sobota, października 07, 2023

Pandemiczne opowieści - L - droga do Evelyn

- Nie uważasz, że twój ojciec od przyjścia z kina zachowuje się dziwne? - Jenny poprawiła poduszkę. Bob doskonale wiedział, co to znaczy. To był pierwszy sygnał, że stan irytacji był bliski. A na kim się to mogło skrupić? Bob wiedział: tylko na nim.
- Dziwnie? - Bob nie mógł brutalnie zignorować sygnału. Czuł nadciągającą burzę. Nie znał jednak przyczyny. Że ojciec stawał się coraz bardziej nieznośny, to sam wiedział. Nie potrzebował, aby Jenny mu to uświadamiała. Ale czego wymagać od człowieka, który właśnie skończył  90. lat. - Myślisz, że film... nie... to... tak nie działa...
- Trzeba było z nim iść na "Robin Hooda", a nie na "Przeminęło z wiatrem".
Bob chciał już uciec w sen, ale Jenny nie dawała za wygraną
 
- A ja ci mówię Bob, że z nim się dzieje coś złego! - upierała się jak to tylko ona potrafiła. - Wypastował dzisiaj buty!
- Buty? Wypastował? 
- A widzisz? Sam się dziwisz! - Jenny dostrzegła, że stan wahania u męża ustępuje myśli, że jednak jest coś na rzeczy. Nie myliła się. Bob podrapał się po łysinie. - Na twoim miejscu poszłabym jutro z ojcem do doktora Lydneya.
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale" - Jenny nie myślała ustępować. W takiej chwili przypominała brytana, który chwycił trop i ani myśli zejść z drogi. - Z samego rana. A może mam was umówić?
- To nie będzie potrzebne. Potrafię zadzwonić...
- Nie będziesz nigdzie dzwonił! - Jenny traciła cierpliwość, ale też i kontrolę nad sobą. - Po śniadaniu weźmiesz ojca i niby spacerkiem skręcicie do kliniki Lydneya. Jestem zdania...
Zdanie przerwał dźwięk trąbki.
- Słyszałeś?- Jenny spojrzała na schody prowadzące na piętro.
- Trudno, żeby nie...
- To sygnał, że jest źle! A może być jeszcze gorzej! Trzeba działać Bob, natychmiast.
- Może poczekamy, Jenny - Bob był znany, że nie podejmował szybkich i ostatecznym decyzji. Wolał się z nimi przespać, przemarudzić, jakoś w sobie ustabilizować. Pośpiech Jenny uważał za coś groźnego lub co najmniej nie wskazanego
- Na co chcesz czekać? Czekaniem niczego nie wskóramy! - każde zdanie Jenny było zdecydowanym narzuceniem swojej opinii i woli. Bob wiedział, że prędzej czy później ulegnie. Nie miał w sobie tej siły,  która stawała się tamą wobec nowych pomysłów Jenny. - A potem pomyślimy dalej, co robić.
- Jak to, co robić dalej? - Bob obudził w sobie resztki przyzwoitości i zdecydowania.
- Może do...
Tym razem był to krzyk. Potworny. Jakby wydobył się z setek gardeł. Trudno było uwierzyć, że był tworem jednego, leciwego staruszka, który sam nie potrafił już zawiązać butów.
- Może cię to bawi? - Jenny spojrzała na Boba bardziej niż podejrzliwie. Ale Bob nie miał żadnych argumentów. - No, powiedz, nie wstydź się. Zniszcz nasz dom!
- Dlaczego zaraz: zniszcz?! Ja niczego nie niszczę! - Bob jednak musiał pokazać, że jest tu mężczyzną. - A bawić, nie bawi! Bo tu nie ma nic do zabawy. Ojciec jest stary i...
- Tym bardziej potrzebuje fachowej pomocy, ba! ratunku. A to może mu zapewnić fachowa opieka. Czytałem, że w "Green Castle" są doskonałe warunki.
- Gdzie?!
- W "Green Castle"! Głuchy jesteś?!
- To... to... przytułek - wydukał Bob i zrobiło mu się gorzko i sucho w gębie.
- Jaki przytułek?! - warknęła Jenny. Bob dałby głowę, że usłyszał, jak zęby się jej ścierają jeden o drugi. Chciał i musiał zaprotestować. 
- Przecież tam umarł Ethan Edwards i Max Harper - znał ich wszystkich. W dzieciństwie nudziły go już ich opowieści, jak to było pod Fredericksburgiem, Chancellorsville czy Gettysburgiem. A ten zdrowy rechot, gdy snuli wspomnienia o Bull Run, kiedy jankesi zwiewali przez jedyny most i do tego zapchany przez bryczki i powozy zidiociałych cywilów, którzy potraktowali bitwę jak piknik. Teraz wydałby ostatniego centa, aby raz jeszcze usłyszeć te wojenne opowieści.
- Bredzisz! Starzy byli! To nic dziwnego...
- Nie zgadzam się!
- Co ty mówisz?! - Jenny jakby nie wierzyła własnym uszom. - Co znaczy: nie zgadzam się?! Oszalałeś?!
- To mój ojciec!
- I, co z tego?
- Jak to co z tego?! - teraz on starał się swoim zdziwieniem zmienić bieg zdarzenia. - A poza tym jest bohaterem!
- Czego?! - Jenny nawet nie kryła swego niezadowolenia. Nie tak miała toczyć się ta rozmowa. Nawykła już do tego, że Bob spolegliwie przystawał na każdy jej pomysł. Tak jak ona chciała miało być i kropka! A tu nagle opór? - A może chcesz sam zamieszkać ze swoim ojczulkiem?! Droga wolna! Ja się wam z domu usunę!
- O czym ty mówisz?!
- A o tym, że pojadę do wuja Freda, będę hodowała konie i będę miała w dupie czy stary pierdoła osrał się czy nie? Chcesz tego?! Sam będziesz prał jego kalesony! Bo ja nie mam na to najmniejszej ochoty!
- Co cię ugryzło?
- Co mnie ugryzło?! - warknęła Jenny. Była jak Walkiria na pobojowisku. - Albo "Green Castle", albo żegnam panowie! Możecie sobie do nocy pierdolić o tej wojnie, która dla was  przegrał sklerotyk Lee! 
- Generał Lee nie był sklerotykiem! - Bob w tej chwili dałby się zabić za bohatera swego domu, którego portrety malował jeszcze będąc w przedszkolu. Nic dziwnego, że nazwał swego psa "Traveller". - To niegodziwe, co teraz mówisz!
- Jutro! - słowo wypowiedziane zostało z takim naciskiem, że bezwarunkowa kapitulacja byłaby doskonałym określeniem na stan ducha osoby wypowiadającej je. - Jutro, zadzwonisz do doktora Shermana i...
- Jak on się nazywa? - Bob omal nie zaniemówił. - Sher...
- ...man! Masz coś przeciwko temu?
- No, nie, ale...
- Nazwisko, jak każde inne.
- No, niezupełnie Jenny.
- Dla mnie - tak!
- Ale nie tu!
- Tu? To znaczy gdzie? - Jenny wzięła się pod boki.
- Na Południu. 
- Wolałbyś Beauregard, co? 
- Ale Sherman?
- Gustave Sherman! Jest dyrektorem "Green Castle".
- Skąd to wiesz?
- Rozmawiałam z nim.
- Rozmawiałaś?! A może już... umówiłaś?
- Możliwe!
- Kobieto!
- Tylko nie kobieto! - Jenny zawarczała coraz bardziej stanowczo i zdecydowanie. - Pokój z widokiem na pola. Trzy posiłki, w niedzielę święto. 
- I droga na cmentarz - dorzucił Bob.
- Cmentarz to ja wam zaraz obu tu urządzę, jeśli miałabym zostać choć dłużej w tym domu wariatów!...
Sygnał trąbki znowu odezwał się.
- Ja się wścieknę! - Jenny próbowała wcisnąć głowę w poduszkę. Zaskoczyła ją mina Boba. To był stan błogiego zachwycenia? - Co ci się tak w tym podoba?! Rebelianckie mrzonki skończyły się pod Appomattox! Zapomniałeś?
- Nie, nie zapomniałem - dla Boba każde takie przypomnienie było kolejnym ciosem. Coraz trudniej było mu go odparować. Wiedział niestety, że Jenny jednak ma rację. Appomattox przekreśliło marzenia o wolności Dixi.
- Co tak dumasz?!
- Myślę, że nie masz racji.
- A to coś nowego - Jenny usiadła na łóżku. - Z czym niby nie mam racji?
- Tata... tata... jest... niegroźny...
- To wariat!
- Wiek ma swoje prawa -  Bob chwytał się każdego argumentu, ale już sama mina Jenny wytrącała je niczym machnięcie szablą.
- Chyba zapomniałeś, co dziś powiedział przy obiedzie?
 Bob zrobił niezdecydowaną minę. Bo po prawdzie nie zapamiętał, aby przy obiedzie zaszło coś godnego uwagi
- Nie?
- Nie, pamiętam.
- To ja ci przypomnę! - Jenny była doprowadzona już nieomal do ostateczności. - Twój ojciec powiedział, że pojedzie do Evelyn!
- Aaaa, tak, coś napomknął, ale... To jego dawna znajoma, żona sierżanta Shepharda...
- Gówno mnie obchodzi czyja to była żona! Mogła by być nawet żoną samego Lincolna lub Granta! A czy to nie na jej pogrzebie byliśmy cztery lata temu, co?
- Chyba... - Bob podrapał się po łysienie. - Masz... rację Jenny.
- To gdzie on... Słyszysz?
- Jakby szuranie?
- Szafę przesuwa? - Jenny wyskoczyła z łóżka.
- Gdzie idziesz?! Jenny!
- Nie doprowadzić do tragedii!
Zrobiła krok ku schodom, kiedy te u góry zaskrzypiały. Potem drugi raz i trzeci...
- Gdzie ojciec się wybiera?!
Na szczycie schodów stał Moses Flexbury, ojciec jej Boba.
- Już czas - powiedział staruszek.
- Bob podnieś się z wyra! zobacz swego ojca! - parsknęła bezceremonialnie Jenny.
Bob wygramolił się spod kołdry. Niepewnie podszedł do schodów. Faktycznie na szczycie stał jego sędziwy ojciec. Ubrany był w swój znoszony mundur konfederacji. W prawej dłoni trzymał skórzaną torbą podróżną, a lewa dłoń... A lewa dłoń spoczywała na rękojeści jego wysłużonej szabli, która od lat wisiała bezużyteczna nad kominkiem w jego pokoju.
- Co tata robi? - w jego głosie zagrała smutna nuta niepokoju.
- Jadę do Evelyn, a potem... potem do pułku... generał Armistead wzywa...
- No, nie mówiłam, że wariat?! - Jenny wrzasnęła, ale tylko Bob zrobił krok wstecz. - Ojciec oszalał do reszty?! Jaki Armistead?!
- Bob, czemu ta kobieta na mnie wrzeszczy?!
- Kobieta?! - Jenny stanęła na schodach. - Jestem żoną twego skretyniałego syna, stary durniu! Armistead dawno nie żyje! Jak Lee, Jefferson Davis czy Longstreet...
- W tym domu nie wymawia się tego nazwiska! - z miną urażonego gniewu oświadczył Moses Flexbury. I ruszył w dół.
- A ja ojca nie przepuszczę! - zawarczała Jenny. - Jutro pojedzie ojciec do "Green Castle"! To już postanowione. Nawet twój syn...
- Bob! Czy to prawda?
- Ja.. bo... - Bob stękał jakby zmiał pięć lat i zjadł przedwcześnie niedzielny pudding. 
- Generał Armistead nie da mi zrobić krzywdy!
- On nie żyje od '63! 
- Nieprawda! - fuknął stanowczo Moses Flexbury.
- Prawda! - Jenny uderzyła pięścią w poręcz przy schodach. Zrobiła krok naprzód, ale raptem... Świat zawirował jej w oczach. Dotknęła głowy. Bolała. Poczuła, że coś lepkiego ścieka jej po czole. Dotknęła tego palcami. - Krew?
Zachwiała się. Widziała rozmywający się obraz Boba. Próbowała... aby... ją... jego ramiona... Ale Bob stał niczym słup soli. Patrzył tylko, jak ona obraca się, potyka i upada na dywan przed schodami.
- Synu! Jestem z ciebie dumny! - i Moses Flexbury poklepał po plecach Boba. 
- Tato, co teraz? - Bob bezradnie patrzył, jak kałuża krwi spod włosów leżącej małżonki powiększa się.
- Teraz to pojedziemy do Evelyn, a potem...
- ...a potem do generała Armisteada?
- Tak, synu.
- Ale jak my... bryczka jest w naprawie...
- U Aarona czekają na nas konie!
I omijając wykrwawiającą się Jenny Moses Flexbury wyszedł. Po chwili Bob usłyszał z zewnątrz:
- Pospiesz się synu! Historia nam nie wybaczy bezczynności...
 
The End

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.