wtorek, marca 17, 2020

Sara Lancaster (20)

- Mamo! Mamo! - Margaret Warfield z niedowierzaniem podnosiła rękę w kierunku... Sylwetka jechała pod słońce. Można by było pomylić się, ba! nie rozpoznać brata. Ale Margaret była pewna. To był on. Za nim w kilka koni jacyś jeźdźcy. Mijani ludzie patrzyli na nich, jak na widma. Postrzępiona, konfederacka flaga łopotała nad zmęczonym karkiem jakiegoś umorusanego kaprala. - Mamo!
Pani Warfield stanęła na ganku czegoś, co przed zalewem jankesów było ich rodzinnym domem. Teraz były to wypalone ściany, okna z wytłuczonymi szybami. Nawet nie było drzwi.
- O czym mówisz, kochanie?
Margaret raz jeszcze pokazała w kierunku, z którego nadjeżdżały jakby widma postacie na koniach. I tylko flaga, a właściwie proporzec z gwiazdami skrzyżowanymi na krzyżu św. Andrzeja jakby ich oświetlał.

- Nic nie wiedzę? - starsza pani zmrużyła oczy.
Margaret nie wiedziała czy tkwić w miejscu i czekać, aż jeźdźcy zrównają się z nimi czy biec ku człowiekowi, którego tak okrutnie potraktowała.
Wybiegła.
- Margaret! Dokąd?! 
Ale ona nie słuchała matki. Nie dobiegła jednak do... Stanęła na drodze. Wyglądała, jak córka nędznego farmera. W tej podartej sukience, rozchełstanej koszuli, włosy w straszliwym nieładzie. To miała by być panna Warfield? Córka zamożnych i szanowanych państwa?
Jeździec zatrzymał się przed nią. Koń zarżał jakoś tak smutno. A przecież nie był stąd. Kolejny zdobyczny wierzchowiec, który trafił się kapitanowi Robertowi Taylorowi po jakimś zabitym wrogu? Miał siodło z czaprakiem z dwiema nienawistnymi literami "US".
- Ro... bert...
- Sherman?
Właściwie nie musiał o to pytać. Tak wyglądała cała droga, którą pokonywali w ślad za znienawidzonym wrogiem. Spalone miasta, zerwane linie kolejowe, wysadzone mosty. Armagedon! Dookoła tyle nieszczęść, że już brakło gniewu, aby wykrzesać z siebie kolejną iskrę zemsty...
- Sherman! - przytaknęła Margaret. I rozpłakała się. Nie, nie kryła łez. Stała na środku drogi i płakała, jak mała dziewczynka...
- Gdzie masz kapelusz, piękna panno Warfield?
W tym pytaniu nie było ani ironii, ani męskiej zgryźliwości. Margaret czuła, że zmęczone, spieczone usta wyrażały autentyczne zainteresowanie. Pociągnęła nosem. Otarła oczy.
- Kto by dziś... panie... kapitanie... myślał o... kapeluszu.
- Dama - Robert chciał się uśmiechnąć, ale... To mu po prostu nie wyszło.
- Spójrz na moje ręce Robercie - Margaret wysunęła przed siebie swoje dłonie. To już nie były te wypielęgnowane paluszki, pachnące lawendą i różami. Zgrubiałe, poczerniałe paluchy wiejskiej baby... Robert pokiwał głową. 
- To naprawdę ty... chłopcze? - pani Warfield stanęła za swoją córką.
Robert na jej widok zsiadł z konia. Zaczął całować jej ręce. A ona przytuliła go, jakby powracającego po długim locie gołębia.
- Rob nie ma już... nic nie ma... - starsza pani rozpłakała się. Zaczęła tulić jego głowę. - Jakie to szczęście, że Martha... twoja matka tego nie dożyła... Wasz dom... wasza plantacja...
- Domyślam się.
- Rob! - pani Warfield zaczęła szeptać mu do ucha. - To były demony, diabły, szatany! Grabili i palili! Czego nie ukradli, to podłożyli ogień.
- Współczuję.
- Mamo, daj... spokojnie... Robert jest zmęczony...
- Co mi tu gadasz? - matka obruszyła się na to upomnienie. - Zabiliśmy dwóch... takich... kradli... zgwałcili Sylwię West.
- Mamo!
Ale pani Warfield nie myślała kończyć swej opowieści:
- Tam w stodole... Widłami.
Robert nie wiedział, co powiedzieć. Starsza kobieta, tak dbająca zawsze o etykietę, ba! niedoszła jego teściowa bez żenady opowiadała o zabici jankeskiego potwora?
- A tego drugiego... to młotkiem... był tak pijany, że przewracał się o własny cień...
- Mamo!...
Pani Warfield fuknęła tylko na córkę. Wzięła Roberta w ramiona i uważnie przyjrzała mu się.
- Pięknie ci w tym mundurze Robercie - zawyrokowała. - Poznaję, to robota Sommerfelda!
Robert wymownie spojrzał w kierunku Margaret. Chciał jednak uwolnić się z uścisku jej matki. Mundur? Tak, to był mundur, który zamówiła dla niego Sara Lancaster. To, co z niego zostało mogło co najwyżej okryć jakiegoś łachmaniarza. Ale w oczach starej kobiety, to był cały czas galowy mundur konfederackiego oficera.
- My... musimy dalej?
Pani Warfield  spojrzała mu głęboko w oczy:
- Dobrze, że Martha tego nie dożyła - wspomnienie matki... Były siostrami. Logiczne zdawało się obu paniom, aby pożenić swoje dzieci. I połączyć raz na zawsze obie rodzinne fortuny.
Pani Warfield przeniosła wzrok na proporzec.
- Warto było? - zapytała.
- Trzeba było - raczej smutno odparł Robert. Czy było w tym przekonanie? Trudno powiedzieć. Wobec tych dwóch kobiet kapitan Taylor czuł pewną nieporadność. - Sprawa...
- Tak, masz rację synku: Sprawa!
I pani Warfield wyprostowała się, jakby była na defiladzie.
- A generała Lee widziałeś?
- Mamo!...
- Widziałem...
- To jak go jeszcze raz zobaczysz...
- Mamo! - w głosie Margaret zniecierpliwienie wypierała złość.
- ...jak zobaczysz naszego generała, to powiedz mu, że go kocham.
- Powiem, proszę... - chciał powiedzieć "mamy". - Margaret...
- Tak?
- A, co u... Sary?
Margaret zamarła. Jej oczy stały się jakby szkliste, może nawet martwe.
- To nic nie wiesz?
- Co... co mam wiedzieć? Mów! Na miłość boską!
- Nie wzywaj imienia pana Boga na daremno - ostrzegła pani Warfield.
Ale Margaret niczego nie mogła więcej powiedzieć. Usta jej drżały. Odwróciła się i...
Pobiegła w kierunku czegoś, co było kiedyś jej rodzinnym domem.
Robert Taylor dosiadł swego konia. Zmęczone zwierzę nie przyjęło tego z zachwytem.
Pani Warfield chwyciła go jeszcze za strzemię. Spojrzał z wysokości końskiego grzbietu na postarzała kobietę.
- Robercie Taylor powiedz mi... - jej głos stał się nagle groźnym jękiem wydobywającym się z dna rozpaczy. - Czy to wszystko... warto było?! Warto było?!
Ale Robert nie odpowiedział. Lekko bodnął konia ostrogą i ruszyli ku posiadłości rodziny de Boulay. Mijani nieliczni ludzie patrzyli na na nich, jak na jakieś upiory. Sami też przypominali istoty z jakieś mrocznej baśni... Nikt nigdzie nie spieszył. Raczej posuwali się, niż szli. Bezbarwne, szare kukiełki. Minęli kościół, który niczym drogowskaz tkwił między gruzowiskiem. Coraz ktoś podnosił na nich wzrok. Puste, bez wyrazu oczy nie dowierzały widząc tych kilku jeźdźców. Przed splondrownamy zakładem Sommerfelda jakiś chłopiec zamiatał rozbite szkło...
Skręcili drogą w dół. Za zagajnikiem już powinni zobaczyć znajomy dom. Powinni...

cdn

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.