sobota, marca 21, 2020
Sara Lancaster (21)
- To było wtedy, jak wojska Shermana... - Bernard pociągnął łyk z wojskowej manierki. Chciał ją oddać, ale Robert Taylor pokiwał przecząco głową. - Najpierw słyszeliśmy huk wybuchu. To jankeskie żołdactwo dostało się do stacji kolejowej. Podpalili parowozownię. Ktoś mówił, że zerwali most nad strumieniem. Pewnie i prawda - żołnierze, którzy otoczyli kołem mówiącego potaknęli. Ktoś coś burknął, ale Bernard nie zwracał na to uwagi.
- Starsza pani, to już wcześniej wyjechała... Prosiła, żądała od panienki Sary, aby zabrała się z nią. Bała się, że drogi będą zapchane. Nie myliła się. Dwa dni później... tak.. kolumny ciągnęły się... Nie wiem skąd tyle ich. Zrobiło się niebiesko. Rozbiegli się, jak robactwo. To było...- przerwał. Rozejrzał się po twarzach słuchających. Widział zmęczone oblicza już poryte bruzdami zmarszczek, ale i takie, których zarost nie imał się jeszcze. Mieli na sobie przepocone, zniszczone płaszcze i mundury. Dostrzegł konfederacki proporzec. Postrzępiony, brudny, chyba przestrzelony...
- Włamywali się do kolejnych domów. Po tej stronie już nikt nie mieszkał. A mimo to wyłamywali drzwi, rozbijali okna. Domy zajmowały się ogniem, jakby były z papieru... Kidy podeszli pod nasz dom, to panienka... pani Sara wyszła ze sztucerem starszego pana de Boulay. Zagroziła, że każdemu... kto... przekroczy prób jej domu... - przerwał. Widać było, że opowieść męczy go. Znowu przystawił do ust manierkę. Pił wolnymi łykami.
- Odegnała kilku zapijaczonych bydlaków! Nie mogłem się nadziwić panie Robercie. Sama jedna. Potem zjawił się jakiś ich oficer i zapewniał, że dom nie będzie niepokojony, a gdyby coś podobnego miało się powtórzyć, to pani Sara miała natychmiast go zawiadomić... Następnego dnia nadeszła inna jakaś... banda... To wtedy pani... - przerwał na dłuższą chwilę. Widać było, że wspomnienie wciąż otwiera świeże rany.
- Panie Robercie... jestem tchórzem! Straszliwym murzyńskim tchórzem. Mieliście rację krzycząc nas mnie: "ty czarnuchu!". Zobaczyli, jak pani siedzi na ganku... Wpadło ich trzech czy więcej... Pani powiedziała do nich, żeby opuścili jej dom! Wyśmiali ją! Rechotali, jak opętane dusze! A ten ich sierżant uderzył panią w twarz! To ona... nasza kochana pani Sara... - wzruszenie zatrzymało potok wspomnienia. Bernard otarł twarz. - ...oddała temu bydlęciu! Tak, wymierzyła mu tak siarczysty cios, że tamtym zachwiało. Ten ich sierżant rzucił się na nią! Pani... pani... miała na ganku... pod... poduszkę ten rewolwer, który starszy pan de Boulay dał pani Sarze, kiedy pojechała... no... pan wie, wtedy... Wypaliła temu w twarz. Dwie inne kule posłała w kierunku tej granatowej zgrai! Żołnierze rozpierzchli się. Pani Sara zdążyła przeładować broń, kiedy nadjechali jacyś inni... Pani Sara zaczęła strzelać! Chyba postrzeliła jednego konia i kogoś tam, bo... widziałem to... krwawił... obficie krwawił! Rzucili się na panią, jak wilki! A ja... ja... proszę pana... uciekłem... Zabrali panienkę... Zabrali! Powieszą ją?... - podniósł wzrok na Roberta.
Taylor milczał. Myśl, że Sara jest gdzieś... tam... w rękach tych... oprawców...
- Panie Robercie, jak nic... nic nie mogłem... Jedyną broń miała panienka Sara! Miałem tylko gołe pięści... A pani... Pani mówiła: ty się nie wtrącaj! Sama tak powiedziała, jak Bóg na niebie.
- Gdzie ją zabrali? - Robert przerwał tę opowieść.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem - Bernard bezradnie rozłożył ręce. - Mówili, że na południe ciągnie wojsko. Możliwe, że zebrali panią ze sobą... albo... albo... powiesili.
- Milcz!
Robert podszedł do swego konia. Sprawdził popręg.
Bernard bezradnie patrzył, jak oddział kapitana Roberta Taylora oddalał się. Raz po raz ktoś witał ich podniesieniem ręki. Nie wiedzieć skąd na ulicy pojawiało się coraz to więcej ludzi? Do jadącego na czele Roberta podbiegła jakaś dziewczynka. Podała mu bukiecik kwiatów. Bernard wyjął z kieszeni pogiętą kokardkę. Patrzył w nią, jak w najcenniejszy skarb. Nawet nie zauważył, jak jakiś umorusany kundel stanął przed nim i wlepiał w niego swe ciemne oczy...
cdn
- Starsza pani, to już wcześniej wyjechała... Prosiła, żądała od panienki Sary, aby zabrała się z nią. Bała się, że drogi będą zapchane. Nie myliła się. Dwa dni później... tak.. kolumny ciągnęły się... Nie wiem skąd tyle ich. Zrobiło się niebiesko. Rozbiegli się, jak robactwo. To było...- przerwał. Rozejrzał się po twarzach słuchających. Widział zmęczone oblicza już poryte bruzdami zmarszczek, ale i takie, których zarost nie imał się jeszcze. Mieli na sobie przepocone, zniszczone płaszcze i mundury. Dostrzegł konfederacki proporzec. Postrzępiony, brudny, chyba przestrzelony...
- Włamywali się do kolejnych domów. Po tej stronie już nikt nie mieszkał. A mimo to wyłamywali drzwi, rozbijali okna. Domy zajmowały się ogniem, jakby były z papieru... Kidy podeszli pod nasz dom, to panienka... pani Sara wyszła ze sztucerem starszego pana de Boulay. Zagroziła, że każdemu... kto... przekroczy prób jej domu... - przerwał. Widać było, że opowieść męczy go. Znowu przystawił do ust manierkę. Pił wolnymi łykami.
- Odegnała kilku zapijaczonych bydlaków! Nie mogłem się nadziwić panie Robercie. Sama jedna. Potem zjawił się jakiś ich oficer i zapewniał, że dom nie będzie niepokojony, a gdyby coś podobnego miało się powtórzyć, to pani Sara miała natychmiast go zawiadomić... Następnego dnia nadeszła inna jakaś... banda... To wtedy pani... - przerwał na dłuższą chwilę. Widać było, że wspomnienie wciąż otwiera świeże rany.
- Panie Robercie... jestem tchórzem! Straszliwym murzyńskim tchórzem. Mieliście rację krzycząc nas mnie: "ty czarnuchu!". Zobaczyli, jak pani siedzi na ganku... Wpadło ich trzech czy więcej... Pani powiedziała do nich, żeby opuścili jej dom! Wyśmiali ją! Rechotali, jak opętane dusze! A ten ich sierżant uderzył panią w twarz! To ona... nasza kochana pani Sara... - wzruszenie zatrzymało potok wspomnienia. Bernard otarł twarz. - ...oddała temu bydlęciu! Tak, wymierzyła mu tak siarczysty cios, że tamtym zachwiało. Ten ich sierżant rzucił się na nią! Pani... pani... miała na ganku... pod... poduszkę ten rewolwer, który starszy pan de Boulay dał pani Sarze, kiedy pojechała... no... pan wie, wtedy... Wypaliła temu w twarz. Dwie inne kule posłała w kierunku tej granatowej zgrai! Żołnierze rozpierzchli się. Pani Sara zdążyła przeładować broń, kiedy nadjechali jacyś inni... Pani Sara zaczęła strzelać! Chyba postrzeliła jednego konia i kogoś tam, bo... widziałem to... krwawił... obficie krwawił! Rzucili się na panią, jak wilki! A ja... ja... proszę pana... uciekłem... Zabrali panienkę... Zabrali! Powieszą ją?... - podniósł wzrok na Roberta.
Taylor milczał. Myśl, że Sara jest gdzieś... tam... w rękach tych... oprawców...
- Panie Robercie, jak nic... nic nie mogłem... Jedyną broń miała panienka Sara! Miałem tylko gołe pięści... A pani... Pani mówiła: ty się nie wtrącaj! Sama tak powiedziała, jak Bóg na niebie.
- Gdzie ją zabrali? - Robert przerwał tę opowieść.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem - Bernard bezradnie rozłożył ręce. - Mówili, że na południe ciągnie wojsko. Możliwe, że zebrali panią ze sobą... albo... albo... powiesili.
- Milcz!
Robert podszedł do swego konia. Sprawdził popręg.
Bernard bezradnie patrzył, jak oddział kapitana Roberta Taylora oddalał się. Raz po raz ktoś witał ich podniesieniem ręki. Nie wiedzieć skąd na ulicy pojawiało się coraz to więcej ludzi? Do jadącego na czele Roberta podbiegła jakaś dziewczynka. Podała mu bukiecik kwiatów. Bernard wyjął z kieszeni pogiętą kokardkę. Patrzył w nią, jak w najcenniejszy skarb. Nawet nie zauważył, jak jakiś umorusany kundel stanął przed nim i wlepiał w niego swe ciemne oczy...
cdn
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.