niedziela, września 16, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (33)

Kira Gaus już postanowiła. Nie, nie miała odwagi powiedzieć to staremu profesorowi. Napisała list: "Mój kochany profesorze Holbein...". Gdyby ktoś dokonał analizy atramentu, to przekonałby się, że od postawienia tych liter do napisania kolejnego zdania minęło trochę czasu. Wcześniej parę kartek zmiętych i podartych znalazło się w koszu na śmieci. Nie wiedziała, jak ubrać w słowa swoje uciekanie, swoje tchórzostwo. Tak, tak to rozumiała. Nie czuła się bezpiecznie w Breslau. Musiała stąd uciec. I to tylko w głąb Rzeszy. "Jestem zmuszona wyjechać. Dokąd? Jeszcze nie wiem. Zawsze chciałam pojechać do Monachium, ukochanego miasta cesarzowej Elżbiety". Znała bardzo dobrze Monachium. "To nagła decyzja. Musisz mi Stary Przyjacielu wybaczyć, to porzucenie. Jak tylko się urządzę, to napiszę". Postawiła dwie litery "Ki...", ale skreśliła je i dopisała "Twoja Gretchen"
Odłożyła pióro. List wsunęła do koperty. Nie myślała go wysyłać. Napisała tylko "profesor HOLBEIN". Wiedziała, że tu przyjdzie, wieczorem i odnajdzie list. Nawet go nie zakleiła. Spojrzała na walizy, które stały na podłodze, jeden kuferek leżał na sofie. Czuła się podle. Po raz kolejny uciekała.



Dzwonek  przy drzwiach zabrzmiał, jak najohydniejsza klaka w teatrze lub operze. Najpierw jednak zerknęła na zegarek. Nie miała czasu. Wstała bez entuzjazmu. Dzwonek ponaglał. Otworzyła drzwi. Spodziewała się listonosza, męczącej w gadulstwie sąsiadki frau Schultz lub gospodarza domu herr Norberta. Ale - nie. Nikt z nich. Przed drzwiami stało dwóch mężczyzn i dziecko, dziewczynka. To znaczy tak myślała na pierwsze rzut oka, ale ten niższy był jakiś drobny, a narzucone płaszcz zdecydowanie był większy rozmiarowo. Ten wyższy nie czekał na prezentację. Pchnął drzwi i bezceremonialnie wszedł do środka.
- O, co chodzi?! Jakim prawem?! - Kira stała oniemiała, zaskoczona i bezradna w drzwiach frontowych.
Nieznajomi weszli do salonu. Kira zatrzasnęła drzwi. Poszła w tym samym kierunku. Weszła do pokoju. Ten drobniejszy facet siedział na krześle i coś mówił do dziecka. Miał głęboko nasunięty kapelusz i gdyby nie uszy, to... widać było jasne kosmyki włosów. Ten wyższy stał obok. Wzrok wlepiał w walizki.
- Pani wyjeżdża?
- Wyjeżdżam? - tego było już za wiele. - Co to znaczy?! To napaść! Dzwonię...
I ruszyła ku półce, na której stał telefon. Mężczyzna zaszedł jej drogę.
- Kiro! - chwycił ją za rękę. Szarpnęła nią. Ale intruz nie odpuszczał. - Czy pani gra czy naprawdę mnie pani nie poznała?
Spod kapelusza spoglądały oczy, których trudno było nie znać, nie rozpoznać.
- Klaus? I...
Spojrzała na drugiego, który w tej chwili zdjął swój kapelusz i okazał się kobietą.
- Mamooo... ja chcę... do domu... do taty...
- Nic nie rozumiem - Kira Gauss nie wiedziała na kim ma skupić wzrok. Blondynka okazywała oznaki zmęczenia. Dziecko, dziewczynka spojrzała na gospodynię.
- Proszę pani, mama... dopiero... ze szpitala wyszła...
- Nic nie rozumiem - brzmiało jak wyrzut, jak obrona, ale i jak bezbronność. Sytuacja naprawdę zaskakiwała i wytrącała z równowagi. Klaus von Leuthen stanął przed nią.
- Musisz nam pomóc - usłyszała od niego.
 - Co... muszę? - obruszyła się. Czuła uraz do tego jednego słowa. "Musisz"? W duszy burzyło się jej. Chciała wykrzyknąć: nie, nic nie muszę. Kiedy słyszała w sporach między rodzicami matczyne "musisz", to zaraz padało ojcowsko "Muszę tylko dwie rzeczy: pójść do ubikacji i umrzeć". Reszta była kwestią wyboru - przypominało się jej teraz.
- Nic nie muszę.
- Proszę.
Rzadko słyszała z ust męskich to słowo. Chyba tylko ojciec mówił w ten sposób do matki. Obraz obojga rodziców wracał do niej. Ile by dała, aby móc teraz widzieć ich zamiast tych tu: kobiety, dziewczynki i Klausa.
- Kim są ci ludzi? Żydzi?
- Nie. Trzeba ich ukryć, a za kilka dni...
- Ja wyjeżdżam z Breslau.
- Kiro... pani nie może...
- Warum?
Pytanie zawisło między nimi. Spojrzenia mierzyły się z sobą.
- Ja panią znam - usłyszeli oboje. Jak na komendę spojrzeli w tym samym kierunku. - Pani jest Kira Gauss. Słuchałam pani w Wiedniu. Mam płyty z "Carmen". "L'amour est un oiseau rebelle" w pani wykonaniu poraziło mnie...
- L'amour... - gorzko wybrzmiało z ust Kiry. - L'amour...
Kobieta wstała z krzesła.
- Jestem  Bärbel. Bärbel Sonntag. Właśnie dziś Klaus uratował mi życie, ale nadal...
- Dlaczego ja?
- Bo grozi im niebezpieczeństwo. Pani odmowa, to dla nich wyrok! - Klaus cedził niemal każdą sylabę, jakby miało do niej dotrzeć, że jest jedyną deską ratunku dla tych dwojga.
- Moja odmowa?! Klaus czego ty ode mnie żądasz?
Ukląkł przed nią.
- Co pan robi?!
Ale on wziął tylko jej dłonie i zaczął okładać pocałunkami. Wyrwała dłonie.
- Tak... tak się nie godzi... A one wiedzą?
- O czym?
- Pani...
- Bärbel.
- Jestem Żydówką!
- A ja... - Bärbel stanęła przed nią. - Alianckim szpiegiem.
- Co to jest... szpiegiem? - usłyszeli dziecięce pytanie.
Te dwie kobiety. Jakże różne. Jakże obce. A teraz los skrzyżował ich drogi, zagmatwał w ich życiach i postawił na przeciwko siebie.
- Stoimy pod jedną ścianą, Frau Gauss.
- Proszę tak do mnie nie mówić.
- Mamooo...
Dziewczynka stała bezradnie, a kałuża między jej stopami powiększała się.
- Cornelia!
Odpowiedzią był szloch. Płacz.
- Co tu się dzieje?! Kim są ci ludzie?! - tego głosu nikt się nie spodziewał. Profesor Holbein stał oparty o framugę drzwi.
- Pan... profesor... tu? - Kira czuła, że zupełnie traci grunt pod nogami.
- Profesor Holbein? - to pytanie padło z ust Klausa. - Pan tutaj?
- A... - profesor zmrużył oczy. - Proszę mi przypomnieć, bo... pamięć...
- Klaus! Klaus von Leuthen, profesorze. Nieprawdopodobne.
- Von Leuthen? Ten von Leuthen?
- Pana student...
- Przez dwa lata.
- Aha! - przyjrzał się mu uważnie. - Z tego, co pamiętam... brunatny Klaus? Przed takimi jak ty...
- Wiem.
- Teraz ja nic nie rozumiem! - wtrąciła się Kira Gauss. - Skąd pan tu, profesorze? Jak pan tu wszedł?
- Drzwi były otwarte... Von Leuthen? A pan nie broni cywilizacji zachodu przed najazdem barbarii ze wschodu?
Profesor Holbein spojrzał na dziewczynkę. I na to, co zrobiła:
- Zajmijcie się tym dzieckiem.
- Cornelia! - Bärbel Sonntag podbiegła do córki.
Wszystko, co działo się na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych było jakieś nierealne. Uczestnicy, jak wycięte kukiełki, które wystawiono na scenie. Jedna przed drugą zaskoczone.
Bärbel bezradnie rozłożyła ręce. Córka była bliska płaczu.
- Kiro... co tu się dzieje? - profesor powtórzył zadane wcześniej pytanie..
- My... - Klaus próbował się włączyć do rozmowy.
- Z panem von Leuthen nie rozmawiam. Pytam Kirę.
- Wyjeżdżam z Breslau.
- Co?! Nic nie mówiłaś, że masz... - teraz dostrzegł walizki. - A ci ludzie? Czego chcą?
- Klaus... pan von...
- Dobrze. Wiem kto. I co z tego wynika?
- Trzeba ukryć tą kobietę i dziecko. A ja... ja... nie mam... już sił. Po prostu nie mam sił.
Profesor Holbein podszedł do stołu. Usiadł na krześle.
- W, co ja ciebie teraz przebiorę? - widać było, że Bärbel nie radzi sobie.
- Kiro, zajmij się tym dzieckiem - profesor Holbein wskazał na małą. Kira podeszła do bieliźniarki, zaczęła w niej grzebać. - A teraz von Leuthen wyjaśnij mi czego mimo chodem jestem świadkiem?
Klaus krótko streścił przebieg dnia. Profesor nie przerywał mu, nie dopytywał o nic. Słuchał. Drgną, kiedy usłyszał kim jest herr Max Sonntag. Kiedy tylko opowieść doprowadzona została do drzwi mieszkania Kiry Gauss Holbein wstał.
- Panna przebrana?
Dwa kobiece spojrzenia mogły znaczyć tylko jedno "tak".
- Zabieram obie panie - wskazał na matkę i córkę.
- Jak to? - Bärbel zrobiła wielkie oczy.
- Mnie ten pani Max nie zna, nie kojarzy. Tu trafi byle gnida. Za kilka marek lub dodatkową kartkę żywnościową wydadzą was w kilka dni. A wtedy nie chciałbym być na miejscu naszej drogiej Kiry Gauss.
- Co pan wymyślił, profesorze? - Kirę jednak zaniepokoiły te słowa. - Jak to pan je zabiera?
- Normalnie. Pojedziemy do Glogau. Pojedziesz? - zwrócił się bezpośrednio do Cornelii.
- Tak - odpowiedziała dziewczynka.
- To daj mi rękę.
Dziewczynka podała drobną dłoń.
- Panią też zapraszam.
Bärbel sprawiała wrażenie osoby nieobecnej. kolejny zwrot tego dnia w jej życiu, to było jak wypadnięcie zza wirażu i ujrzenie przed sobą ściany.
- Pan nie wie, co robi - przestrzegła. - Mój mąż jest dygnitarzem SS.
- A ja jestem von Holbein i w dupie mam wszystkie rangi, szarże i teutońskie wymysły! Przepraszam młodą damę za wyrażenie.
Cornelia uśmiechnęła się.
- Tu nie ma co deliberować, moi państwo. Glogau, to niemal koniec świata. Żaden wściekły byk nas tam nie znajdzie.
- Nas? - Kira zdziwiła się. Profesor nie przestawał jej zadziwiać i zaskakiwać.
- Bo ciebie, kochana też zabieramy.
- Do Glogau?
- A  znasz lepsze rozwiązanie?
Zachwyt profesora zaczął się wszystkim udzielać.
- To raptem niespełna 120 kilometrów - przypomniał von Leuthen.
- Tym bardziej - uspakajał profesor. - Niech pan pomyśli von Leuthen kto ich będzie szukał tak blisko? Logika nakazywałaby co najmniej Dresden lub nawet Bonn, ale Glogau?
- Może ma pan... rację... - przyznał wreszcie eks-student.
- Nie mam, co do tego cienia wątpliwości.
Profesor rozejrzał się po pokoju. dostrzegł walizki.
- No, to Greta jest spakowana jak widzę. Pani... Nie, no ten fason nie przechodzi. Greto daj coś od siebie. A pan niech zejdzie do sklepu, jest za rogiem, i jakąś bieliznę dla małej.
- Ale...
- Tam jest sympatyczna ekspedientka. Doradzi panu.
- Nigdy... nie...
- Widzę von Leuthen twe skrępowanie, ale nie ma czego się bać.
Niemal wypchnął go z pokoju.
- A młoda dama przebrana?
- Tak, proszę pana - rezolutnie odezwała się Cornelia.
- No to wszystko uzgodnione - profesor triumfalnie zatarł ręce. Czuł wiatr w żaglach. Działanie zawsze ożywiało jego starzejące się ciało. Pomóc w ucieczce tym trzem istotom uważał za swój obowiązek.

cdn

2 komentarze:

  1. Wreszcie kolejny odcinek.
    Nie należy przesadzać suspensem
    Trzeba dbać o czytelników.

    Shanti

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam. Postaram się nie zwlekać.

    OdpowiedzUsuń