środa, sierpnia 29, 2018
Rzeka krwi... - ze wspomnień pana Michała Gąsiora (spotkanie 2)
"Spotkanie z panem Michałem. Drugie. Wstrząsające opowieści o Wołyniu,
kiedy UPA mordowała polskich sąsiadów. Z ust pana Michała nie padło ani
jedno słowo odwetu. Z czym nie może pogodzić się do dziś? Że wczorajsi
koledzy stali się oprawcami, mordercami, krwawymi bestiami. Niezwykła
lekcja historii. Kiedy minęły nam na rozmowie cztery godziny? Dziękuję
Natalii, że umożliwiła mi poznanie tak niezwykłego Człowieka, jakim jest
Jej dziadek Michał (rocznik 1930). Za kilka dni kończy 88. lat" - tylko tyle zamieściłem na FB. Pewnie, że za lat kilka czas zatrze, że moja wizyta w gościnnym domu przy ul. Fordońskiej w Bydgoszczy odbyła się 30 lipca 2018 r. ale nie wyprze z moich komórek tego, że zostałem zaproszony do świata tych niezwykłych wspomnień. Ja, człowiek obcy, były belfer wnuczki pana Michała.
Cztery godziny. Tyle trwało nasze drugie spotkanie. Stoję przed mozolną pracą. Chcę bowiem z nagrań, jakich dokonywała wnuczka Natalia (moja przed laty uczennica), wyłuskać fragmenty autentycznego przekazu, jaki został utrwalony. To swoisty stenogram prawdy o czasach, które oby nigdy nie wróciły. To nie jest łatwe zadanie. Nie chodzi o techniczną stronę przedsięwzięcia. Wyeksponuję to, co przekazał mi pan Michał. Swego udziału w tej pasjonującej rozmowie eksponował nie będę. Z rzadka tylko ingerując w treść wypowiedzi.
Cztery godziny. Tyle trwało nasze drugie spotkanie. Stoję przed mozolną pracą. Chcę bowiem z nagrań, jakich dokonywała wnuczka Natalia (moja przed laty uczennica), wyłuskać fragmenty autentycznego przekazu, jaki został utrwalony. To swoisty stenogram prawdy o czasach, które oby nigdy nie wróciły. To nie jest łatwe zadanie. Nie chodzi o techniczną stronę przedsięwzięcia. Wyeksponuję to, co przekazał mi pan Michał. Swego udziału w tej pasjonującej rozmowie eksponował nie będę. Z rzadka tylko ingerując w treść wypowiedzi.
Przed laty mój mistrz, prof. Jacek Staszewski (1933-2013) zarzucał mi, że zbyt emocjonalnie przeżywam historię. Trudno być obojętnym wobec tego, co słyszałem, co pozostanie we mnie dokąd mój umysł będzie sprawnie funkcjonował.
Chcę w tym miejscu podziękować zacnemu Gospodarzowi, Jego żonie pani Elżbiecie, ale też wnuczce Natalii, bo bez Niej byłby uboższy o pewne doznania. Zdaję sobie też sprawę, jak bardzo ciężki balast zostawia nam pan Michał.
* * *
Jestem, po raz kolejny, oszołomiony treściami, jakie poznałem. Musiałem zadać pytanie dotyczące... odwetu za to, co Ukraińcy zrobili Polakom na Wołyniu. To, co powiedział wyrasta z ogromnej mądrości swoich przeżyć:
"U mnie zawsze rysowała się i rysuje do chwili obecnej nie nienawiść raczej żal. Żal do człowiek, że taki człowiek istnieje, który czuje nienawiść do drugiego człowieka. Ja od maleńkich lat, bo żyłem z Ukraińcami, razem siedziałem w ławce w szkole, razem graliśmy w piłkę. Nigdy nie odczuwałem wrogości do kolegi, że jest on Ukraińcem. On siedział obok mnie, ba! nawet nadmienię panu inaczej, że on już za rok nie mówił do mnie «dzień dobry» czy «cześć» , tylko «Lach». Ja do niego nie czułem nienawiści, że jak mówią wziąłbym pistolet i zastrzelił tylko za to, że on mnie obraził jako Polaka, ale raczej czułem do niego żal. Dlaczego on to robił?" .
Żal. Nie rezać Ukraińców! Ale zwykły żal. Proszę mi wierzyć słucham opowieści świadka i podziwiam Jego życiową mądrość. Rumno, rodzinna wieś w województwie lwowskim, spłynęła krwią, a mój rozmówca mówi o żalu. Za wiarołomność, za utraconą wiarę w innego człowieka. My bydgoszczanie też znamy taki termin: sąsiedzi. Ludzie żyli ze sobą (w Rumnie Polacy i Ukraińcy, w Bydgoszczy Polacy i Niemcy) od pokoleń, tworzyli mieszane rodziny (sam przecież mam domieszkę krwi niemieckiej, mąkowarskich Müllerów), aż przyszedł rok 1939 r. i całe dziedzictwo runęło! Zostało utopione w morzu krwi, nienawiści i okrucieństwa.
"Razem żyliśmy. Razem chodziliśmy do szkoły. Razem dzieliliśmy się. Zdarzały się się przypadki, że on nie zabrał chleba do szkoły, to dzieliliśmy się ta kromką chleba, drugim śniadaniem. I do dnia dzisiejszego nie nasuwała mi się myśl wrogości. I do dnia dzisiejszego ja nie czuje tego, ale odczuwam pewien uraz żalu dlaczego człowiek w stosunku do człowieka staje się wrogiem. Taki wrogiem, bezwzględnym wrogiem, raczej zdziczałym. To jest najgorsze. Ja sobie tego czasami nie potrafię wytłumaczyć, że ten kolega, który ze mną chodził do szkoły mówił «Smiert Lachom»".
Jeśli ktoś sądzi, że rzeź wołyńska była skutkiem jednego wybuchu zdziczałej nienawiści ukraińskich sąsiadów, to jest w głębokim błędzie. Budziły się demony sprzed... stuleci! Nie na darmo pan Michał w pewnym momencie nawiązał do powieści H. Sienkiewicza "Ogniem i mieczem". To, że gdzieś tam, podskórnie tliła się iskra wrogości odczuwano na długo przed 1 czy 17 września 1939 r. Pan Michał jest zdania, że wiele tez w tym winy... polskich władz, które dość biernie przyglądały się budzącemu się nacjonalizmowi ukraińskiemu.
"Nasze władze na wszystko jakoś dziwnie reagowały. 1938, 1939 my jako dzieciaki szkolne zbieraliśmy przed kościołem na rozbudowę polskiego lotnictwa. A Ukraińcy właśnie, dorośli, zrzeszeni w OUN wykorzystywali to. Wybudowali sobie takie samolociki z drewna i przychodzili do nas, przed kościół, i wręczali nam to jako samoloty dla obrony Rzeczpospolitej. Tak wykorzystywali swoje zachowanie względem nas Polaków. Do dzieci. Dorośli nic nie mogli zrobić, bo oni później to wykorzystywali w inny sposób. Oni już przed wojną od czasu do czasu zastrzelili kogoś w ukryciu, trudno to było rozpracować. Przed wojną broń mógł mieć każdy. Tam zawsze ginął ktoś w tygodniu, jeden Polak. Przede wszystkim gdzie mieszkali, jak to oni nazywali «mieszańcy». Albo 1/3 Polaków, a 2/3 Ukraińców. W Rumnie, to było nas 700 rodzin, ale 200 było Polaków. Jedni mieszkali po jednej stronie potoku, drudzy po drugiej. To już się tarło, tarło o wiele, wiele wcześniej. Oni to wykorzystywali, a jak już przyszedł rok '37, '38, to już tego... Kiedy młodzież szła ze szkoły i śpiewała różne piosenki, to oni w moim wieku, ośmio- dziewięciolatki śpiewali «Stan Chmelnycki, stan Bohdany...». Nie wiem dlaczego tak się działo. We mnie, z tego powodu, nie narodziła się nienawiść, tylko taki odczuwałem żal dlaczego mój kolega czy koleżanka w ten sposób postępuje. Bawiliśmy się na jednym podwórku, przychodzili do nas do domu, działo się tak jak w przeciętnych domach w rodzinie, dobrych sąsiadów. Ja sobie sam nie potrafię tego wytłumaczyć".
Chwilami schodziła na inne tory historyczne. Okazuje się, że pan Michał, dzięki swemu ojcu Szczepanowi, został urzędowo odmłodzony o trzy lata. Nagle z rocznika 1930 zrobił się 1933. Dlaczego? Oto wyjaśnienie.
"Kiedy dziecko, Polak, kończył 15 lat, to czy tak czy inaczej, zabierali. Albo do Niemiec, albo tu na miejscu do niemieckich gospodarstw. A ponieważ mój ojciec miał znajomości we Lwowie, a był tam tzw. Polski Komitet Opiekuńczy. Niemcy go niezbyt szanowali, jako organ jakiś tam decydujący. No, ale pojechał tam do tego Komitetu, do kolegi miał powiedzieć: «Słuchaj, syn mój już teraz skończy niedługo 15 lat. No i co, zabiorą mi chłopaka i wywiozą gdzieś do Niemiec, do Nadrenii czy kto tam wie gdzie». No i zrobili mi tak, że trzy lata zrobili mnie młodszego. Zmienili mi też dzień. Ja jestem urodzony 16 sierpnia, a oni mi zrobili 11 sierpnia".
Dla niewtajemniczonych, a potomków rodzin kresowych (bez względu lwowskich czy wileńskich stron) metryki znajdują się w USC w Łodzi. Ta historia miała przecież swój urzędowy ciąg dalszy po II wojnie światowej, w 1953 r. pan Michał żenił się. Sprostowano rok urodzenia na prawidłowy 1930, ale 11 VIII pozostał. I mój zacny Gospodarz ma w dokumentach miast "16 VIII 1930 r." napisane "11 VIII 1930".
"Jej brat Józek Sochocki, lat 25 lub 35 już nie pamiętam był ożeniony z Ukrainką, na drugiej wiosce. Tak, jak wszędzie, jak w Niemczech, jak tutaj. Do dnia dzisiejszego dzieją się takie same rzeczy. Musze panu powiedzieć, jak był zona Ukrainka, to miała nakazane, żeby męża Polaka bezwzględnie zabić. Nie w inny sposób, jak poderżnięcie gardła. Ala ta jego żona była n tyle czuła, to było małżeństwo, mieli dzieci i mówi do niego «Słuchaj Józek, uciekaj do domu, do Rumna, bo będę cię musiała zarżnąć, tak jak oni sobie tego życzą, bo mi broni innej nie dadzą». On zabrał swoje rzeczy, marynarkę i uciekł do Rumna. Później chciał jednak wrócić po resztę rzeczy i pieniędzy. Siostra Weronika mówi: «Słuchaj bracie, to ja pójdę i przyniosę ci ubranie jedno, bieliznę i tak dalej». I poszła. Jak doszła już tam, to od razu ją chwycili ci oprawcy. Obnażyli ją do naga i posadzili na wóz. Wozili ją po dwóch okolicznych wioskach. Wianek jej zrobili z pokrzywy i wozili ją przez dwa dni. Po dwóch dniach wykopali dół na głębokość jej szyi, postawili ją, zasypali ją i zostawili. Nikt nie wie dokładnie jak długo umierała, ale tak jak opowiadali tamci Ukraińcy prawdopodobnie umierała przez trzy dni. Na stojąco zasypaną. Później tylko nasypano taki kopiec".
Śmierć Weronik Sochockiej (rocznik 1925) musi poruszać. Jedynym przestępstwem tej młodej dziewczyny było to, że pochodziła z lackiej rodziny! Polka! Z całej rodziny ocalał tylko najmłodszy brat Weroniki, rówieśnik pana Michała. Józef Suchocki poszedł po siostrę. Nic nie wiedział o jej losie: "Poszedł po siostrę Weronkę. I tam go chwycili i zarżnęli go na oborniku".
Atmosfera, napięcie rosło. Zdawano sobie sprawę, że wielu ukraińskich sąsiadów miała na swoich rękach już krew polską w 1939 r. Wielu żołnierzy rozbitej polskiej armii (będzie jeszcze o tym wzmianka później) padło ofiarami mordu właśnie ukraińskich chłopów!
"Dzień przed tym mordem mieliśmy sąsiadów, nazywał się Dymitr Bokałoj. On miał szwagra, który mieszkał we Lwowie i ożenił się z siostrą jego żony tego Ukraińca. I mąż tej siostry, jeszcze przed wojną, przyjaźnił się z nami jako rodziną, i ciągle przychodził i opowiadał, że musimy na nich uważać, na tego Dymitra, bo on wyglądał taki ponury, taką miał twarz drastycznie nastawioną na każdego człowieka, może tylko do nas, ale raczej do każdego Polaka i mówił do mego ojca «Słuchaj Szczepan, ty uważaj mówił, bo to może być różnie. Ten płaszcz, mundur elegancki, który on nosi, polski, mundur polskiego oficera, to on właśnie zabił oficera i ściągnął z niego. Ten pistolet, który leży u niego za obrazem, tam była wykrojona tylna deska. Uważaj, bo on zamordował tego oficera». Potem okazało się, że na tym płaszczu były ślady normalnie dwóch belek i gwiazdka. Majora".
Żona tego Dymitra była Polką. Zjawiła się w domu pana Michała. Ciekawe, że wspomnienie ówczesnego nastolatka (w 1943 r. miał lat 13) nie zatarły się. To, co przekazała rodzinie Gąsiorów było oznaką ogromnej cywilnej odwagi. To o takich ludziach Witold Szabłowski pisał w swojej książce "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwa Znak), której poświęcony jest na tym blogu odcinek 172 "Przeczytań...".
"Ona wychodzi i mówi do mojego ojca: «Szczepan, mówi, czy ty coś wiesz na temat, że są takie przygotowania, że będzie napad, że będą mordować Polaków». Ona Polka. Tata odpowiedział: «Nie». Były pisane hasła na płocie przy kościele, rozrzucane ulotki, pisali «Lachy za San!». Ojciec przyszedł razem ze mną do domu i mówi do mamy: «Słuchaj Zosia, będziemy musieli wieczorem emigrować, bo ona tak powiedziała, to musi coś tam być». Spakowaliśmy dwa ręczniki, miałem jeszcze roczną siostrzyczkę taką małą. I poszliśmy na noc do pana Michała Breneckiego, przyjaciela mego ojca ze szkoły podchorążych w Zaleszczykach. Miał dom murowany, bo u nas z reguły budowano w takim stylu podhalańskim. One były kryte blachą, dachówką, ale nie murowane. On miał murowany, w stylu bardziej współczesnym. Tego wieczoru, pod osłoną nocy spakowaliśmy swoje ciuszki, to co było potrzebne. Drzwi domu już były tak zabezpieczone od wewnątrz blachą, taki rygiel poprzeczny. I poszliśmy do tej piwnicy. I poszli nasi sąsiedzi. My położyliśmy się w pokoju. To był wysoki parter. To była chyba godzina 23,30, nie pamiętam dokładnie, może zerowa, jechała bryczka od strony Stanisławowa. Normalnie bryczka. My otworzyliśmy okna, jeszcze moja kuzynka Hania mówiła: «E! będzie spokój, bo Niemcy wjechali». Bo oni byli przebrani w niemieckie mundury. Do drogi było nie więcej, jak 25 metrów. Nie minęło więcej jak pięć minut dwie czerwone rakiety poszły w górę. I zorientowaliśmy się, że coś się dzieje".
Nie jest łatwo tylko słuchać. Stajemy się świadkami niezwykłej opowieści. Tym cenniejszej, że nie chodzi o fabułę filmu czy dobrze napisanej powieści. Siedzę przed Świadkiem. Po raz kolejny. Nie mam już tych obaw, co ostatnio, niemniej czuję na sobie ciężar... zaufania. Bo to na mnie spada teraz odpowiedzialność (jak również na potomków pana Michała), aby tę niezwykłą wiedzę przekazać dalej, nie dać jej zaginąć. Wiadomo, że nie przekażę słowa w słowo nagrań dokonanych przez wnuczkę Natalię. Wracam do 38 minuty i 33 sekundy nagrania.
"Strzały. Trzy grupy pohorczi. Podpalali. Najpierw rozpalili ognisko. Ja tego nie zapomnę do końca życia. Naszego domu nie spali. Raz, że nie mogli go podpalić, bo on by się tak szybko nie zapalił. Dom był kryty blachą i murowany. A w jednym pokoju mieszkała córka popa, nauczycielka. Ona normalnie uczyła w szkole. Helena miała na imię, pamiętam ją dokładnie. I chyba ze względu na to, ale i to, że trzeba by beczkę benzyny użyć, żeby spalić nasz dom. To było niemożliwe do podpalenia".
Milczę. Tylko chwilami dorzucam jakąś dygresję. Słucham, jak skryci w domu Michała Breneckiego ratowali się przed zagładą. Na ich oczach płynęła rzeka krwi! Wyrok na wieś wydany przez UPA musiał być wykonany! Tych kilkadziesiąt osób słyszało i widziało. Mała siostrzyczka pana Michała, raptem roczna Zosia zaczęła płakać, nie pomagało dawanie piersi. Dziecko mogło zdradzić miejsce ukrycia. Ktoś zaczął naciskać, aby... zadusić maleństwo. Śmierć jego za życie około trzydziestu osób? Straszliwa scena. Nawet nie próbuje sobie wyobrazić determinacji matki, w która wpatrują się przerażone oczy innych żądające takie ofiary! Takiej smierci!
"Ona jedna malutka, mówili, zginie. A jak nie, to zginie 30 ludzi. Przecież oni mogli też jeszcze jedną rzecz zrobić przez te okienka piwniczne granaty wrzucić, te koktajle Mołotowa. Przez otwarte okienko słyszeliśmy ten jęk i rżenie koni, ryk krów. A najbardziej, jak mordowali tę rodzinę, sześć osób. A tak ich stratowali końmi i ułożyli w kształt gwiazdy. Sąsiedzi. Piersi odcięli. Jak schwytali Polaka gdzieś, to kładli na stół nóż, coś w rodzaju harpuna, szczypce i inne rzeczy, i pytali: «Czym chcesz być zabity? Czy chcesz mieć poderżnięte gardło». Najgorsze było, że oni obcinali ręce i nogi. Takie piły pałąkowe, normalne. Wbijali dzieci na sztachety płotów".
Dopytywałem o odwet ze strony lokalnych oddziałów Armii Krajowej. Ale pan Michał Gąsior dopowiadał m. in,. o stacjonującym w Komarnie jakim pułku grenadierów. O żadnej akcji, jakie znamy choćby z terenów Wileńszczyzny (czytaj: 5 Wileńskiej Brygady AK, "Łupaszka"), nie mogło być zatem mowy. Paradoks polega zaś na czym innym: rodzina m. in. Gąsiorów zawdzięczała swe dalsze ocalenie pomocy armii niemieckiej/hitlerowskiej!
"Jak zaczęło się robić widno, to te skurczybyki zaczęły się wycofywać. Została masa niedobitych ludzi. Kobiety pobiegły do Komarna, do tego miasteczka, do dowódcy jednostki niemieckiej, żeby przyszedł, pomógł jakoś. Przysłał dwa wozy sanitarne i dwa wozy takie jakieś, do przewożenia towarów. I dopiero wtenczas myśmy wyszliśmy i dzięki temu mogliśmy wyjść. I przyjechał jeden samochód Niemców, ale takich młodych po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. I tylko pamiętam, że jeden mówił po polski. I on mówił, że pochodził z Katowic: «Wychodźcie, wychodźcie. My będziemy uważać, abyście wy mogli dojść do domu». Te wozy sanitarne, to wywiozły trzydzieści osób, ale nie wszystkich uratowano, bo wielu po drodze umarło. I nie wiemy gdzie zostali pochowani. Najwięcej było dzieci. Takich przedszkolnych, szkolnych".
Brzmi, jak ponury żart? Kolejny przykład, że nie ma historii tylko białej i tylko czarnej. Okupant, który przyniósł ocalenie? Sąsiad, który okazał się krwawą bestią? Okaleczam tę relację usuwając, to co wtrącaliśmy dookoła my, słuchający: żona pani Elżbieta, wnuczka Natalia i ja. Kiedy wracałem do kwestii... odwetu, odruchu zemsty usłyszałem: "Ja nie potrafię panu tego wytłumaczyć. Nie potrafię, wie pan to raczej ten organizm był tak stłoczony strachem, lękiem".
Wracałem też do kwestii zachowania Ukraińców "za pierwszych Sowietów", tak na Kresach określa się czas okupacji 17 IX 1939-22 VI 1941:
"W 1939 r. ich zachowanie też było brutalne. Tylko może mniej agresywne. Też zaczynali szukać zaczepek, podpalali budynki. Sowieci oczywiście napuszczali Ukraińców na Polaków. Te wywózki, które były Polaków na Sybir, to dzięki właśnie Ukraińcom, bo Ukraińcy napuszczali. Połowę rodziny Gąsiorów też wywieźli. Nas nie zdążyli. Przez ten rok: 1940 do czerwca 1941 to myśmy nigdy nie spali. Myśmy ciągle spali na siedząco. Spakowani. Bo to było coś strasznego, to oni podjeżdżali, podwody takie mieli,. To była zima, to saniami podjeżdżali, enkawudzista pukał do okna: «Wstawaj! Sabirajtsa! Dawaj!». To trwało dwadzieścia minut, wszystko działo się na saniach".
Podziwiam pana Michała Gąsiora. Narracja 88-latka, to naprawdę bezcenny dokument. Dla mnie to niezwykła lekcja historii. Karty odsłaniane przede mną z życia jednej rodziny, jednego człowieka. Odsłuchuje kolejne minuty. Pochylam się nad głośnikiem, aby nie uronić niczego z autentyczności przekazu. Jeszcze nie dotarłem do pełnej godziny wspomnień. Część z nich dotyczy również okresu powojennego. Ojciec pana Michała, Szczepan Gąsior półtorej roku ukrywał się w okolicznej wiosce. Wrócił dopiero, gdy Sowieci uciekli pod naporem Niemców w 1941 r. Był żołnierzem Września '39. Wspomnienia kampanii polskiej też ożywały. Ciekawe, że Niemcy nie wkroczyli od strony Przemyśla, a Rawy Ruskiej. Przy rozmowie wspieraliśmy się mapką zamieszczoną w jednej z publikacji. Padały nazwy znane z historii: Sambor, Żółkiew, Stanisławów, Stryj, Drohobycz, Lwów.
"Okoliczni Ukraińcy uprawiali taką dywersję: zrywali mosty, podpalali i wysadzali obiekty państwowe. Niemców jeszcze nie było, a leciały magazyny w powietrze, ważne obiekty strategiczne. To wyglądało bardzo brzydko. Niemcy wkroczyli do nas, byli 48 godziny u nas w Rumnie - i zniknęli, nie było Niemców. 23 wkroczyli Rosjanie. Taty jeszcze nie było, nikt nie spał, bo to wtedy nikt nie spał, każdy siedział na paczuszka, nie wiedział co ma robić. Mama wróciła do domu i powiedziała «Towariszczi przyszli». Ja tego nie rozumiałem. Myślałem, że z jakimś towarem przyszli. Wybiegłem na ulicę, patrzę kuzyn Józek i razem biegniemy. Koło mostku stały dwa ZiS-y [Zawod Imieni Stalina/Завод имени Сталинa - przyp. KN].
Pisanie tego tekstu nie jest proste. Wsłuchiwanie się słowo w słowo, przepisywanie, cofanie, jeszcze raz odtwarzanie nie daje mi okazji do polotu. Chcę jak najwierniej oddać zapis dźwiękowy. Jestem zaledwie po pierwszej godzinie nagrania. Nie mogę pozwolić sobie na przekład tu kolejnych dwóch godzin. Obawiam się po prostu, że miną kolejne tygodnie, abym mógł postawić ostatnią kropkę. Dlatego na koniec tego spotkania z panem Michałem Gąsiorem te cytaty: "Wie pan, to wszystko jest jakoś tak otoczone taką jakąś, wie pan, niezrozumiałą etopią. Mnie się wydaje, że wiele rzeczy takich utopijnych jest, takich źle zrozumiałych, źle jakby naświetlonych". Kiedy zapytałem o stosunek do prób pojednania, różnych obchodów (było świeżo po wizytach obu prezydentów w Polsce i na Ukrainie): "Ja się nie denerwuję, ale mam wielki żal... bo... ja... znam wiem... wiele rzeczy... znam wielu Ukraińców, którzy są na terenie Polski, na terenie Bydgoszczy, którzy się wyrażali. Na osiedlu Leśnym, 11 listopada, dawnej 22 lipca siedzi dwóch facetów, Ukraińców. A ja siedzę na drugiej ławce, pięć metrów dalej. Oni są napici, ale po ukraińsku rozmawiają. Ja jestem, wie pan, spokojny, nie denerwuję się, nie jestem mściwy. Lubię czasami się wtrącić w rzecz, która mnie drażni. Zapytać. Przypuśćmy... coś pan knuje... a widzę, że dam sobie z panem radę... to potrafię zapytać. Oni tam siedzą, rozmawiają i piją. On do mnie: «Też ci damy". A on pyta: «A skudy ty?». Skąd ja jestem. A ja im mówię, że też ze Wschodu... tam spod Tarnopola. «No dobra, ale kakije ceło?». Ja już nie mówię dokładnie, ale wpadła mi do głowy ta wieś Horożanna. «Велика Горожанна». A ten drugi «To ty swij chłop!». To nie było tak dawno, półtorej roku temu. I pracują, wie pan, w «Makrumie» obydwaj. Młodzi mężczyźni. I tak rozmawiamy, rozmawiamy. No i on się mnie pyta, jak się tu znalazłem. A ja, że tam się biją, tam na Wschodzie. Oni coś po polsku mówili, ale im nie wychodziło". Banalny przebieg rozmowy? Do chwili, kiedy pan Michał wspomniał o przelanej tam winnej i niewinnej krwi. Jeden z rozmówców rzekł: "Treba to by my jeszcze rezali". Powiało chłodem? Półtorej roku temu, nie jakiś weteran z UPA czy OUN-u. Podobne spotkanie przeżył Mój Zacny Gospodarz w Rabce w 1967 r., gdzie kurował się. Wtedy był to rówieśnik, prywatnie leczył się, "Moskwiczem" jeździł, ba! zapraszał na wspólne wycieczki, na Luboń Wielki chciał pojechać, ale pan Michał nie skorzystał. Pochodził z Żytomierza. "Jak ja powiedziałem, że jestem stamtąd, to on do mnie, skurczybyk, po ukraińsku «A gdzie ja mieszkałem», a ja że nad rzeczką Wereszczycą. A ona na to «Znaju, znaju». Skłamałem, ale on mnie potem wyczuł. I więcej się ze mną nie spotkał. Opowiadał, jak tam było. Brał udział. Opowiadał, że jak miał 18 lat, to chciał czy nie chciał wstępował w szeregi oddziałów OUN. Wysłuchiwałem tego z pokorą, przytakiwałem mu. A jeszcze zaskoczyłem go tym, że wielu uczyło się modlitwy ukraińskiej, żeby... jak dostać się w szeregi Ukraińców.... «Отче нaш, щo є нa небеcaх! Нехaй cвятитьcя Ім'я Твoє. Хaй прийде Цaрcтвo Твoє, нехaй бyде вoля Твoя як нa небі, тaк і нa землі». Parę słów jeszcze znam. Ale umiałem całą, bo jak tego... to uratowało życie... Bo jak oni chwycili, to modlitwa i żegnanie się. A oni odwrotnie to robili. I oni mają wszystkich świętych innych".
"U mnie zawsze rysowała się i rysuje do chwili obecnej nie nienawiść raczej żal. Żal do człowiek, że taki człowiek istnieje, który czuje nienawiść do drugiego człowieka. Ja od maleńkich lat, bo żyłem z Ukraińcami, razem siedziałem w ławce w szkole, razem graliśmy w piłkę. Nigdy nie odczuwałem wrogości do kolegi, że jest on Ukraińcem. On siedział obok mnie, ba! nawet nadmienię panu inaczej, że on już za rok nie mówił do mnie «dzień dobry» czy «cześć» , tylko «Lach». Ja do niego nie czułem nienawiści, że jak mówią wziąłbym pistolet i zastrzelił tylko za to, że on mnie obraził jako Polaka, ale raczej czułem do niego żal. Dlaczego on to robił?" .
Żal. Nie rezać Ukraińców! Ale zwykły żal. Proszę mi wierzyć słucham opowieści świadka i podziwiam Jego życiową mądrość. Rumno, rodzinna wieś w województwie lwowskim, spłynęła krwią, a mój rozmówca mówi o żalu. Za wiarołomność, za utraconą wiarę w innego człowieka. My bydgoszczanie też znamy taki termin: sąsiedzi. Ludzie żyli ze sobą (w Rumnie Polacy i Ukraińcy, w Bydgoszczy Polacy i Niemcy) od pokoleń, tworzyli mieszane rodziny (sam przecież mam domieszkę krwi niemieckiej, mąkowarskich Müllerów), aż przyszedł rok 1939 r. i całe dziedzictwo runęło! Zostało utopione w morzu krwi, nienawiści i okrucieństwa.
"Razem żyliśmy. Razem chodziliśmy do szkoły. Razem dzieliliśmy się. Zdarzały się się przypadki, że on nie zabrał chleba do szkoły, to dzieliliśmy się ta kromką chleba, drugim śniadaniem. I do dnia dzisiejszego nie nasuwała mi się myśl wrogości. I do dnia dzisiejszego ja nie czuje tego, ale odczuwam pewien uraz żalu dlaczego człowiek w stosunku do człowieka staje się wrogiem. Taki wrogiem, bezwzględnym wrogiem, raczej zdziczałym. To jest najgorsze. Ja sobie tego czasami nie potrafię wytłumaczyć, że ten kolega, który ze mną chodził do szkoły mówił «Smiert Lachom»".
Jeśli ktoś sądzi, że rzeź wołyńska była skutkiem jednego wybuchu zdziczałej nienawiści ukraińskich sąsiadów, to jest w głębokim błędzie. Budziły się demony sprzed... stuleci! Nie na darmo pan Michał w pewnym momencie nawiązał do powieści H. Sienkiewicza "Ogniem i mieczem". To, że gdzieś tam, podskórnie tliła się iskra wrogości odczuwano na długo przed 1 czy 17 września 1939 r. Pan Michał jest zdania, że wiele tez w tym winy... polskich władz, które dość biernie przyglądały się budzącemu się nacjonalizmowi ukraińskiemu.
"Nasze władze na wszystko jakoś dziwnie reagowały. 1938, 1939 my jako dzieciaki szkolne zbieraliśmy przed kościołem na rozbudowę polskiego lotnictwa. A Ukraińcy właśnie, dorośli, zrzeszeni w OUN wykorzystywali to. Wybudowali sobie takie samolociki z drewna i przychodzili do nas, przed kościół, i wręczali nam to jako samoloty dla obrony Rzeczpospolitej. Tak wykorzystywali swoje zachowanie względem nas Polaków. Do dzieci. Dorośli nic nie mogli zrobić, bo oni później to wykorzystywali w inny sposób. Oni już przed wojną od czasu do czasu zastrzelili kogoś w ukryciu, trudno to było rozpracować. Przed wojną broń mógł mieć każdy. Tam zawsze ginął ktoś w tygodniu, jeden Polak. Przede wszystkim gdzie mieszkali, jak to oni nazywali «mieszańcy». Albo 1/3 Polaków, a 2/3 Ukraińców. W Rumnie, to było nas 700 rodzin, ale 200 było Polaków. Jedni mieszkali po jednej stronie potoku, drudzy po drugiej. To już się tarło, tarło o wiele, wiele wcześniej. Oni to wykorzystywali, a jak już przyszedł rok '37, '38, to już tego... Kiedy młodzież szła ze szkoły i śpiewała różne piosenki, to oni w moim wieku, ośmio- dziewięciolatki śpiewali «Stan Chmelnycki, stan Bohdany...». Nie wiem dlaczego tak się działo. We mnie, z tego powodu, nie narodziła się nienawiść, tylko taki odczuwałem żal dlaczego mój kolega czy koleżanka w ten sposób postępuje. Bawiliśmy się na jednym podwórku, przychodzili do nas do domu, działo się tak jak w przeciętnych domach w rodzinie, dobrych sąsiadów. Ja sobie sam nie potrafię tego wytłumaczyć".
Chwilami schodziła na inne tory historyczne. Okazuje się, że pan Michał, dzięki swemu ojcu Szczepanowi, został urzędowo odmłodzony o trzy lata. Nagle z rocznika 1930 zrobił się 1933. Dlaczego? Oto wyjaśnienie.
"Kiedy dziecko, Polak, kończył 15 lat, to czy tak czy inaczej, zabierali. Albo do Niemiec, albo tu na miejscu do niemieckich gospodarstw. A ponieważ mój ojciec miał znajomości we Lwowie, a był tam tzw. Polski Komitet Opiekuńczy. Niemcy go niezbyt szanowali, jako organ jakiś tam decydujący. No, ale pojechał tam do tego Komitetu, do kolegi miał powiedzieć: «Słuchaj, syn mój już teraz skończy niedługo 15 lat. No i co, zabiorą mi chłopaka i wywiozą gdzieś do Niemiec, do Nadrenii czy kto tam wie gdzie». No i zrobili mi tak, że trzy lata zrobili mnie młodszego. Zmienili mi też dzień. Ja jestem urodzony 16 sierpnia, a oni mi zrobili 11 sierpnia".
Dla niewtajemniczonych, a potomków rodzin kresowych (bez względu lwowskich czy wileńskich stron) metryki znajdują się w USC w Łodzi. Ta historia miała przecież swój urzędowy ciąg dalszy po II wojnie światowej, w 1953 r. pan Michał żenił się. Sprostowano rok urodzenia na prawidłowy 1930, ale 11 VIII pozostał. I mój zacny Gospodarz ma w dokumentach miast "16 VIII 1930 r." napisane "11 VIII 1930".
"Jej brat Józek Sochocki, lat 25 lub 35 już nie pamiętam był ożeniony z Ukrainką, na drugiej wiosce. Tak, jak wszędzie, jak w Niemczech, jak tutaj. Do dnia dzisiejszego dzieją się takie same rzeczy. Musze panu powiedzieć, jak był zona Ukrainka, to miała nakazane, żeby męża Polaka bezwzględnie zabić. Nie w inny sposób, jak poderżnięcie gardła. Ala ta jego żona była n tyle czuła, to było małżeństwo, mieli dzieci i mówi do niego «Słuchaj Józek, uciekaj do domu, do Rumna, bo będę cię musiała zarżnąć, tak jak oni sobie tego życzą, bo mi broni innej nie dadzą». On zabrał swoje rzeczy, marynarkę i uciekł do Rumna. Później chciał jednak wrócić po resztę rzeczy i pieniędzy. Siostra Weronika mówi: «Słuchaj bracie, to ja pójdę i przyniosę ci ubranie jedno, bieliznę i tak dalej». I poszła. Jak doszła już tam, to od razu ją chwycili ci oprawcy. Obnażyli ją do naga i posadzili na wóz. Wozili ją po dwóch okolicznych wioskach. Wianek jej zrobili z pokrzywy i wozili ją przez dwa dni. Po dwóch dniach wykopali dół na głębokość jej szyi, postawili ją, zasypali ją i zostawili. Nikt nie wie dokładnie jak długo umierała, ale tak jak opowiadali tamci Ukraińcy prawdopodobnie umierała przez trzy dni. Na stojąco zasypaną. Później tylko nasypano taki kopiec".
Śmierć Weronik Sochockiej (rocznik 1925) musi poruszać. Jedynym przestępstwem tej młodej dziewczyny było to, że pochodziła z lackiej rodziny! Polka! Z całej rodziny ocalał tylko najmłodszy brat Weroniki, rówieśnik pana Michała. Józef Suchocki poszedł po siostrę. Nic nie wiedział o jej losie: "Poszedł po siostrę Weronkę. I tam go chwycili i zarżnęli go na oborniku".
Atmosfera, napięcie rosło. Zdawano sobie sprawę, że wielu ukraińskich sąsiadów miała na swoich rękach już krew polską w 1939 r. Wielu żołnierzy rozbitej polskiej armii (będzie jeszcze o tym wzmianka później) padło ofiarami mordu właśnie ukraińskich chłopów!
"Dzień przed tym mordem mieliśmy sąsiadów, nazywał się Dymitr Bokałoj. On miał szwagra, który mieszkał we Lwowie i ożenił się z siostrą jego żony tego Ukraińca. I mąż tej siostry, jeszcze przed wojną, przyjaźnił się z nami jako rodziną, i ciągle przychodził i opowiadał, że musimy na nich uważać, na tego Dymitra, bo on wyglądał taki ponury, taką miał twarz drastycznie nastawioną na każdego człowieka, może tylko do nas, ale raczej do każdego Polaka i mówił do mego ojca «Słuchaj Szczepan, ty uważaj mówił, bo to może być różnie. Ten płaszcz, mundur elegancki, który on nosi, polski, mundur polskiego oficera, to on właśnie zabił oficera i ściągnął z niego. Ten pistolet, który leży u niego za obrazem, tam była wykrojona tylna deska. Uważaj, bo on zamordował tego oficera». Potem okazało się, że na tym płaszczu były ślady normalnie dwóch belek i gwiazdka. Majora".
Żona tego Dymitra była Polką. Zjawiła się w domu pana Michała. Ciekawe, że wspomnienie ówczesnego nastolatka (w 1943 r. miał lat 13) nie zatarły się. To, co przekazała rodzinie Gąsiorów było oznaką ogromnej cywilnej odwagi. To o takich ludziach Witold Szabłowski pisał w swojej książce "Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia. Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować" (Wydawnictwa Znak), której poświęcony jest na tym blogu odcinek 172 "Przeczytań...".
"Ona wychodzi i mówi do mojego ojca: «Szczepan, mówi, czy ty coś wiesz na temat, że są takie przygotowania, że będzie napad, że będą mordować Polaków». Ona Polka. Tata odpowiedział: «Nie». Były pisane hasła na płocie przy kościele, rozrzucane ulotki, pisali «Lachy za San!». Ojciec przyszedł razem ze mną do domu i mówi do mamy: «Słuchaj Zosia, będziemy musieli wieczorem emigrować, bo ona tak powiedziała, to musi coś tam być». Spakowaliśmy dwa ręczniki, miałem jeszcze roczną siostrzyczkę taką małą. I poszliśmy na noc do pana Michała Breneckiego, przyjaciela mego ojca ze szkoły podchorążych w Zaleszczykach. Miał dom murowany, bo u nas z reguły budowano w takim stylu podhalańskim. One były kryte blachą, dachówką, ale nie murowane. On miał murowany, w stylu bardziej współczesnym. Tego wieczoru, pod osłoną nocy spakowaliśmy swoje ciuszki, to co było potrzebne. Drzwi domu już były tak zabezpieczone od wewnątrz blachą, taki rygiel poprzeczny. I poszliśmy do tej piwnicy. I poszli nasi sąsiedzi. My położyliśmy się w pokoju. To był wysoki parter. To była chyba godzina 23,30, nie pamiętam dokładnie, może zerowa, jechała bryczka od strony Stanisławowa. Normalnie bryczka. My otworzyliśmy okna, jeszcze moja kuzynka Hania mówiła: «E! będzie spokój, bo Niemcy wjechali». Bo oni byli przebrani w niemieckie mundury. Do drogi było nie więcej, jak 25 metrów. Nie minęło więcej jak pięć minut dwie czerwone rakiety poszły w górę. I zorientowaliśmy się, że coś się dzieje".
Nie jest łatwo tylko słuchać. Stajemy się świadkami niezwykłej opowieści. Tym cenniejszej, że nie chodzi o fabułę filmu czy dobrze napisanej powieści. Siedzę przed Świadkiem. Po raz kolejny. Nie mam już tych obaw, co ostatnio, niemniej czuję na sobie ciężar... zaufania. Bo to na mnie spada teraz odpowiedzialność (jak również na potomków pana Michała), aby tę niezwykłą wiedzę przekazać dalej, nie dać jej zaginąć. Wiadomo, że nie przekażę słowa w słowo nagrań dokonanych przez wnuczkę Natalię. Wracam do 38 minuty i 33 sekundy nagrania.
"Strzały. Trzy grupy pohorczi. Podpalali. Najpierw rozpalili ognisko. Ja tego nie zapomnę do końca życia. Naszego domu nie spali. Raz, że nie mogli go podpalić, bo on by się tak szybko nie zapalił. Dom był kryty blachą i murowany. A w jednym pokoju mieszkała córka popa, nauczycielka. Ona normalnie uczyła w szkole. Helena miała na imię, pamiętam ją dokładnie. I chyba ze względu na to, ale i to, że trzeba by beczkę benzyny użyć, żeby spalić nasz dom. To było niemożliwe do podpalenia".
Milczę. Tylko chwilami dorzucam jakąś dygresję. Słucham, jak skryci w domu Michała Breneckiego ratowali się przed zagładą. Na ich oczach płynęła rzeka krwi! Wyrok na wieś wydany przez UPA musiał być wykonany! Tych kilkadziesiąt osób słyszało i widziało. Mała siostrzyczka pana Michała, raptem roczna Zosia zaczęła płakać, nie pomagało dawanie piersi. Dziecko mogło zdradzić miejsce ukrycia. Ktoś zaczął naciskać, aby... zadusić maleństwo. Śmierć jego za życie około trzydziestu osób? Straszliwa scena. Nawet nie próbuje sobie wyobrazić determinacji matki, w która wpatrują się przerażone oczy innych żądające takie ofiary! Takiej smierci!
"Ona jedna malutka, mówili, zginie. A jak nie, to zginie 30 ludzi. Przecież oni mogli też jeszcze jedną rzecz zrobić przez te okienka piwniczne granaty wrzucić, te koktajle Mołotowa. Przez otwarte okienko słyszeliśmy ten jęk i rżenie koni, ryk krów. A najbardziej, jak mordowali tę rodzinę, sześć osób. A tak ich stratowali końmi i ułożyli w kształt gwiazdy. Sąsiedzi. Piersi odcięli. Jak schwytali Polaka gdzieś, to kładli na stół nóż, coś w rodzaju harpuna, szczypce i inne rzeczy, i pytali: «Czym chcesz być zabity? Czy chcesz mieć poderżnięte gardło». Najgorsze było, że oni obcinali ręce i nogi. Takie piły pałąkowe, normalne. Wbijali dzieci na sztachety płotów".
Dopytywałem o odwet ze strony lokalnych oddziałów Armii Krajowej. Ale pan Michał Gąsior dopowiadał m. in,. o stacjonującym w Komarnie jakim pułku grenadierów. O żadnej akcji, jakie znamy choćby z terenów Wileńszczyzny (czytaj: 5 Wileńskiej Brygady AK, "Łupaszka"), nie mogło być zatem mowy. Paradoks polega zaś na czym innym: rodzina m. in. Gąsiorów zawdzięczała swe dalsze ocalenie pomocy armii niemieckiej/hitlerowskiej!
"Jak zaczęło się robić widno, to te skurczybyki zaczęły się wycofywać. Została masa niedobitych ludzi. Kobiety pobiegły do Komarna, do tego miasteczka, do dowódcy jednostki niemieckiej, żeby przyszedł, pomógł jakoś. Przysłał dwa wozy sanitarne i dwa wozy takie jakieś, do przewożenia towarów. I dopiero wtenczas myśmy wyszliśmy i dzięki temu mogliśmy wyjść. I przyjechał jeden samochód Niemców, ale takich młodych po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. I tylko pamiętam, że jeden mówił po polski. I on mówił, że pochodził z Katowic: «Wychodźcie, wychodźcie. My będziemy uważać, abyście wy mogli dojść do domu». Te wozy sanitarne, to wywiozły trzydzieści osób, ale nie wszystkich uratowano, bo wielu po drodze umarło. I nie wiemy gdzie zostali pochowani. Najwięcej było dzieci. Takich przedszkolnych, szkolnych".
Brzmi, jak ponury żart? Kolejny przykład, że nie ma historii tylko białej i tylko czarnej. Okupant, który przyniósł ocalenie? Sąsiad, który okazał się krwawą bestią? Okaleczam tę relację usuwając, to co wtrącaliśmy dookoła my, słuchający: żona pani Elżbieta, wnuczka Natalia i ja. Kiedy wracałem do kwestii... odwetu, odruchu zemsty usłyszałem: "Ja nie potrafię panu tego wytłumaczyć. Nie potrafię, wie pan to raczej ten organizm był tak stłoczony strachem, lękiem".
Wracałem też do kwestii zachowania Ukraińców "za pierwszych Sowietów", tak na Kresach określa się czas okupacji 17 IX 1939-22 VI 1941:
"W 1939 r. ich zachowanie też było brutalne. Tylko może mniej agresywne. Też zaczynali szukać zaczepek, podpalali budynki. Sowieci oczywiście napuszczali Ukraińców na Polaków. Te wywózki, które były Polaków na Sybir, to dzięki właśnie Ukraińcom, bo Ukraińcy napuszczali. Połowę rodziny Gąsiorów też wywieźli. Nas nie zdążyli. Przez ten rok: 1940 do czerwca 1941 to myśmy nigdy nie spali. Myśmy ciągle spali na siedząco. Spakowani. Bo to było coś strasznego, to oni podjeżdżali, podwody takie mieli,. To była zima, to saniami podjeżdżali, enkawudzista pukał do okna: «Wstawaj! Sabirajtsa! Dawaj!». To trwało dwadzieścia minut, wszystko działo się na saniach".
Podziwiam pana Michała Gąsiora. Narracja 88-latka, to naprawdę bezcenny dokument. Dla mnie to niezwykła lekcja historii. Karty odsłaniane przede mną z życia jednej rodziny, jednego człowieka. Odsłuchuje kolejne minuty. Pochylam się nad głośnikiem, aby nie uronić niczego z autentyczności przekazu. Jeszcze nie dotarłem do pełnej godziny wspomnień. Część z nich dotyczy również okresu powojennego. Ojciec pana Michała, Szczepan Gąsior półtorej roku ukrywał się w okolicznej wiosce. Wrócił dopiero, gdy Sowieci uciekli pod naporem Niemców w 1941 r. Był żołnierzem Września '39. Wspomnienia kampanii polskiej też ożywały. Ciekawe, że Niemcy nie wkroczyli od strony Przemyśla, a Rawy Ruskiej. Przy rozmowie wspieraliśmy się mapką zamieszczoną w jednej z publikacji. Padały nazwy znane z historii: Sambor, Żółkiew, Stanisławów, Stryj, Drohobycz, Lwów.
"Okoliczni Ukraińcy uprawiali taką dywersję: zrywali mosty, podpalali i wysadzali obiekty państwowe. Niemców jeszcze nie było, a leciały magazyny w powietrze, ważne obiekty strategiczne. To wyglądało bardzo brzydko. Niemcy wkroczyli do nas, byli 48 godziny u nas w Rumnie - i zniknęli, nie było Niemców. 23 wkroczyli Rosjanie. Taty jeszcze nie było, nikt nie spał, bo to wtedy nikt nie spał, każdy siedział na paczuszka, nie wiedział co ma robić. Mama wróciła do domu i powiedziała «Towariszczi przyszli». Ja tego nie rozumiałem. Myślałem, że z jakimś towarem przyszli. Wybiegłem na ulicę, patrzę kuzyn Józek i razem biegniemy. Koło mostku stały dwa ZiS-y [Zawod Imieni Stalina/Завод имени Сталинa - przyp. KN].
Państwo Elżbieta i Michał Gąsior oraz Autor blogu
Pisanie tego tekstu nie jest proste. Wsłuchiwanie się słowo w słowo, przepisywanie, cofanie, jeszcze raz odtwarzanie nie daje mi okazji do polotu. Chcę jak najwierniej oddać zapis dźwiękowy. Jestem zaledwie po pierwszej godzinie nagrania. Nie mogę pozwolić sobie na przekład tu kolejnych dwóch godzin. Obawiam się po prostu, że miną kolejne tygodnie, abym mógł postawić ostatnią kropkę. Dlatego na koniec tego spotkania z panem Michałem Gąsiorem te cytaty: "Wie pan, to wszystko jest jakoś tak otoczone taką jakąś, wie pan, niezrozumiałą etopią. Mnie się wydaje, że wiele rzeczy takich utopijnych jest, takich źle zrozumiałych, źle jakby naświetlonych". Kiedy zapytałem o stosunek do prób pojednania, różnych obchodów (było świeżo po wizytach obu prezydentów w Polsce i na Ukrainie): "Ja się nie denerwuję, ale mam wielki żal... bo... ja... znam wiem... wiele rzeczy... znam wielu Ukraińców, którzy są na terenie Polski, na terenie Bydgoszczy, którzy się wyrażali. Na osiedlu Leśnym, 11 listopada, dawnej 22 lipca siedzi dwóch facetów, Ukraińców. A ja siedzę na drugiej ławce, pięć metrów dalej. Oni są napici, ale po ukraińsku rozmawiają. Ja jestem, wie pan, spokojny, nie denerwuję się, nie jestem mściwy. Lubię czasami się wtrącić w rzecz, która mnie drażni. Zapytać. Przypuśćmy... coś pan knuje... a widzę, że dam sobie z panem radę... to potrafię zapytać. Oni tam siedzą, rozmawiają i piją. On do mnie: «Też ci damy". A on pyta: «A skudy ty?». Skąd ja jestem. A ja im mówię, że też ze Wschodu... tam spod Tarnopola. «No dobra, ale kakije ceło?». Ja już nie mówię dokładnie, ale wpadła mi do głowy ta wieś Horożanna. «Велика Горожанна». A ten drugi «To ty swij chłop!». To nie było tak dawno, półtorej roku temu. I pracują, wie pan, w «Makrumie» obydwaj. Młodzi mężczyźni. I tak rozmawiamy, rozmawiamy. No i on się mnie pyta, jak się tu znalazłem. A ja, że tam się biją, tam na Wschodzie. Oni coś po polsku mówili, ale im nie wychodziło". Banalny przebieg rozmowy? Do chwili, kiedy pan Michał wspomniał o przelanej tam winnej i niewinnej krwi. Jeden z rozmówców rzekł: "Treba to by my jeszcze rezali". Powiało chłodem? Półtorej roku temu, nie jakiś weteran z UPA czy OUN-u. Podobne spotkanie przeżył Mój Zacny Gospodarz w Rabce w 1967 r., gdzie kurował się. Wtedy był to rówieśnik, prywatnie leczył się, "Moskwiczem" jeździł, ba! zapraszał na wspólne wycieczki, na Luboń Wielki chciał pojechać, ale pan Michał nie skorzystał. Pochodził z Żytomierza. "Jak ja powiedziałem, że jestem stamtąd, to on do mnie, skurczybyk, po ukraińsku «A gdzie ja mieszkałem», a ja że nad rzeczką Wereszczycą. A ona na to «Znaju, znaju». Skłamałem, ale on mnie potem wyczuł. I więcej się ze mną nie spotkał. Opowiadał, jak tam było. Brał udział. Opowiadał, że jak miał 18 lat, to chciał czy nie chciał wstępował w szeregi oddziałów OUN. Wysłuchiwałem tego z pokorą, przytakiwałem mu. A jeszcze zaskoczyłem go tym, że wielu uczyło się modlitwy ukraińskiej, żeby... jak dostać się w szeregi Ukraińców.... «Отче нaш, щo є нa небеcaх! Нехaй cвятитьcя Ім'я Твoє. Хaй прийде Цaрcтвo Твoє, нехaй бyде вoля Твoя як нa небі, тaк і нa землі». Parę słów jeszcze znam. Ale umiałem całą, bo jak tego... to uratowało życie... Bo jak oni chwycili, to modlitwa i żegnanie się. A oni odwrotnie to robili. I oni mają wszystkich świętych innych".
* * *
Żadne książki, najcenniejsza literatura nie odda tego, co zostawiają w nas (w tym wypadku we mnie) wspomnienia świadka wydarzeń. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale zaraz stracimy szansę bycia w tym świecie. Ubywa ludzi, którzy widzieli, którzy pamiętają, którzy uczą nas przeszłości. Po raz kolejny muszę to napisać: w wypowiedziach pana Michała nie było ani kropli nienawiści. W pewnym momencie zaczął używać określenia... "skurczybyki". I to był objaw głębokiego poruszenia i zdenerwowania. Jak wspominała wnuczka Natalia: trzy razy w życiu słyszała,aby dziadek przeklinał. W tej opowieści nie padł ani jeden wulgaryzm. Ręczę za to słowem. Zagłada Jego rodziny, masakra wsi Rumno - wszystko, to tkwi w Nim. Ale nie uprawia krucjaty antyukraińskiej, co by wnuki szli za San i mścili śmierć bestialsko mordowanych.
Mama nadzieję, że to nie jest ostatnie spotkanie z panem Michałem. Kolejne godziny czekają? Poruszyła mnie reakcja moich eks-uczniów na FB. Niech cytaty z tych wypowiedzi zamkną tą część "Rzeki krwi...":
- Mój dziadek też tam był... Ale widział historie tak straszne, że dzieciom nie mógł opowiadać. Jako niedoszły malarz artysta tam pogrzebał swoje marzenia i niepokój duszy topił w alkoholu. Niestety krótko żył, ale jeszcze kilka lat z nami mieszkał, ale już nie pił i na swój sposób cieszył się życiem...
- Paszport
prababci, mój dziadek urodził się w Rawie Ruskiej. Później całą rodziną
uciekali. Siostrze pradziadka się nie udało, została zgwałcona i
zamordowana.
Zwykły dokument - bezcenna ale i straszna pamiątka. Szkoda że część rodziny, która mogłaby mi opowiedzieć coś więcej już odeszła.
Smutne. Dramatyczne. Prawdziwe. dotykamy historii bólu, śmierci i bezprzykładnej zagłady. Na naszych oczach odchodzi pokolenie, które przeżyło to wszystko. To nie fabuła wypełnia to pisanie. To prawda blisko dziewięćdziesięcioletniego świadka.
Moją rodzinę ostrzegł Ukrainiec, a wszystkich z Wiśniowca wyprowadził niemiecki żołnierz..
OdpowiedzUsuńTo są te niezwykłe paradoksy historii, o których mawiam, że życie pisze niezwykłe losy, a gdybym coś takiego wymyślił, to każdy rzekły: to fantasta, kiczownik. Na tym osadza się potęga boskiej Klio.
OdpowiedzUsuńMi mówili w domu, że tak jest dlatego, ze zawsze jest człowiek kontra człowiek, a nie narodowość. Chociaż te bestialstwa wymykają się wyobrażeniom.
UsuńBrat mojej babci...wiele przeszli. Mimo to jest pogodną osobą.
OdpowiedzUsuń