poniedziałek, czerwca 13, 2022

Pandemiczne opowieści - odsłona XLI - Jean de Chalon-sur-Saône

Jean de Chalon-sur-Saône wkroczyła do komnaty. 
Jej pojawienie wywołało pomruk. Niezadowolenia? Raczej zaskoczenia. Wyglądało, jakby nikt się jej tu już nie spodziewał zobaczyć. A mimo to kroczyła środkiem sali. Ostatnie wieści raczej wskazywały, że należałoby o niej mówić w czasie przeszłym?
Zebrani zaczęli rozsuwać się na boki. Zmierzała w jednym kierunku. Stanęła przed Robertem de Saint Louis. Ten nerwowo poruszył się na miejscu, choć sama twarz nie wykazywała ani kropli zmieszania czy nawet zaskoczenia. Nie u niego. Każdy, kto go znał, wiedział, że umie trzymać emocje na wodzy. 
- Roland kazał mnie zgładzić! - krzyknęła mu prosto w twarz.
- To niemożliwe - sceptycyzm Roberta brał się stąd, że znał się z Rolandem od lat. Od lat też widział, jak groźna staje się pani de Chalon-sur-Saône. Na te słowa ścisnęła wargi w jakiś dziwny grymas.
- Niemożliwe?! - wrzasnęła. Z mieszka, którego miała przytroczonego do pasa wydobyła sygnet i rzuciła na blat stołu. - Poznajesz?!
Robert sięgnął po niego.
- Widzisz?! Czy mam ci nim cisnąć w twarz?! To sygnet Rolanda.
Robert de Saint Louis wziął go do ręki. Trudno było nie poznać rytu z godłem rodowym. Pokazał go dwom najbliżej siedzących dostojnikom. Obaj kiwnęli zgodnie głowami.  Na dłużej w swej dłoni zatrzymał go Charles de Vertou. Jakby ważył go? Wreszcie oddał gospodarzowi.
- Skąd go masz?! - zapytał, obracając go znowu w dłoni.
- Skąd?! - chwyciła w dłoń kielich, który stał przed Robertem. Pociągnęła łyk. Wreszcie powiedziała: Odrąbałam z palca jednego z siepaczy! Powinieneś go znać!
- Kogo?
- Jednego z morderców!
- Pani... to...
- Mój brat Maurycy nie żyje!
- Maurycy nie żyje?!
- Skończ za mną powtarzać! - uderzyła otwartą dłonią w blat ławy. Powiodła wzrokiem po zabranych. Biskup Jaques z Temple zdawał się być nieobecny. Markiz Yves z Soisson bębnił palcami o rękojeść swego fotelu. Jedynie Charles de Vertou zdawał się słuchać ze skupieniem i powagą. - Wy też czcigodni panowie jesteście zdania, że Roland de Dijon jest bez skazy?
- Nikt tak nie twierdzi, córko - biskup Jaques zawsze starał się studzić rozpalone głowy. - Tylko, że... gniew, droga córko, nie jest dobrym doradcą. Modlitwa...
- Wolne żarty, księże biskupie! - przerwała mu. - Proszę powiedzieć, to mojej szwagierce, która opłakuje swego męża. Modlitwa ma ostudzić jej żal, łzy i ból?! Kiedy trzeba krwi! A osierocone dzieci?!
- Jednak...
- Wydobyć Rolanda z jego parszywej nory i pokazać, że za śmierć płaci się śmiercią! - tym razem jej dłoń zacisnęła się w kułak i uderzyła nim w ławę.
Robert de Saint Louis chrząknął, jakby chciał dać do zrozumienia, że tu na zamku on jest panem i władcą. Najwyraźniej demonstrowanie groźnej niechęci wobec Rolanda de Dijon nie było mu w smak?
- Nie rozumiem czego chcesz, pani - odezwał się z miną obojętną i jakby nieobecną. Sprawiał wrażenie kogoś kto bardziej koncentruje się na zawartości półmisków, niż tego, co ma do powiedzenia Jean de Chalon-sur-Saône.
- Vertou! - Jean zwróciła się do jednego z dostojników. - Mogę liczyć na twoich łuczników?! Czemu milczysz?!
- Wybacz pani, ale... - zapytany nawet nie krył swego zmieszania. 
- Mieniłeś się przyjacielem mego brata! Czyżbyś zapomniał ile wspólnie ubiliście jeleni, danieli i czego tam jeszcze w naszych borach? A ty Yves?! Oślepłeś nagle na mój widok?! 
- Ależ...
- Kto wsparł cię orężnie, kiedy przyszło do otwartej walki z Ottonem Krótkim?! U kogo szukałeś pomocy? Czy też będziesz mi prawił o modlitwie?!
- Ależ córko... - biskup był wyraźnie poruszony.
- Nikt?! Nikt?! - rozejrzała się po sali. Niemal blask bił od każdej tuniki zdobnej w herby, ale nikt nawet nie przystąpił kroku ku niej. Zachowywali dystans. 
- Po co pani podnosisz tu ten warchoł?! - przerwał jej Robert de Saint Louis.
- Nie ma sprawiedliwości  i wsparcia dla słabej kobiety?! - Jean de Chalon-sur-Saône zagrała na delikatnej strunie. Ale rychło do niej dotarło, że nawet dźwięk bitewnych surm nie poruszyłby tych ciał w kolczugach i półpancerzach. Podniósł się raczej groźny pomruk. Nie ulegało wątpliwości, że pośród zebranych nie ma ani jednego, który stanąłby w jej obronie. - Gilles Hauts-de-Seine zginął z mojej ręki!
W komnacie zapanowała cisza. Nagle. Sklepienie zdawał się odbijało dźwięk "Gilles Hauts-de-Seine zginął".
- Wolne żarty! - parsknął Robert de Saint Louis.
- To na jego palcu tkwił sygnet! Wiedziałam, że go znasz, panie! Mówiłam!
- Każdy wie kim jest Gilles!
- I, że jest mordercą też?! - rzuciła ostro.
- Był godnym zaufania kawalerem i rycerzem! - poprawił ją Robert. - Wybacz pani, ale brzmi to niedorzecznie, że niewiasta, nawet takiego godnego rodu, co ty pani, mogła go tak po prostu zabić. 
I ryknął tubalnym śmiechem. A za nim odezwali się inni. Cała sala. Jean de Chalon-sur-Saône stała, jak odurzona.
- Wybacz, Robercie, ale nie zabrałam palca! Zabił mego brata! A potem chciał zabić również mnie, groził, że zgwałci Alienor! Zapomniał jednak, że jestem nieodrodną córką swego zmarłego ojca! Bernard Jean de Chalon-sur-Saône nie chował mnie na dziewoję, co tylko igłą macha po osranych gaciach! Mam ci opowiedzieć, jak zginął Gilles?
- Daruj sobie, pani - obojętnie odparł Robert de Saint Louis. - Mogę sobie wyobrazić.
- Zdziwił się, kiedy zadałam mu cios. Jeden! Drugi! Trzeci! Jego splamioną krwią tunikę odesłałam do Dijon! Roland musiał się bardzo zdziwić. 
- Zapewne - głucho dodał. Ale nie było w tym ani podziwu, ani wdzięczności. Wstrzemięźliwość Roberta była dziwna. - Teraz zapewne myślisz porwać się na Dijon?
- Nie inaczej - chciała raz jeszcze sięgnąć po kielich, ale Robert de Saint Louis ubiegł ją.
- Z tego nic nie będzie - odrzekł stanowczo. W tej chwili pochylił się nad nim jeden z giermków. Jean spostrzegła, że wyraz jego twarzy zmienił się.
- Maurycy nie jest godny pomszczenia?
- To nie o niego tu chodzi.
- Nie? To o kogo lub o co?
Ale to pytanie zostały bez odpowiedzi.
Drzwi do komnaty rozwarły się. Wszystkie oczy skierowały się w tę stronę. Nie ulegało wątpliwości, że nadciągnął ktoś znaczny. Najpierw weszło dwóch zbrojnych uzbrojonych w tarcze i włócznie. Za nimi szedł ktoś w otoczeniu czterech mężczyzn. Jean próbowała dociec kim są. Nikt nie miał na sobie barw rodowych. Uwagę jednak skupiała czerwona czupryna.
- To niemożliwe! - Jean zmrużyła oczy. Ale wzrok jej nie mamił. Tym kimś był Roland de Dijon. - Robercie! To niemożliwe.
Ale Robert de Saint Louis jej nie słuchał. Wstał. Wyszedł zza ławy i zbliżył się do gościa.
- To niemożliwe! - Jean ryczała jak ranna lwica. Szarpnęła się, jakby chciała dopaść Roberta, ale czyjeś silne ramiona zatrzymały ją.
- Vertou, co robisz?!
- Ratuję ci życie, pani.
- Co?! - szarpnęła się, ale to nic nie dało. Uścisk stał się jeszcze bardziej stanowczy. I nie wiedzieć skąd wyrosło przed nią dwóch mężów.
- Hugo i Odon - usłyszała ku swemu niezadowoleniu.
- Puście mnie! - próbowała raz jeszcze uwolnić się. - Wiecie kim jestem?!
Ale oni patrzyli na nią bez emocji. Ich rosłe ciała były, jak mur. Nie do przebicia. Tylko człowiek niespełna rozumu mógłby uwierzyć, że jest w stanie przedrzeć się wobec tych dwóch Akwitańczyków.
- Odprowadzą cię, pani, do komnat - powiedział stanowczo Charles de Vertou.
- Nie zamkniesz mi ust! Rolandzie! Ty burgundzki bękarcie!
Więcej nic już nie mogła powiedzieć, bo Odon położył swą ciężką dłoń na jej ustach.
Roland zdawał się nie słyszeć obelgi. Podszedł do szarpiącej się z osiłkami kobiety. Na jego znak puścili ją.
- Witaj kuzynko!
- Nie jesteś mi kuzynem, przeklęty bękarcie! - warknęła, aż kilka osób spojrzało w jej stronę. Równie harda odpowiedź rzucana wobec Rolanda de Dijon, to był wyrok. Lekkie zakłopotanie pojawiło się na twarz atakowanego. - Zabiłeś mego brata! Nigdy ci tego nie wybaczę!
- Maurycy nie żyje? - de Dijon zrobił dziwną minę, jakby nie dowierzał, co słyszy. Jeden z jego przybocznych pochylił się doń i coś szepnął mu na ucho. 
- Morderca! 
Roland de Dijon szeroko uśmiechnął się. Za nic miał protesty podekscytowanej kobiety. Nie po to przybył do Roberta z Saint Louis, aby słuchać wrzasków jakieś (według niego) wariatki. Charles de Vertou zmusił Jean do ruszenia w kierunku schodów,
- Nie daruję temu burgundzkiemu psu!
- Pani, nie teraz -  uspakajał Vertou. - Nie teraz.
Kiedy weszli już na schody i z pewnej wysokości patrzyła, jak Roland ginie w uściskach Roberta, odezwała się:
- O co tu chodzi, Vertou?! Jesteś mi przyjacielem?
- Jestem! 
- To mów! Przyjmuje się tego mordercę, jak króla Ludwika?! Z honorami?!
- Ochłoń pani!
- Kiedy we mnie kipi! Wrze! - nie mogła oderwać oczu od uradowanej twarzy burgundzkiego gościa i gospodarza, który dopiero, co mienił się jej obrońcą, a teraz ściskał prawicę mordercy jej brata. Nie po to przemierzyła szmat Francji, aby oglądać, jak Roland i Robert ściskają się i wymieniają serdeczności. nie po to tu przybyła. - De Dijon nie wart jest złamanego denara! A, co robi Robert?!
- To jest... polityka, pani.
- Polityka?! To niegodziwość!
- Wiem. Ale na tym, to polega.
- A śmierć mego brata?
Charles de Vertou rozłożył ręce. 
- Chcesz powiedzieć, że... nic... nie jest... warta?!
- Kiedy za Ludwika Lwa zginęło dwóch moich braci czy świat z tego powodu oniemiał, rzeki zmieniły bieg? Nie, pani. Dziś nad trupem twego brata inni podają sobie ręce. To jest właśnie polityka.
- Ale Robert?! 
- Robert, Filip czy Henryk? Imię nie ma znaczenia. 
- To co jest ważne?!
- Francja, pani. Tylko Francja!
- To takie coś, jak rzeźnik z Dijon ma po świecie chodzić, bo Francja tego chce?!
- W rzeczy samej, pani. To jest polityka.
- A ja go zabiję! 
- Nie zabijesz. A twoja córka Alienor pójdzie za Ferdynanda.
- O czym ty mówisz, Vertou?! - Jeans spojrzała na swe dłonie. Drżały. Nie wiedziała czy to, co słyszy z ust przyjaciela, to jakiś koszmar czy... - O czym ty mówisz?! Moja córka ma siedem lat!
- Co to szkodzi? Ferdynand ma dziewięć czy dwanaście? Będzie godna para.
- Po moim trupie!
- Myślałaś, że Robert chciał twego przybycia dla podgrzania wojny z Rolandem? Błąd! 
- A więc, to... pułapka?! 
Chciała zbiec ze schodów, ale dwa stopnie niżej szli za nimi Odon i Hugo. 
- Tak, to pułapka. Sama w nią włożyłaś głowę!
- I mówisz, to z takim spokojem? Ty?
- Wszyscy tu jesteśmy w pułapce.
Znaleźli się w komnacie. Próbowała ochłonąć. Ale przychodziło jej to z trudnością, a właściwie niemożliwością. 
- W kloace! - poprawiła go.
- Może i kloace. Nikt jednak pani nie ujmie się za tobą, czy twoją Alienor.
- Gdyby żył mój mąż...
- To pewnie by teraz pił z Rolandem z jednego kielicha lub...
- Lub?
- Leżałby na marach, jak biedny Maurycy, głupi Maurycy.
- Dlaczego głupi? Vertou, coraz mnie rozumiem ciebie.
- Sam mam z tym problem, pani.
Chwyciła go za ramię.
- Tu opór nie ma sensu. Biskup Jaques z Temple chce godzić, ale przede wszystkim myśli o swoich prebendach. Yves liczy na nowe lenna.
- A ty? - zawahała się. Starczyło czasu, aby spojrzeć sobie wzajemnie w oczy. - A, co ty tu robisz?! Pomiędzy te potwory?
- Chcę przetrwać.
- Za każdą cenę?
- Tak.
- I będziesz pił z tym burgundzkim mordercą Maurycego?!
- Będę. A potem Alienor...
- Skończ! Moja córka jest bezpieczna.
- Zaprawdę? Z kim?
Jean poczuła, że gaśnie w niej nić oporu i zaciętości. 
- Jean Baptiste de Serres - powiedziała jakoś bezdźwięcznie.
- Przecież, to kuzyn żony Roberta. 
- To... de Serres... kuzyn... żony... - brzmiało, jak wyliczanie. Oczy Jean nabiegły łzami.
- Rozumiesz dlaczego Roberta tknąć nie możesz?
- Ro... zu... miem... 
- Oddałaś jedyne dziecko w ręce Roberta i łaskę Rolanda zarazem. Bo pewnie teraz omawiają mariaż. Chalon-sur-Saône będzie smakowitym kąskiem. 
- Są jeszcze dzieci Maurycego! - odżyła na moment.
- Jesteś pewna, że jeszcze są?
- Vertou! - wrzasnęła. - Powiedz, że to tylko twój wymysł, aby mnie... wystraszyć... Anna i Jacques są bezpieczni. Odpowiedz!
Ale Charles de Vertou nie odpowiedział. Spuścił tylko wzrok.
- Że Roland jest mordercą, to wiem! Ale, że Robert... też?!
- Polityka, pani.
- Polityka?! 

F I N

Brak komentarzy: