środa, marca 25, 2020

Sara Lancaster (22)

Oddział kapitana Roberta Taylora minął już ostatnie zabudowania.
Konie wlekły się bardzo zdrożone. Taylor zatrzymał się. Kolejne wierzchowce też przystawały się.
- Sierżancie proszę przekazać ludziom, że zjeżdżamy do młyna. To jakieś trzy mile.
- Może wysłać przodem szpicę?
Taylor popatrzył na sierżanta.
- Tak, niech Dober i Pickler sprawdzą czy nie zrobiono nam niespodzianki? Nie chciałbym w tej chwili dostać się pod ostrzał jakichś jankeskich maruderów.
- Szukamy tej damy, o której mówił ten czarny...
- Bernard? - Robert nie miał ani sił, ani ochoty sprzeciwiać się, jak ów wyraził się o nim. Nigdy nie używał w stosunku do nikogo podobnych określeń. Nieokrzesanie sierżanta trudno było tuszować. A zresztą czy większość ludzi z Południa nie myślało tak samo? Jakie to teraz miało znaczenie, kiedy całe Dixi płonęło ogniem nienawiści rozpalanym przez Shermana i jemu podobnych oprawców? - Wykonać.



Sierżant odbił swego konia. Podjechał do będących na końcu kolumny żołnierzy. Zaraz dwóch ruszyło przed siebie. Jeden z nich miał przygotowany do strzału karabin.
- Co dalej, kapitanie? - sierżant już był z powrotem.
- A, co ma być?
- Szukamy naszych?
- A, co myśleliście sierżancie? Że dobrowolnie pójdę w łapy jankesów? Już raz byłem w ich niewoli. Starczy, jak na jedno życie.
Sierżant tylko westchnął.
- Żałujecie? - zdziwił się.
- Nie, nie. Nie to, ale...
- Ale, co? Wojna trwa. Nikt nas nie zwolnił z przysięgi...
- Widział pan to...
- Co?
- To dookoła? Spalona ziemia. To chyba koniec? Chłopcy są zmęczeni.
- Pewnie, ja również. Nie zmienia to faktu, że walka trwa...
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale", sierżancie! - warknął zniecierpliwiony Taylor. - Oni chcielibyśmy, abyśmy wszyscy tak właśnie myśleli.
Ożywienie wśród żołnierzy przerwało ten dialog.
- Co się stało?
- Tam! - pokazał przed siebie jeden z żołnierzy.
Taylor zmrużył oczy. Zachodzące słońce zdradliwie oślepiało go.  Widział tylko majaczącą sylwetkę. Ku nim leniwie posuwał się jakiś jeździec. Najwyraźniej koń, na którym siedział utykał na lewą przednią nogę.
- Niemożliwe... - Robert Taylor nie bacząc na swych żołnierzy bodnął swego konia ostrogą. Ten ruszył ku przodowi. - Niemożliwe!
Osadził konia na przeciwko jeźdźca. Teraz już nie miał wątpliwości.
- Clark! Clark! To... to... nie...
- Możliwe! Drogi kuzynie.
Robert zeskoczył ze swego konia. Clark raczej zsunął się ze swego siodła. Miał na czole jakiś stary, brudny i postrzępiony opatrunek, spod którego wystawał krwawy skrzep.
- Clark! Clark!
Clark rzucił się w ramiona Roberta. Stojący opodal żołnierze niczemu nie dziwili się. Tyle dookoła było chaosu, nagłych spotkań, raptownych rozstań - jedno więcej? Clark rozpłakał się, jak dziecko.
- To mój brat! To mój brat!
- Cioteczny - dodał gwoli ścisłości Clark.
Tych dwoje na tym pogorzelisku wczorajszej świetności przypominało dwa cienie, które splotły się nie wiadomo czy chcąc zmierzyć swe nadwątlone siły czy sprawdzić, że to prawda. Bo to zdawało się jakąś niebezpieczną fantazją.  Robert, ale i każdy z nich, zaznał już goryczy rozczarowania. Nic tak nie bolało, jak obraz, który brali za radosne zwieńczenie okazywał się mirażem, a najczęściej przybierał obraz pogorzeliska, grobów, łez, postrzępionych mundurów i cholernej bezsilności wobec świata, do którego wkraczali. I tu nagle -  C l a r k ? Chyba kochanki nie witałby z większą czułością... To było mocne, męskie zbratanie się dwóch zaginionych dusz. Robert czuł, że nie da rady udźwignąć tego, co teraz czuł. Jego męskość, duma kapitulowały wobec tego, co tu się działo.
- Kuzynie, bo mnie połamiesz. Dość mam... kości mnie bolą.
Robert uśmiechnął się. Otarł twarz.
- Clark... to naprawdę...
- Cud?
- Cud.
Robert zdjął z kulbaki manierkę i podał ją Clarkowi. Pił łapczywie. Po dobrej chwili odstawił bukłak od ust.
- Żyjesz... - Robert nie potrafił oderwać wzroku od kuzyna. Naprawdę miał wrażenie, że oto nastąpił powrót z Hadesu samej  Eurydyki?... - Jak? Co się stało?
- Długo by opowiadać...
Robert raz jeszcze wziął go w ramiona.
- A tu... O!... - wskazał za siebie. Wypalone kikuty domów i sterczące kominy były, jak krzyk, ostatnie tchnienie...
- Widziałem już to... Dookoła to samo... Spalone Dixi. Zerwane linie kolejowe. Sherman?
- Sherman!
- Idzie na Savannah.
- Skąd wiesz?
Clark rozłożył ręce.
- Co dalej kuzynie?
- Szukam Johnstona.
- Po co?
- Jak to "po co"? Nie rozumiem. Trwa... wojna...
Clark nie słuchał. Pokiwał głową i podszedł do swego konia.
- Co robisz?
- Jadę do Woodwest.
- Spalone.
- Wiem.
- Więc po co?
- Tym razem ty mnie pytasz "po co", drogi kuzynie?
- Clark musisz...
- Nic nie muszę - dosiadł konia. - Ja już nic nie muszę. Kapitanie pozwoli pan, że się odmelduję.
Przyłożył rękę do zdezelowanego daszka swej konfederackiej czapki.
- Clark!
Ale Clark go nie słuchał. Zawrócił konia i powoli ruszył w kierunku Woodwest. Robert był bezsilny? Spojrzał na swych żołnierzy.
- Clark...
- Nie może go pan zatrzymać...
- A powinienem.
- To nie miałoby sensu - sierżant podał mu wodze jego konia. - To gdzie ten młyn?

(31 XII 2013-16 II 2015)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.