środa, czerwca 12, 2013

Erato - część I

Menelaos miotał się, jak lew nemejski, którego pochwyciły stalowe dłonie Heraklesa. Gromowładny Zeus nie ciskał straszliwszych gromów na świat, jak on teraz przemierzający kolejną komnatę pałacu. Nie ulegało jego wątpliwości: Helena uszła z tym trojańskim gołowąsem. Wykradł mu żonę, podstępnie i zdradliwie. To, co początkowo brał, za przejaw wypoczynku – ciszę, obnażała teraz podłość czynu gościa. Puste sale, rozrzucone rzeczy, wszystko to tylko potwierdzało przypuszczenia: został nie tylko oszukany, ale przede wszystkim zdradzony. Takiego wstydu nie myślał dożyć... A jednak. Stało się. Gość okpił gospodarza. Gość pogwałcił świętą zasadę gościnności.
 

Wybiegł na taras. Zmrużył oczy. Na linii horyzontu dostrzegł cztery znikające punkciki. Wiedział na pewno, to okręty Parysa. A na jednym z nich – Ona, spartańska królowa. Jego żona!
- Zeusie! Widzisz zniewagę moją i nie grzmisz?!- za to on wygrażał oddalającym się chimerom. Ile by dał, aby mógł swoim łukiem dosięgnąć znienawidzonych burt. Posłałby płonące strzały i upajał wzrok paniką na okręcie, powolnej zagładzie załogi i tych dwojga!
Ale Parys i Helena byli poza zasięgiem gniewu spartańskiego króla. Nic się dla nich nie liczyło. Świat
zamykał się pomiędzy burtami śmigłego żaglowca, który ciął spokojne wody Morza Śródziemnego i za każdym podmuchem wiatru oddalał się od Sparty. Załoga z dumą patrzyła na swego księcia i jego zdobycz. Helena jawiła się im, jako bogini, która niezauważenie wymknęła się z Olimpu i stąpiła między nich, śmiertelników. Chyba tylko kuternoga Hefajstos miał w swych objęciach bardziej idealną istotę, Afrodytę. Ta tu miała włosy, jak tabun dzikich tesalskich koni. Omiatała nimi, jak stukrotnym biczyskiem. Nie była skąpana w złoto i inne klejnoty. Nosiła na ramieniu jedynie srebrną bransoletę, misternie kutą z wtopionym miodowym kamieniem. Włosy miała rozpuszczone. Kręcące się kędziory zapraszały do pieszczot... Bogini. Usta rozchylała nieznacznie, jakby do pocałunku. Uśmiechała się, ale w kącikach oczu igrała jakaś dziwna nuta. Ni to zaduma, ni to lęk, ni to zadowolenie. Jedno mówiły te pięknie niebieskie oczy: na kolana! królowa Sparty nadchodzi!...
Menelaos przystawił do ust ciężki puchar. Wił się na nim ornament z wężem. Wino mu nie smakowało. Nie, żeby było za kwaśne lub zbytnio rozrzedzone wodą. Smak i proporcje były, jak wczoraj, czy jeszcze dziś rano. To gardło królewskie straciło przyjemność z czerpania doznań ze szlachetnego płynu. Równie dobrze mogłoby to być kozie lub owcze mleko. Wszystko jedno. Jadł, bo musiał. Pił, bo należało. Starał się nie okazywać irytacji stojącym obok pustym stolcem. Każde oczy, zdawały się pytać go: gdzie twoja, królu, małżonka?... czyli to prawda, że porzuciła słoneczną Spartę dla sprośnego Parysa?... królu, co czynisz?!... dlaczego nic nie czynisz?!...
Targał swoją brodę. Siedział na tarasie, kiedy niewolnik wszedł i skłoniwszy się bezszelestnie oznajmił:
- Panie, król Myken, wielki Agamemnon!
Menelaos ożywił się. Spojrzał w kierunku otwartych drzwi. Widział już zarys rosłej sylwetki. Brat miał na sobie swój bojowy pancerz i hełm z kitą. Zdjął go dopiero wtedy, kiedy gospodarz wysunął przed siebie masywną dłoń. Agamemnon uścisnął ją. Zdawało się dwa miechy kowalskie spięły się ze sobą. Ściskali się, jakby nie widzieli się latami. Dopiero teraz Menelaos dostrzegł, że broda brata stała się szara od siwizny. Kiedy zaczęła pukać do jego bram starość? Przecież to niemożliwe, aby Hades szykował już dla nich leża...
Agamemnon poza tym trzymał się krzepko i prosto. Uśmiech pozostał ten sam. Byli do siebie
bardzo podobni, choć różnili się charakterami. Porywczy Menelaos zazdrościł Agamemnonowi jego opanowania, doprowadzania każdej sprawy do końca. Kochał go, jak brat powinien kochać brata. Ich matka, córka Katreusa, byłaby z nich dumna, gdyby ich teraz widziała razem. W każdej trudnej chwili mogli na siebie liczyć. I teraz taka chwila nadeszła. Agamemnon odpiął pas z wiszącym u jego boku mieczem i podał niewolnikowi. Ten wziął jeszcze pelerynę, którą gość zsunął z ramion i zniknął w mroku korytarza.
Cykady mruczały wieczorną balladę. Niebo lekko przysłaniały chmury. Księżyc na pewno był łaskawy dla uciekających. Menelaos przeżuwał swoją klęskę, jak drobiny piołunu. Nie mieściło mu się w głowie, że jakiś młokos wystawił go do wiatru, uczynił pośmiewiskiem na całą Helladę. Jego! Menelaosa, syna Arteusza i Aerope. Równie dobrze można było ścigać pegaza! Lub porwać się na Olimp! Myślał tez o ich córce, Hermionie. Na bogów!- przecież jej przyszłość była dla niego równie ważna, jak los Sparty.
- Nie poznaję ciebie, bracie!- Agamemnon zdawał się być w bardzo dobrym humorze. Menelaos zmrużył oczy, jak żbik szykujący się do skoku. Nie rozumiał zachowania brata. Myślałby kto, że wraca z Rodos lub Eubei, gdzie gościłby na tamtejszych dworach pełnych przepychu i dostojeństwa.- Atrydzi nie przypominają zwiędłych róż i kwaśnego wina!
Menelaos był bliski wybuchu. Miechy Hefajstosa nie drżą z groźniejsza siłą, jak teraz wzbierająca pierś króla Sparty. To on nie poznawał brata.
- A z czego mam się cieszyć?!- burknął. Chciał wybuchnąć, ale rozsądek nakazywał mu rozwagę. W końcu potrzebował starszego brata, jak nigdy wcześniej.
- Każ podać wina! – poprosił Agamemnon.
Menelaos klasnął w dłonie. Ukazała się niewolnica.
- Przynieść wino!
Dziewczyna bezszelestnie wyszła. Bracia zostali sami.
 (koniec części I)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.