wtorek, czerwca 12, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (27)

- To jest to?
- Tak jest herr... - Fritz Bruell trzasnął butami.
Standartenführer Max Sonntag spojrzał spode łba na podwładnego. 
- To są te materiały? - uderz palcem w teczkę.
- Jawohl! - usłyszał w odpowiedzi. Nic więcej innego po prostu nie spodziewał się.
Fritz Bruell był bodaj Holendrem, który już w '28 zrozumiał, że swoją przyszłość warto związać z rodzącym się ruchem  narodowosocjalistycznym. Mówił nienagannie po niemiecku. Trzeba było bardzo sprawnego ucha, aby wychwycić minimalny holenderski akcent. 
Sonntag otworzył teczkę. Na samej górze leżało kilka fotografii. Małżeńska para, młoda kobieta, spięte spinaczem artykuły prasowe o sukcesie w "Carmen". Jedno zdanie wryło się od razu: "Kira Gauss rzuciła na kolana Byreuth!"


- Naprawdę nazywa się... - Bruell próbował sięgnąć po teczkę. Ale Max Sonntag zmierzył go tak lodowatym spojrzeniem, że ten cofnął ręce, jakby był rażony prądem.
- Sam znajdę. 
- Strona 4, herr standarten...
- Fritz, ja umiem przeglądać dokumenty. Czytać też potrafię.
- Tak, no... chciałem ułatwić, bo to...
- Greta Hoffbauer?
- Tak. Jej ojciec Wilhelm, a matka Ruth. Oboje ewakuowani do Warschau.
- Czemu ewakuowani?
- Do getta - z naciskiem dodał Fritz Bruell.
- Żydzi? - Max Sonntag podniósł wzrok znad papierów.
- Jawohl! 
Max Sonntag wrócił do lektury dokumentów. Czarno na białym wynikało, że rodzina Hoffbauerów była pochodzenia żydowskiego. 
- Żydówka? - upewnił się.
- Bez dwóch zdań.
- To, co ona tu robi w Breslau? Nie powinna być w Warschau?! 
- Można to załatwić również tu w Breslau, na miejscu - podpowiedział Fritz Bruell i uśmiechnął się dwuznacznie. 
- Co tu jest o Milchu? - zdziwił się Sonntag.
- Chyba krył starego Hoffbauera. To jacyś frontowi koledzy z poprzedniej wojny. 
- I obaj Żydzi - parsknął Sonntag.
- Gruby Hermann kiedyś powiedział, że to on decyduje kto w jego otoczeniu jest Żydem czy też nie. 
- Parszywy morfinista! - palnął z miną znawcy standartenführer. - Brakuje, by jak Röhm, obściskiwał chłopców.
Fritz Bruell parsknął śmiechem.
- Jak już pan  coś powie, herr...
Ale Sonntag nie dał mu skończyć. Wstał raptem z miejsca..
- Idź po von Leuthena. 
- Tak jest.
Max Sonntag został sam. Zdążył jeszcze zapalić cygaro, gdy wezwany oficer zameldował się w jego gabinecie.
- Niech pan siada Leuthen - często zapominał o "von". Syn hutnika wyrażał w ten sposób swój negatywny stosunek do szlachty.  Był zdania, że "ci paniczykowie" zawdzięczali swe awansy koneksjom rodzinnym i innym towarzyskim powiązaniom. 
- I jak nasze śledztwo? - zapytał z miną wyczekującego psa gończego. - Doszedł pan do czegoś? Jakie wnioski?
- Oczekuje pan raportu na piśmie?
Sonntag żachnął się. Zrozumiał niezręczność swego zdania. 
- No... no... dobrze... był pan w mieszkaniu mojej żony?
- Byłem.
- I?
- I jestem w toku...
Sonntag pokiwał głową. Wskazał ręką na teczkę, która leżała na biurku.
- Proszę na to zerknąć. To pana zadanie.
- Co to jest?
Właściwie pytanie nie miało sensu, skoro na papierowej okładzinie było wykaligrafowane "Kira GAUSS".  Von Leuthen w milczeniu przerzucił kilka stron. Odłożył teczkę.
- Co pan chce z tym zrobić?
- Co chcę zrobić? Von Leuthen czy to napisane było po chińsku?
- Po niemiecku.
- A widzi pan! - uderzył otwartą dłonią w teczkę. - Kira Gauss, to zwykła, żydowska szmata!
Von Leuthen nie zareagował. Napięte mięśni twarzy wskazywały jednak, że tam we wnętrzu oficera SS toczy się jakąś walka.
- To będzie nowe pana zadanie.
- Zadanie? Nie rozumiem. 
- Oficer SS nie rozumie?! Pan raczysz żartować. Mamy w garści takie dokumenty. Nie będzie jakaś żydowska szansonistka robić za gwiazdę! Jej miejsce jest w getcie lub w Auschwitz!  I pan tego dopełni, żeby ta suka zniknęła z Breslau! Jeszcze dziś!
Klaus von Leuthen raz jeszcze wziął teczkę do ręki. Odłożył ją.
- Pan z tego użytku nie zrobi - oświadczył rzeczowo.
- Co?! Co pan mówisz?!
- To, co pan słyszał. Pan z tego użytku nie zrobi. Czegoś pan nie rozumie? Mówię po chińsku?
Max Sonntag wyciągnął szyję ku przodowi. Przypominał żurawia, który przygląda się kęskowi, który ma dziobnąć, ale nie wierzy w to, co widzi.
- Pan oszalał? Za takie brednie odsyłam na front! Na wschodni front, von Leuthen! - zaczął wrzeszczeć. Chyba nikt z zewnątrz nie miał wątpliwości, że wpadł w szał. Chłód jaki bił z podwładnego jeszcze bardziej rozbijaj Sonntaga. - Nie wykonanie rozkazu, to kula w łeb!
- Tego rozkazu nie wykonam ani ja, ani żaden z SS-manów.
- O! a to coś nowego! 
Von Leuthen wytrzymał ten atak furii. 
- Każę rozstrzelać! I nikt mnie w tym nie powstrzyma. Nawet Himmler!
Von Leuthen. Wyjął z kieszonki munduru notes i ołówek. Coś zaczął pisać.
- Co pan tam bazgrze?
Ale odpowiedź nie padła. Von Leuthen podał kartkę przełożonemu. Ten zerknął na nią. Przeczytał wzrokiem: "CV074". Poczerwieniał. Nie wiadomo tylko z jakiego powodu, irytacji czy szału, jaki dopiero co wylał się z niego.
- Was ist das? - zapytał.
- CV074.
- Co CV074?
- Kryptonim.
- Kryptonim?! - Sonntag rozpiął krawat pod szyją. - Dość tych zagadek! Pan naprawdę chce trafić na front z bolszewikami!
- Pana pogróżki nie robią na mnie wrażenia. Byłem na Białorusi i Ukrainie! CV074, to pana żona.
- Wie?
- Pana żona.
Sonntag zerknął raz jeszcze na kartkę.
- Nie rozumiem - odparł.
- Pana ukochana żona jest  angielskim szpiegiem.
- Mo... ja... żo... na...? 
- No, chyba, że Bärbel Sonntag geboren Witt, to jakaś inna osoba.
Max Sonntag zastygł w jakieś dziwnej pozie. Usta zdawały się drżeć, ale nie wydały żadnego dźwięku.
- Moja Erfrau?
- CV074.
- Niech pan przestanie z tym... CV... Moja Bärbel? Angielskim... szpiegiem. To kalumnia! Pan oszalał! 
- Myśli pan, że przyszedłbym z tym gdybym nie miał pewności?
- I dowody na to znalazł pan...
- ...w prywatnym mieszkaniu pana żony, gdzie spotykała się z różnymi mężczyznami, którzy tylko pozornie byli jej kochankami. A naprawdę...
- Dość! - Max Sonntag był blady, jakby cała krew spłynęła z jego twarzy. Rozpiął kolejne guziki koszuli.
- Pan się źle czuje?
- Proszę podać mi... - wskazał na karafkę z wodą. 
Klaus von Leuthen napełnił szklankę i podał ją. Ręce Sonntaga traciły dawne opanowanie. Drżały. Jakby był na głodzie alkoholowym. Łapczywie pił. Odstawił pustą szklankę. 
- Bärbel agentką? Sowie...
- Anglików! - poprawił go. - Teraz rozumie się, że to co dotyczy panny Gauss...
- Co?! Co?!
- Słuchaj synu rzeźnika czy innego kolejarza! - von Leuthen wykrzesał z siebie cynizm, jaki krył dla swych wrogów. Nie, nie miał litości dla pokonanych wrogów. Tym kimś dla niego był teraz ten obmierzły wieprz w mundurze wysokiej rangi oficera SS. - Rusz pannę Gauss, a papiery, które ja mam trafią do kogo trzeba. Do Berlina! Na stół samego Himmlera!
- Ale...
- Gdybym nagle rozstał się z tym światem, cegła spadła mi na głowę lub tramwaj mnie przejechał odpowiedni raport trafi gdzie trzeba. Rozumiesz? - wlepił wzrok w Maxa Sonntaga.
- To zdrada!
- Zdrada jest udziałem twej kurwiarskiej żony!... Nie, to nie kurwa. Przepraszam, to Mata Hari, która umie wyssać z każdego takiego męskiego durnia wiadomości, na które czekają w Londynie czy Moskwie.
Max Sonntag zmienił się w krupiera, który jął mierzyć ile jest w banku.  Rzucił na szalę: Bärbel i Kirę Gauss. Szalki poruszały się w jego umyśle. Wahały się. 
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale" - z naciskiem powiedział von Leuthen. 
- Ale... wie pan... że to... szantaż...
- Wiem.
To był pat.
Dla Maxa Sonntaga - mat. Nigdy nie lubił szachów. Zawszę tę grę uważał za domenę paniczyków. Von Leuthen pasował do tego obrazka. To ten tu trzymał go za gardło, ściskał zębami krtań, zaraz rozerwie kręgi kręgosłupa. Potrzask. Był  w potrzasku. Osaczony. Bez wyjścia. To, co miał na Kirę Gauss zdało się teraz bezwartościowym świstkiem papieru.
- Co teraz? - zapytał patrząc przed siebie. Nie chciał widzieć triumfu w oczach opanowanego von Leuthena. 
- Biorę te dokumenty.
- Co?
- I nie było tej rozmowy.
- A...
- A?
- CV...
- ...074? Mam zabezpieczenie, gdyby z jakichś powodów pan zapomniał. 
- A, jaką ja mam gwarancję, że pan nie wykorzysta tych papierów w innym celu?
- Szczerze?
- Tak.
- Żadnej.

cdn

Brak komentarzy: