poniedziałek, lutego 24, 2020

Sara Lancaster (16)

- Mat!
Dama, wespół z wieżą i laufrem faktycznie skutecznie uniemożliwiły ucieczkę królowi. Partia była przegrana. Clark Terri mógł tylko pokiwać znacząco głową. Tym bardziej, że to kolejne stracie na szachownicy, które przegrał z Robertem Taylorem.
- Nie masz kuzyn litości... - niemal jęknął z żalu.
- Ciesz się, że to nie był szewski mat.
- Żadne pocieszenie Rob...
- To się nazywa: taktyka - Robert był z siebie kontent, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że Clark nie jest dla niego równorzędnym partnerem. Przecież to nieledwo młokos. Kiedy dwa lata temu szedł na wojnę zaledwie zwracał na niego uwagę. Teraz, to dorastający mężczyzna. - Zagramy jeszcze jedna partię?

- Żebyś znowu mi zrobił kuku? Wybacz kuzynie, ale dość mam przegrywania.
Wstał od stolika. Ruszył ku oknu. Po drodze minął krzesło, na którym przewieszony był mundur kapitana Konfederacji. Dopiero wyszedł spod igły mistrza Sommerfelda. Chyba nikt nie miał wątpliwości, że to jego krój, ręka. Ten kupiła kuzynowi Robertowi ta wdowa z sąsiedztwa... Sara... Sara... Dotknął go.
- Wracasz?
- A jak myślisz? - Robert zebrał piony. Poprawił rękę na temblaku.
- Po tym wszystkim, co przeszedłeś?
- Przecież mam się już całkiem dobrze. Ręka goi się...
- Tylu innych nawet prochu nie wąchało.
- O czym to ma świadczyć? - badawczo zapytał Robert. Zamknął pudło szachów. Podszedł z nim do stojącego obok sekretarzyka.
- Dość się nawojowałeś...
- Chcesz mi coś powiedzieć? - Robert badawczo spojrzał na Clarka. - Zaciągnąłeś się?
- Ja?...
- Nie, generał Lee! Ty!
Clark nic nie odpowiedział.
- A więc jednak - tak? - twarz Roberta sposępniała. - Ile ty masz lat?
- No... Sze... Osiem... naście...
- Osiemnaście? - Robert stanął przed kuzynem. - A ja jestem Davy Crockett. Pomyślałeś o matce, o rodzinie?
- Pomyślałem o... Sprawie!
- Chwalebnie, ale trudno będzie ciotce Su udźwignąć, to co zostawiasz. Pomyślałeś o tym?
- A ty myślisz, że kiedy nasi walczą i giną, to ja mam z tobą grać w szachy?! Ron Winston zginął!
- Ten Ron?
- Tak, mały Ron. Był doboszem u Armisteada! Zginął przy ostatniej armacie?
- Żal po śmierci przyjaciela nie jest dobrym doradcą.
- A ty? A ty?! Dlaczego odmawiasz mi tego, co sam zrobiłeś?! Chcesz, żeby nazywano Clarka Terriego tchórzem?
- Nikt tak nie mówi - obruszył się Robert, dość już poirytowany uporem młodszego kuzyna, który dopiero co wchodził w dorosłość. Na pewno nie miał osiemnastu lat. Może piętnaście i to pewnie kończone w grudniu...
- Nikt? A Molly Dee?! 
- Kto to jest Molly Dee?
- Oj, kuzynie mam ci tłumaczyć, jak na szkółce niedzielnej?! Molly Dee, to... to... Molly Dee.
- Ehe! i przez tą Molly Dee Clark Terri chce oddać się w objęcia Sprawy? Wiesz ilu takich, jak ty widziałem rozszarpanych przez szrapnele i kule?! Nie było, co z ziemi podnieść. Po ostatnim mądrali został kawał metalowej sprzączki!
- Nie zniechęcisz mnie Rob! - Clark aż zatrząsł się z gniewu. Dawno już nic go tak nie rozwścieczyło. Obojętność Roberta była, jak mur. I kto tak mówił? Sam oficer Konfederacji? Zniechęcał do zaciągu? do czynu?! - Czy ty mnie nie rozumiesz?
- Nie! - Robert zacisnął dłoń na jego ramieniu. - Jesteś tu potrzebny! Tu! W domu! Na miejscu! A, co będzie, jak Jankesi wedrą się do Wirginii?!
- Żeby nie wdarli się, to musimy... musimy walczyć! I zabijać ich! Ale po tamtej stronie Potomacu!
Clark w kilka sekund przybrał pozę groźnego oratora! Podniesiony tembr głosu nadawał powagi całej jego młodzieńczej posturze. Stawał się nieomal Leonidasem w przesmyku termopilskim?
- A ja uważam, że więcej pomocny będziesz tu, niż na polu bitwy.
Ale Clark zacisnął tylko szczęki, jakby gotował się do skoku na swego adwersarza. 
- Mylę się?
Clark milczał.
- Aha! Postanowiłeś już? Czyli, że...
- ...że zaciągnąłem się już szanowny kuzynie-kapitanie!
- Aha! To kiedy wymarsz?
- Po niedzieli.
- To już, już... Oczekiwałeś na błogosławieństwo starszego kuzyna? Czy tak?
- Myślałem, że wyjaśnisz... mamie...
- Mamie? Clark Terri chce walczyć za Sprawę, ale boi się... mamy?
- Wiesz, jaka ona jest...
- Groźniejsza od Jankesów! Taaak, jest coś w tym...
- Robert, nie kpij!
- Twoja dama będzie dumna.
- Dama? - Clark zrobił wielkie oczy.
- No... Molly Dee.
- Co ty?! Kuzynie! To... to... tylko dziewczyna z sąsiedztwa! 
- Aha - i parsknął zdrowym śmiechem. Clark aż zarumienił się. - Wybacz.
- To... na... prawdę... Molly? Molly głupia koza!
- Znam ten gatunek, zapewniam cię...
- Ja ci poważniej, a ty... Też wymyśliłeś! Molly Dee!
- A jej już mówiłeś?
- Po co?!
- Skoro kocha?
Clark był bliski wybuchu.
- Może lepiej... zagrajmy jeszcze - zaproponował.
- Jesteś tego pewny?
- Lepsze to, niż... niż... gadanie o Molly Dee.
- A mi się wydaje, że z nią też musisz pogadać?
- Z Molly? O czym?
- Jeszcze musisz się wiele nauczyć, kuzynie. 
- A porozmawiasz z mamą?
- Porozmawiam.
- Słowo?
- Słowo oficera Konfederacji. Ciotka Su chyba nie może być większym demonem, niż Grant i jego bagnety.

cdn

Brak komentarzy: