sobota, grudnia 14, 2019

Sara Lancaster (02)

Sara odłożyła książkę.
Dopiero teraz ujrzała parę wpatrzonych w siebie oczu.
- Co się stało?
Panna Hoop, bo ona to była, wyglądała na niezdecydowaną. Oczy jej błądziły przed siebie, jakby była nieprzytomna.
- Tak? - Sara wstała. - Czy coś z Emilii?
- Nie... to...
Nie dokończyła. Oparła się o framugę drzwi. Przytknęła do twarzy chustkę. Sara zmrużyła oczy. Nie, to nie była chustka, ale papier. Kartka? List?
- Ktoś pisał?

Ale odpowiedź nie padła z ust guwernantki. wybiegła z pokoju. Na progu została kartka. Sara drgnęła. Od razu pomyślała o Xawerym. Taka kartka... te emocje... Tyle, że wtedy widziała oczy matki i pani Lancaster. Tych drugich nie zapomni. Duże kasztanowe, zawsze błyszczące, ale tego jednego dnia, tego piekielnego dnia była jakby zamglone, przekrwione, myślałby kto, że skażone wysiłkiem ponad to, co mogła robić dama jej pokroju?
Zrobiła krok do przodu.
- Bernard! Bernard!
- Tu jestem panienko! - usłyszała w oddali głos starego, poczciwego sługi. Trochę trwało, nim zjawił się.
- Bernard... czy czy... coś sie stało?
Bernard zwrócił uwagę na papier. Schylił sie po niego.
- Panna Hoop chodziła na pocztę... 
Zaczął prostować kartkę.
- Mówiła, że czeka wieści z domu... to list, proszę panienki.
A jednak - pomyślała Sara.
- Podaj mi go.
Bernard raz jeszcze przygładził kartkę i podał ją Sarze.
Jakie to proste: podnieść kartkę, wziąć ją w rękę, przebiec wzrokiem? I dostać się do świata, do którego nikt nas nie zapraszał? Sara wzdrygnęła się. Zostać intruzem? Nachalnym najeźdźcą?
- Ty przeczytaj! - oddała kartkę Bernardowi.
Stary, poczciwiec był najwyraźniej poruszony. Zawahał się...
- Przecież wiem, że umiesz...
- Ale...
Pamiętał czasy, kiedy za potajemne czytanie książki stary pan de Boulay karał chłostą. Jego zdeformowane u prawej dłoni place nie były skutkiem reumatyzmu czy artretyzmu. Kiedy sylabizował nagłówek w znalezionej gazecie zastał go przy tym nadzorca Morrison. Potęgę okutego obcasa jeszcze teraz czuł na dłoni. Dawno sczezł ten przeklęty diabeł. Jako chłopiec nie mógł pojąc, dlaczego stary pan de Boulay tolerował jego zwierzęce napady furii. Tyl zawsze mówił o Bogu, usta pełne religijnych frazesów...
- Czytaj! - w głosie Sary zadrżała nuta, która nie toleruje sprzeciwu!
Bernard wziął kartkę.
- "Droga Mamo. Wzięli mnie do niewoli..." - przerwał czytanie.
- Czyli... że... Sam żyje. Jest u jankesów w niewoli? Czytaj dalej.
- "...byłem bardzo ranny". Tak napisał: "bardzo ranny". - Bernard czytał ze starannością ucznia, którego egzaminuje pastor Hertz. - "Podjęli mnie z pola bitwy niemal bez życia. Myśleli chyba, że jestem trupem. Straciłem dużo krwi. Ale Opatrzność czuwała nade mną. Żyję! Choć nie wiem, jak będzie dalej, bo...".
- Czytaj dalej! - rozdrażniony głos Sary ponaglał.
- "Straciłem rękę. Możesz powiedzieć Droga Mamo Petowi, że już z nim nie pójdę na ryby. Całuję, pozostawiam opiece Bożej. Wierzę, że wojna rychło skończy się i połączymy się w domu. Uściskajcie An. Wasz syn Samuel Hoop, kapral CSA PS: Ufam, że nasza Sprawa zwycięży".
Bernard  skończył czytać.
- Sprawa! Sprawa! Sprawa! - Sara wyrzucała z siebie. - Czy ci głupcy nie potrafią o niczym innym tylko o sprawie?! rozumiesz mnie?! Bernard!
- Niezupełnie, panienko - westchnął. Bo naprawdę nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Nie mieściło mu się w głowie, że jacyś biali na północy postanowili wypowiedzieć wojnę Wirginii. Tennessee i innym stanom w imię czego? Wolności takich, jak on? Nie rozumiał tego. ale nie dlatego, że byłby tępym czarnuchem.  Zresztą nikt go tak ani nie nazywał, ani nie traktował w domu młodego pana de Boulay.  a panienka Sara, to już zupełni - nie.
- Sprawa! - Sara parskała, jak kocica, której nachalny ptak porwał spyrkę. - Rozpętali tą głupią wojnę dla Sprawy! A Jankesi przyjdą tu i nas wszystkich... - zrobiła kciukiem ruch wokół szyi.
Bernard tylko westchnął. Był juz stary. Ani myślał czekać na tego ich tam Lincolna. Od jakiegoś czasu słyszał też nowe nazwiska: Burnside! Grant! McClellan! Meade! Hooker!...
- On bardzo tu... nagryzmolił, proszę panienki...
- Czyli, że brat Hoop dostał się do niewoli?
- Tak, proszę panienki - odparł Bernard i podał list Sarze.
- To czego ona ryczy! - obruszyła się. - Przecież jej brat jest  w niewoli!
- Tak, ale...
- Ż y j e ! Rozumiesz to Bernardzie?! Żyje! Kiedy mój mąż dał się po prostu zabić na tej idiotycznej wojnie...
Bernard wzruszył ramionami. Do końca nie rozumiał o co rozpętała się ta zawierucha. Czy to plantatorzy z Południa chcieli tylko ratować swoje pola bawełny? Czy ci z Północy chcą ratować jego Bernarda i jemu podobnych przed przemocą białych ludzi?
- Powiadają, panienko, że lepiej dać się zabić z muszkietu, niż gnić w lochach Jankesów.
- Bzdury! Bzdury gadasz! On i jemu podobni żyją! Wojna skończy się i wrócą do domów, dzieciaków, pod pierzynę swoich kobiet. A gdzie jest mój Xavier?! Leży w ciemnym grobie! I po co?
- Za Sprawę...
- I generała Lee? Jeffersona Davisa?! - ze złości zaczęła drzeć nie swój list. Po chwili był już tylko bezładnym strzępem. - Sprawa?!
- Jankesi chcą... - Bernard zawahał się.  Czuł, że śmiałość tego, co miał na końcu języka mogłaby go drogo kosztować?
- Czego?! Naszych kobiet, bawełny, pól?
- Dać nam... wolność.
- Przecież jesteś wolny! - Sara czułą, że nie panuje nad emocjami. - Idź gdzie chcesz! Jak ci się nie podoba, to ganiaj do Nowego Jorku! Droga wolna!
- Ale jest wojna, proszę pani...
- I, co z tego, że jest wojna?! Każdy kto spotka twoją poczciwą twarz pomoże ci.
- Jest wojna - Bernard powtórzył z naciskiem. - Mógłbym nie dojść. A ja tak lubię życie.
- Aha! - Sara klasnęła w ręce.
Bernard czuł się nieswojo. Nie sądził, że przyjdzie mu prowadzić taką dysputę z panienką Sarą.
- Lubisz życie? - z drżącą ironią powtórzyła Sara, a jej oczy zmieniły się w dwa zawistne ognie. - Gdybym nie znała ciebie tyle lat, to pomyślałabym...
Nie dokończyła zadania, bo w drzwiach stanął Robert Taylor. Miał na sobie nienagannie skrojony w warsztacie Sommerfelda mundur. Żółta szarfa otaczała jego biodra. Lewą dłoń trzymał na rękojeści szabli. Na widok Sary zdjął kapelusz.
- Pan Taylor?
- Saro...
Bernardowi nie trzeba było niczego tłumaczyć. Bez słowa odwrócił się i zniknął, wracając do swych domowych obowiązków. Nawet poczuł ulgę, że pojawienie się oficera uwolniło go od ciągu dalszego tej rozmowy. Był nią autentycznie zmęczony. Chwilami nie potrafił już zrozumieć panienki Sary. Brał to jednak na krab wojennych przeżyć.
Robert Taylor zamknął za sobą drzwi.
- Czy coś się stało? - Sara jeszcze była myślami przy tym, co powiedziała Bernardowi. Była przekonana, że Robert jest już na froncie. Ale nie - stał tu na wprost niej, miętoląc rondo swego kapelusza. Przypominał sztubaka z pobliskiej szkoły parafialnej?
- Czy coś się stało? - zrobiła wielkie oczy i dorzuciła nie bez ironii: Panie kapitanie.
- Dlaczego jesteś taka...
- Jaka?!
- Okrutna.
- Ja?! - niewiele brakowało, aby parsknęła mu w twarz.
- Jestem porucznikiem...
- To pewnie wkrótce zostaniesz generałem?
Robert spuścił wzrok.
-  Coś się stało?  Margaret Warfield dostała wysypki czy pryszcz wyskoczył jej na nosie?!
- Chciałem się... chciałem pożegnać... Jeszcze dziś jadę na front.
- Dla Sprawy?  - nie powstrzymała się, aby nie drapnąć pazurem.
Robert Taylor wcisnął na głowę kapelusz. Dotknął ronda dłonią. Obrócił się na pięcie i skierował się ku wyjściu. Do Sary dotarło jej okrucieństwo.
- Rob!
Taylor odwrócił się.
- Wiesz, że źle ci nie życzę. Nie będę twoją Różą z Alabamy... Tamto nie wróci.
- Wiem.
- Już nigdy... Mój ojciec...
- Chciałem uścisnąć dłoń pana de  Boulay'a. Pan profesor...
- Byłeś jego najzdolniejszym studentem. Jego nadzieją...
- Teraz jestem nadzieją Armii Północnej Wirginii.  Żegnaj!
Otworzył drzwi. dopiero teraz Sara dojrzała grupę żołnierzy. Jeden z nich trzymał za uzdę konia, którego na pewno dosiadał jej Robert. Jej? Nie, nie był już jej. I to od dawna! Jak w ogóle mogła tak pomyśleć?
Widziała jego plecy. Zatrzasnęła drzwi. usłyszała parsknięcie koni. Zacisnęła pięści. Nie wiedzieć skąd, ale zaczęła do niej dochodzić grana na banjo melodia "Dixi". Za chwilę zaczęły odzywać się głosy. Męskie głosy:
I wish I was in the land of cotton, old times there are not forgotten,
Look away, look away, look away, Dixie Land.

Czuła, że coś w niej pęka. Spojrzała schody. Nikogo nie było.
- R - o - b - e - r - t  - wyszeptała.
Błyskawicznie odwróciła się  i wybiegła na ganek. Dostrzegła tylko tuman kurzu, który wznosiły oddalające się konie...
- Robert - wyszeptała jeszcze ciszej. Czuła, że odchodzą od niej siły.

cdn

Brak komentarzy: