środa, września 01, 2021

Wojenny wrzesień...

"Niedzielny ranek 1 września 1939 roku był piękny. Poranny dziennik radiowy donosił, że Niemcy napadli na Polskę i trwają zaciekłe walki graniczne. Co chwila przerywano audycje radiowe i nadawano specjalne komunikaty: «Uwaga, uwaga, nadchodzi...», a następnie jakieś cyfry. Domyślaliśmy się, że dotyczyło to nieprzyjacielskich  nalotów" - wspominał po latach Marian Duryasz, uczestnik kampanii polskiej, francuskiej, uczestnik bitwy o Anglię, dowódca dywizjonu 302*. Tytuł tego postu zapożyczyłem z tych wspomnień. Nie wiem tylko dlaczego Autor pomylił dzień tygodnia wybuchu II wojny światowej, rozpoczęcia tzw. kampanii polskiej. 1 września 1939 r. nie był niedzielą, tylko piątkiem. 
Postanowiłem spojrzeć na kampanię polską '39 oczyma jej uczestników. Nic nowego! - szarpnie się ktoś na ocenę. Wiem. Ameryki nie odkrywam. Mam chwilami ambitne plany, bo zbliża sie ta czy inna rocznica. Nie inaczej jest z Wrześniem/Październikiem 1939 r. Ostatnio uzmysłowiłem sobie, że dla moich Wnuków, to coraz bardziej odległe dzieje. Czas życia ich pradziadków, prapradziadków i praprapradziadków, ba! a w jednym przypadku nawet prapraprapradziadków. Sam się chwytam na tym czy nie przesadzam z tym pra-pradzeniem. I nie. W 1940 r. zmarła moja praprababka Katarzyna z Kuczkowskich Kujawa. Ale, kiedy o tym opowiadałem memu starszemu wnukowi, Jerzykowi, to po prostu zwątpiłem w swoją genealogiczna wiedzę. Kiedy ja myślę o swoich prapradziadach, to cofam się do połowy XIX w.
Tym bardziej trzeba wracać. Nie, wspomnień dowódcy Dywizjonu 302 nigdy tu nie było. Nawet nie wiedziałem, że ktoś taki, jaki pułkownik Marian Duryasz (1911-1993) w ogóle istniał. Tym bardziej sięgnąłem po "Moje podniebne boje". I wczytałem się w rozdział poświęcony 1939 r. I chwilami szlag mnie trafiał. Zaczynało się dość sennie, żeby nie rzec niewinnie: "Na terenie szkoły [tj. Centrum Wyszkolenia Lotnictwa Nr 1 w Dęblinie - przyp. KN] nie działo się nic nadzwyczajnego. Rano zebrano nas na lotnisku przed hangarem i komendant szkoły [tj. płk Modest Rastawiecki - przyp. KN] oznajmił, że jesteśmy w stanie wojny z Niemcami". W końcu kilka dni przed niemiecka agresją usłyszano z ust jednego z generałów odpowiedź na pytanie czy armia ma odpowiednią liczbę samolotów: "Niech was już o to głowa nie boli. Samolotów mamy pod dostatkiem. Rozsadzają one ściany naszych składnic lotniczych". Wrzesień (czytaj: Luftwaffe) bardzo boleśnie zweryfikował te pompatyczne przechwałki. 
Najgorszym, co się mogło zdarzyć w czasie wojny, to był brak informacji i  działania: "Słuchano komunikatów, z których nie bardzo można był zorientować się w ogóle o sytuacji. Podchorążowie i żołnierze kopali rowy przeciwodłamkowe. Zazdrościliśmy kolegom, którzy przeciwstawiali się nalotom nieprzyjacielskim nad Warszawą i odnosili sukcesy". Prawdziwe rozgoryczenie przyszło bardzo szybko, kiedy okazało się, że samolot P.7 nie miał szans z Heinklem 111. Nie, nie doszło nawet do wymiany ognia: "Gdy startowałem, samolot nieprzyjacielski He 111, nie dolatując do Ułęża, skręcił i poleciał w kierunku północno-zachodnim. Zacząłem ścigać nieprzyjaciela, lecz zamiast zbliżać się do niego, pozostawałem coraz bardziej w tyle". W okolicach Garwolina Niemiec zniknął z pola widzenia. I konkluzja: "Zawróciłem i wylądowałem pełen rozgoryczenia. Było jasne, że niewiele możemy zdziałać posiadanym sprzętem".
Nie lepiej było następnego dnia nad Dęblinem. Miasto było atakowane przez wroga. Patrole odbywały się: "...w sile jednego klucza, widzieli nieprzyjaciela, lecz niestety byli niczym w stosunku liczbowym do nieprzyjaciela, który nadleciał. Wrócili niezwykle przygnębieni". To musiało boleć. Tyle było propagandy, zapewnień (patrz powyżej), odpowiednio spreparowanych zdjęć. Zderzenie z rzeczywistości (czytaj: machiną wojenną III Rzeszy) frustrujące i dołujące. Kiedy opisuje pierwsze starcie nad dęblińskim lotniskiem znowu wraca to samo: "Koledzy, którzy zaatakowali nieprzyjacielskie samoloty, osiągnęli tylko jeden sukces - rozbili nieprzyjaciela, lecz nie było dane poszczycić się sukcesami. Sami zostali postrzelani, lecz nie zdołali zestrzelić żadnego samolotu. Nie mogli po prostu dorównać nieprzyjacielowi pod względem prędkości". Swoją drogą ciekawe by było czy zachowały się jakieś niemieckie zapiski z tych walk. Jak Niemcy oceniali polskich lotników?
Ducha lotnikom podniosło pojawienie się dywizjonu bombowego, na którego wyposażeniu były "Łosie". Ale zaskakujące decyzje tylko pogłębiły kryzys wiary w dowództwo: samoloty stały bezużytecznie?! O! - i to jest jeden z tych momentów wkurzających. Skoro mnie to rusza po przeszło osiemdziesięciu latach, to co musiało dziać się w umysłach tamtych pilotów? Kolejne rozkazy wbijają obecnie w ziemie: "Samoloty polecono rozczłonkować na obydwu lotniskach: Podlodowie i Ułężu, i dokładnie zamaskować oraz - co już było kompletnie niezrozumiała - pełnić pilotom przy nich dyżur". Czytamy o bezradności m. in. autora wspomnień, jak kilka dni później był świadkiem ataku He 111 na linie kolejową Łuków-Dęblin: "...a my staliśmy i obserwowaliśmy bezradni, ponieważ nie wolno było startować". Przecieram oczy. Nie dowierzam. Mamy jednak informację z pierwszej ręki. 
Opuszczenie lotniska, skoszarowanie lotników i personel w budynku krochmalni? Napięcie, posądzanie okolicznych mieszkańców o przynależność do V Kolumny. I obrazki, jakie znamy z filmów: "Szosa Dęblin-Kock zapełniła się uciekinierami i wojskiem. [...] Wojska polskie, pomimo bohaterskiego oporu, cofały się na wszystkich frontach". Nie ukrywam, że biorąc do ręki wspomnienie pułkownika M. Duryasza spodziewałem się raczej scen powietrznych walk, a nie widoku furmanek i przelęknionych cywili. Z 7 na 8 IX  rozpoczęto ewakuację z krochmalni. Samoloty miały odlatywać do Lubartowa. Bomby spadały na gmach krochmalni. I tu pada zarzut... rozpracowania miejsca przez niemiecki wywiad? To brzmi jak oskarżenie: "...Niemcy byli dokładnie informowani o miejscu pobytu podchorążych i podoficerów, ponieważ sami nie mogli się domyśleć, że oni znajdowali się w tym budynku". I dalej: "Samo dokonanie nalotu z małej wysokości świadczy o tym, że Niemcom było dobrze znane miejsce przebywania młodych pilotów".  Wzmiankuje m. in., że nie było wcześniej żadnego ze strony najeźdźcy rozpoznania lotniczego. Atakowali, jakby wiedzieli dokładnie, co  i kto jest celem. 
Samoloty wylądowały w okolicy Sokala. Reszta personelu miała dołączyć na dniach. Okazuje się, że nic takiego nie nastąpiło, ba! czytamy: "...spotkaliśmy się dopiero na obczyźnie, ale już nie ze wszystkimi". Okazuje się, że wielu spośród nieobecnych znalazło się w sowieckich obozach w Kozielsku i Starobielsku. Kiedy wspomnienia były pisane pułkownik M. Duryasz te fakty przemilczał (patrz przypis ze strony 117). Wśród ofiar NKWD znalazł się m. in. płk Modest Rastawiecki. Nie dość, że nic nie wyszło ze szkolenia w nowym rejonie koncentracji, to raz jeszcze widzimy bezsilność na brak rozkazów do... wykonywania lotów bojowych. Autor wzmiankuje o ataku He 111 na jakąś nieokreśloną we wspomnieniach stację kolejową i jej bezbronność: "Trudno uwierzyć, że w odległości paru kilometrów od stacji stało kilkanaście samolotów myśliwskich, które przecież mogły nie dopuścić do powyższej masakry, lecz, niestety, rozkaz nadal zabraniał jakiegokolwiek startu".
I tu właściwie stawiam kropkę. Bo 12 lub 13 IX 1939 r. został wydany rozkaz załadowanie podwodów i obrania kierunku ku... granicy rumuńskiej! Sceny tam rozgrywające się, to dopełnienie wrześniowej tragedii. Jest wzmianka o 17 IX 1939 r. Choć, ze zrozumiałych powodów, nie pada  słowo: agresja! Dziś zresztą też wielu omija je i pisze o... wkroczeniu Sowietów. chcąc oddać to, co działo się w Kutach musiałbym przepisać trzy zamykające rozdział akapity. Sięgam po dwa zdania: "Całowanie ziemi lub zbieranie jej w węzełki. Płacz, złorzeczenia w stosunku do władz i czynników odpowiedzialnych, które doprowadziły do zaistniałej tragedii".
Zamykam "Moje podniebne boje. Wspomnienia dowódcy dywizjonu 302". Ciszy. Nie wyobrażam sobie, nie potrafię wczuć się w chwilę, kiedy piloci przekraczali granicę z Rumunią. Smutny przyczynek do zrozumienia czym była kampania polska 1939 r. Czym był wojenny wrzesień. Mam przygotowane kolejne wspomnienia. Czy uda mi się je wykorzystać przy okazji 82. rocznicy? Zobaczymy. Na pewno są one warte tego, choć wydano je jeszcze w czasach PRL-u. Bo i one wyszły spod piór uczestników walk wojennego września 1939 r.
____________________________
* Duryasz M., Moje podniebne boje. Wspomnienia dowódcy Dywizjonu 302, Bellona, Warszawa 2020, całość s. 109-121

Brak komentarzy: