środa, stycznia 11, 2017

Le Roi Est Une Femme... / Król jest kobietą... (6)

Baxter dopiła kawę.
Finezyjnie zdobioną filiżankę odstawiła na stolik. Z tego obok podniosło się dwóch starszych jegomościów. Swarzyli się o wynik przerwanej partii szachów. Nie zwracała mimo wszystko na nich uwagi. Czuła się tu wolna. I tylko to się tu liczyło. Wolność! Liberté!... Westchnęła.
Leniwy bieg Sekwany mógł łagodzić podnoszące się ciśnienie krwi. Kochała ten zakątek miasta. Klimat tej małej kafejki. Wiszący w kącie, poszarzały, wyblakły portret generała de Gaulle'a. Powiesił go chyba tutaj dziadek obecnego właściciela. Czasy się zmieniały, mieszkańcy Pałacu Elizejskiego też, a generał cały czas wisiał. I to jeszcze z 1944 r.? Trudno było nawet powiedzieć czy pan Didier jest gaullistą czy nie. Jedno było pewne: szelmowski uśmiech nie gasł spod jego siwiejących wąsów.
- Jeszcze jedna? - zaproponował.
- To już byłaby...- zastanowiła się.

Gospodarz uprzedził ją:
- Trzecia.
- Trzecia? Zabijesz mnie.
- Że ja? Taką klientkę? - cmoknął z entuzjazmem.
- Panie Didier...
- Maximilien.
- Aha! Maximilien. Ile lat znamy się?
- No... będzie już... z dziesięć?
- Dwanaście - poprawiła go. - Ile tu wypiłam kaw?
- No byłoby niezłe jezioro Mont-Cenis. 
Ubawiło ją to porównanie.
- Ale proszę do mnie mówić  Maxim.
- Dobrze Maxim. Trudno dolejmy jeszcze trzy łyki do tego jeziora...
- Mont-Cenis - z uśmiechem dodał Maxim.
I zniknął.
Baxter sięgnęła po paczkę papierosów.
- Palisz? - zadźwięczało jej nad głową tępym barytonem. Nie znała tego głosu.  Podniosła wzrok. Sylwetka mężczyzny. Raczej cherlawego, niż rosłego. Niefortunnie stanął pod słońce. Jedyne, co mogła bezbłędnie określić, to nakrycie głowy. To był wymiętolony kapelusz. I długą brodę. - Rzuć to w cholerę!
- A ty, to kto? Anioł Stróż?
- A zwij sobie jak chcesz! Dla jednych jestem popieprzonym staruszkiem znad Sekwany, dla drugich natchnionym sklerozującym bolszewikiem,  dla trzecich...
- A myślisz, że mnie to akurat interesuje? - Baxter czuła też dziwny zapach. Nie zawahała się powiedzieć: Cuchniesz.
- O! Śmierdziel sekwański! Też piękne! - klasnął w dłonie. - Znasz kawał o Icku?
- Zapewne mi go zaraz opowiesz, prawda?
- Prawda! "Nauczyciel napisał uwagę do rodziców w zeszycie Icka:  «Icek śmierdzi, proszę go wymyć!». Rodzice odpisali: «Icek nie kwiatek, nie trzeba go wąchać!»". Rozumiesz?
-  Po prostu nie mam ciebie wąchać!
- Prawilno!
- A to po jakiemu?
- Po ruskiemu!
Baxter nie potrafiła ukryć zdziwienia.
- A ten czego tu znowu?! - to był gwałtowny sprzeciw Maxima. Natarł na gadułę znikąd.
Ale Baxter gwałtownie uniosła się z swego miejsca.
- Co robisz?!
- No, co robisz? Człowieku nędznej powierzchowności?! - brudny palec dotknął fartucha, jaki miał na sobie Maxime. Ten oniemiał. Zaskoczyła go reakcja Baxtera, a jednocześnie veto tego brudasa.
- To... nikczemny Marcel!
- Kto?
Mężczyzna zdjął kapelusz. Potargane w nieładzie włosy przygładził jeszcze ręką.
- Nikczemny Marcel! Pierwszy kloszard tej dzielnicy! Obsraniec!
- Sam jesteś Obsraniec! Maximilianie! - zdawało się, że oto budzi się w tym cherlawym człowieczku duch samego Dantona. A słuchaczem niby jest Robespierre?
- Wyrzutku społeczny!
Baxter poczuła się, jak niepotrzebny widz słownej szermierki tych dwojga. Widać doskonale się znali. I chyba jednak dobrze bawili tym okładaniem się...
- Ja wyrzutek?! Wiesz durniu kto tę dłoń ściskał?
- Pewnie drugi taki wykolejeniec, jak ty!
- Człowieku małej wiary! - Marcel trząsł się i bliski był wyładowania.
- Czy ja tu już jestem do czegoś potrzebna?! - Baxter postanowiła jednak przypomnieć o swoim bycie. - Gdzie moja kawa?!
Maxim i Marcel spojrzeli na nią z wyrzutem. Ale to Maxime pierwszy ochłonął.
- Twoja kawa! - faktycznie, trzymał w ręku filiżankę.
- No! - wsparł go Marcel.
Dopiero teraz, kiedy stali obok siebie, na wprost siebie Baxter dostrzegła...
- To niemożliwe! - aż krzyknęła.
- Co?! - to Maxime.
- No! - to Marcel.
- Jesteście braćmi?!
- Ten wyrzutek? - Maxime gotował się. - Moim bratem?
- Tak, twoim bratem! Marcel pan na Beaumont, szanowna damo! - i skłonił się przed Baxter z kurtuazją czasów Colberta, a swym pomiętym kapeluszem zaczął wykonywać jakieś esy, floresy w powietrzu.
- Przestań tu błaznować! - warknął Maxime. - Nasza biedna matka by tego...
- Nasza biedna matka dawno leży w grobie. Widać Pan chciał jej oszczędzić, by nie widziała jak jej Maxime wstydzi się swego brata! Upadłego Marcela!
- Wynoś się zapijaczona zakało! Taki brat, to dopust boży! Krzyż pański! Precz!
- Dość tych wrzasków! - Baxter uderzyła otwartą dłonią blat stołu.
Obaj spojrzeli na nią.
I w tej chwili...
To było... jak... grzmot!
Huk potężny!
Szyby w pobliskim pubie i dwóch restauracjach po prostu rozprysły się.
Obaj bracia Beaumont zachwiali się.
Baxter upadła na stolik.
Chciała się podnieść. ale ten krzyk boku... jakieś kobiety wybiegły z lokalu. Nie wiedzieć skąd chodnik pokonywał rozpędzony motocykl. Kierowca nie oglądał się na nikogo. A pasażer z tyłu... Trzymał jakiś przedmiot... To był huk wystrzałów!
- Padnij! - Baxter krzyknęła? Nie, ryknęła, jak ranna lwica. Ale Maxime już zdążył się podnieść. Na chwilę.
Powietrze przeciął przeciągły świst!
Coś targnęło ramieniem Baxter niczym cios. Kątem oka spostrzegła, że lewy... broczył... krwią?! Fala gorąca uderzyła ją. Spojrzała w kierunku Maxima...
Leżał tuż obok stolika.
- Maxime! Maxime! - Marcel nie panował nad sobą. Dopadł brata. Ale jego oczy, które dopiero, co ciskały gromy patrzyły w jakiś daleki punkt. Nie wiedzieć skąd dochodziła muzyka... piosenka... Joe Dassin... "Salut". - Maxime!
Motocyklista zawrócił. widać było, jak jego pasażer odrzuca magazynek iw suwa kolejny.
- Marcel!
Ale Marcel nie słuchał.
- Bitwa jest wspaniała; wszystko zaczyna się kłębić. Hrabia Roland nie oszczędza się. Uderza włócznią póki drzewce całe; po piętnastu ciosach złamał ją i zniszczył. Dobywa Durendal, swój dobry miecz, cały nagi. 
- Co ty mówisz?! Marcel!
Pisk opon  i palona guma - Baxter dostrzegła, że motocykl zawracał. A Marcel stał niczym uniesiony orator. Jego starcza broda... W tej chwili widziała Mojżesza... Sokratesa... Cycerona!...
- Hrabia Roland jedzie przez pole. Trzyma Durendal, miecz swój, który dobrze tnie i dobrze siecze. Wśród Saracenów czyni srogą rzeź. Gdybyście mogli widzieć, jak on wali trupa na trupa i jak czerwona krew rozlewa się strugą! Całą zbroję ma zakrwawioną i krwawe są oba ramiona i jego dobry koń od karku aż po łopatki. 
Baxter rzuciła się w jego kierunku. Wyglądało, jakby chciał ją odepchnąć. W tej chwili Baxter szarpnęła kolejne uderzenie. Zgięła się. Czuła,  że traci równowagę. Zdawało się jej, że dotyka koniuszkami palców trąca brudną bluzę Marcela. Siłą bezwładu uderzyła w blat stojącego opodal stolika, na których ktoś nie dograł do końca partii szachów. Figury rozsypały się po podłodze.
- Francuzi bili z szczerego serca, krzepko. Poganie ginęli tłumem, tysiącami. Na sto tysięcy nie ocalało ani dwóch. Arcybiskup powiada: „Nasi ludzie są bardzo waleczni; pod słońcem nie ma lepszych. Tak napisane jest w kronikach Franków”.
Niczego więcej nie widziała, ani nie słyszała. Ciężar ciała... Nogi... Nogi nie dały rady... Ręce starały się zrównoważyć... Nie dały rady...

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.