środa, lutego 09, 2022

Pandemiczne opowieści - odsłona XXXVI - kontrakt

 

- Tak patrzę na ciebie Joe i zastanawiam się, co ci najpierw odstrzelić: ucho, całą głowę czy jaja?
- Co pan, szeryfie?! - głos Joe Berna zaskrzeczał. Przypominał pisk czegoś twardego na szybie. - Pan... Pan... Żartuje?
- Chłopcze, powinieneś wiedzieć, że kiedy mówię, to zawsze poważnie - szeryf sięgnął po kubek. Popił. Widać było jak grymas wykrzywia mu usta. - Co za ohyda! To jest kawa? Molly! Co to za pomyje?
- Żadne pomyje! - zaprotestowała zapytana. - Kawa. Każdemu smakuje. Tylko ty wydziwiasz.
- Wydziwiam, bo to lura jest chyba po dziesiątym parzeniu! Znam się na kawie. Przynieś mi piwo. A tobie te szczochy smakują?
- Mi?
- A z kim rozmawiam? Przeżyłeś wojnę, to chyba aż tak skończonym durniem nie jesteś.
- Byłem pod Bull Run w '61.
- Tym bardziej. I widziałeś,  jak te jankeskie dziwki uciekały ze swego piknikowania przez most?
- Widziałem! - ucieszył się Joe. Zmiana tematu zdawała mu się dodawać wiary, że szeryf nie zrobi użytku ze swej fuzji.
- Źle trafiłeś synu, bo ja z moim plutonem właśnie ewakuowałem się tym mostem. Służyłem pod Irvinem McDowellem. A ty?
- Ja... - Joe zbladł. Wredna podpucha stróża prawa mogła przyspieszyć wyrok. - Ja... Nie...
- Stałeś jak mur z głupim Tomem?
- No... Wtedy...
- Co tak stękasz?! - szeryf splunął przed siebie. - Na sądzie ostatecznym będziesz też tak marudził, czy teraz zaczniesz pierdzielić konfederacki łachu, że strzelałeś w powietrze?
- Ja...
- Znałeś Sama Andersona?
- Nie. A kto to?
- Mój przyjaciel z West Point. Kula pod Bull Run urwała mu głowę. Nie ma Sama.
- Bardzo mi przykro sir.
- Przykro? - szeryf kopnął w krzesło na którym siedział Joe. -Taki koniokrad, jak ty nie powinien się w ogóle narodzić. A wiesz, co mnie najbardziej rozbawiło w tej parszywej wojnie?
- Nie wiedziałem, że w wojnie jest coś... rozbawiającego.
- Słyszałaś Molly tego durnia?
Molly podeszła z piwem.
- Nie masz innego tematu? - parsknęła od niechcenia. - Wy tylko ta wojna i wojna. Ile można?! Wojna się dawno skończyła. Babcia Lee leży w grobie i tylu naszych chłopców.
- Gówno wiesz! - szeryf wziął od niej piwo. Nic na to nie odpowiedziała, tylko wróciła za bar. - To ja ci powiem, co mnie rozbawiło! Żeście matoły sami ustrzelili tego swego "Stonewalla". Jeszcze kilka lat wojny, a nie trzeba by było Shermana ani Granta, aby to wasze zawszone Dixi zawojować.
- Ale ja... jestem... niewinny, proszę pana...
- Niewinny? - szeryf przybliżył się do niego, położył lufę na jego kolanach.- A to dobre! Słyszałaś Molly?
Ale Molly nie słuchała. Wzięła się za mycie starych kufli od piwa. Stały w misce już kolejny dzień, ale wciąż coś wypadało i nie miała czasu, aby je oporządzić. A teraz jeszcze szeryf z tym szczeniakiem...
- Molly, ty mnie nie słuchasz?! - wrzasnął. Molly tylko pojednawczo machnęła ręką. - I tyle ją interesują nasze sprawy.
- Nasze?
- Twoja i moja.
- Ja nie ukradłem tego konia! - Joe Bern próbował się podnieść, uwolnić, ale szeryf odciągnął kurek od flinty.
- Ty masz mnie za durnia?! - szeryf wycedził z naciskiem. - Jeszcze powiedz, że Czejenowie z własnej i nieprzymuszonej woli zamknęli się w rezerwacie, a grizli, to maskotka do przytulania.  
- Przybłąkał się! Naprawdę!
- Naprawdę, to dostaliście łomot pod Gettysburgiem, a potem to już była powolna agonia. 
Nagle podsunął kufel przed Joe.
- To może łykniesz za Shermana lub małego Phila? 
Joe Bern miał rozpacz w oczach.
- To tylko piwo! Prawda Molly, że to piwo, a nie szczochy Andrew Johnsona.
- Dałbyś już spokój z tą polityką Shelby - odezwała się wreszcie znad mytego szkła.
- O! widzisz Joe? - szeryf wyprostował się. - Molly przypomniała sobie, jak się nazywam. Junius Shelby.
- Wiem, proszę pana.
- Wiesz?! - ironia wylewała się z ust szeryfa nieustannym potokiem. Z każdym zdaniem robił się bardziej ironiczny. Napawał się lękiem, jaki na dobre wrył się w oblicze Joe Berna. - A cały czas próbujesz we mnie wmówić, że do dwóch nie potrafisz zliczyć. Do szkoły chodziłeś?
- Chodziłem, proszę pana.
- I byłeś pilnym uczniem?
- No... no... 
- To wysil swój zakuty konfederacki łeb i wymień naszych ukochanych prezydentów.
- Prezy... den... tów...?
- No, zaczynaj!
- Ale... bo... ja...
- Powtórz: George Washington. No!
- Przecież wiem, że Washington!
- No to dalej?
- Jeffer...
Szeryf cmoknął.
- Nie, nie! Pomyliłem się - krzyknął nie na żarty. - Adams! Adams, proszę pana! 
- Który?
- Jak to... który?
- Było dwóch: John i John Quincy. Zapomniałeś? - szeryf uniósł broń na wysokość twarzy Joe.
- Nie, niech pan nie strzela! Pomylić się nie można?
- To który? 
- John... John Qu... - niepewność wytrącała Joe z roztrzęsionej uwagi. - John! Samo John!
- Masz szczęście Joe! Teraz kto?
- Jefferson, proszę pana! - wykrzyknął z pewnością w drżącym głosie.
- No, brawo Joe! Może cię nie powieszą i będą jeszcze z ciebie ludzie. 
- Ale ten koń...
- Po Jeffersonie?
- I mam tak... wszystkich? Nie umiem! - odezwał się w Joe głos protestu. 
- A wiesz, co łączyło starego Johna z Jeffersonem? 
- Nie mam pojęcia, proszę pana.
- Umarli tego samego dnia! I to w dzień niepodległości!
- Nie wiedziałem.
- Czego was w tych szkołach uczyli?! A Dickensa czytałeś?! 
- Chyba...
- Nie czy tak?! - fuzja groźnie zaczęła drgać. - Ebenezer Scrooge?
- Nie znam człowieka! Nie znam! - Joe rozkleił się. - Nie. Sam byłem. No, dobrze! Ukradłem! Ukradłem tego konia! 
- Wdowie Leech? 
- Tak, wdowie Leech.
- Ty parszywy bydlaku! - zagotowało się w szeryfie. - Nie miałeś kogo innego okradać?
- Bo to... to... ze złości! 
- A czym cię zdenerwowała wiekowa dama? Dekoltem czy bezzębnym uśmiechem pełnym miłości?
- Śmiała się, że nazwałem swego konia... Traveller.
- A nazwałeś go tak? - szeryf hamował się, aby nie ryknąć śmiechem.
- Bo był podobny do...
- Wiem do kogo był podobny - przerwał mu. - No to żeś grubo przesolił chłopcze.  Mogłeś go nazwać: Richmond lub Atlanta! I teraz ciebie za to powieszą.
- Ale ja oddam konia i zapłacę wdowie Leech, i odrobię u niej na farmie. Przez miesiąc.
- Rok!
- Pół roku!
- Będziesz się ze mną gnido złodziejska jeszcze targować?! Rok! Dwanaście miesięcy, albo odstrzelę ci to i owo. Lepiej już byś na tym wyszedł, gdyby cię powiesili.
- Nie! Nie! Nie! Dobrze rok. Cały rok!
Szeryf wyjął z kamizelki jakiś pognieciony papier.
- Molly masz pióro?
- A, co książkę chcesz pisać? - teraz przyszedł czas rozbawienia barmanki.
- Masz czy mam ci tą budę zamknąć?!
- Co się ciskasz?! Zaraz poszukam.  
- A, co to jest? - niepewnie dopytywał się Joe.
- Kontrakt Joe, twój kontrakt.
- Mój... kontrakt? Z kim?
- Z wdową Leech.
- Ale, kiedy ja... Dałem słowo...
- Wiesz, gdzie ja mam twoje konfederackie słowo?!
- Wiem, proszę pana.
- No! Bo ci zaraz takie Appomattox wymaluję, że babcia Lee przewróci się w grobie!
Molle podeszła z kałamarzem i piórem.
- Masz i daj mi już spokój.
- Bóg zapłać Molly.
- Boga mi tu nie mieszaj! - odparła i wróciła na swoje miejsce.
- Tu masz podpisać - szeryf wskazał miejsce.
Joe podpisał.
- Nie przeczytałeś?
- Ufam panu.
- Błąd! Błąd, Joe! No, ale twoja sprawa. Podpisałeś, że na półtorej roku...
- Ale... ja... że... rok...
- Słuchaj Joe, nie wtrącaj się. Na półtorej roku będziesz na służbie u pani Yvonne Mary Leech, wdowy po kapitanie marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, bohaterze spod Drewry’s Bluff, Simonie Leech-juniorze. Coś nie styka?
- Styka! I będę wolny?
- Niezupełnie Joe - szeryf położył fuzję na stole. - Gdyby w twej irlandzkiej głowie zrodził się pomysł, że dasz drapaka lub nie stawisz się w terminie przed wdową Leech, to ja szeryf Junius Shelby oświadczam ci, że przyjadę na twoją farmę lub norę, w której się schowasz i zastrzelę. Rozumiesz, gnojku spod Bull Run?    
- Rozumiem, proszę pana! Mogę już iść?
Szeryf skinął tylko głową. Podpisany papier schował do kamizelki.
Joe Bern zniknął niczym mara.
- Molly! Masz cygaro?

THE END

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.