wtorek, lipca 24, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (30)

...Bärbel Sonntag usiadła na szpitalnym łóżku. Izolatka była jej domem od blisko dwóch tygodni. Doktor Martens proponował przeniesienie do sali ogólnej. Nie zyskał tym jednak aprobaty męża, którym był standartenführer  Max Sonntag. Wchodzenie w spór z tępogłowym SS-manem było bez sensu. Po prostu dość ryzykowne.
Bärbel Sonntag powoli odzyskiwała świadomość świata, do którego mogła już nie wrócić. Kiedy tylko otworzyła oczy i dostrzegła jakieś obce nad sobą twarze i ten dziwne zapach myślała, że zwymiotuje. Jakiś wewnętrzny napad paniki kazał jej poderwać się i spróbować uciec. Miała moc? Poderwała się, ale czyjeś ręce przytrzymały ją. I niemal przyszpiliły do łóżka, które nie było jej:

- Gdzie... gdzie... gdzie... ja jestem?
- W szpitalu - usłyszała męski głos.
Spojrzała w tym kierunku. Stał tam mężczyzna w białym kitlu. Obok jakaś kobieta w takich samych barwach. W ręku trzymała... Zmrużyła oczy. Wrodzona próżność nie pozwalał się jej przyznać, że krótkowzroczność posuwała się w niebezpiecznym tempie. Nie miała jednak wątpliwości. Tamta kobieta, w takiej samej bieli, ale z jakimś czepkiem na głowie trzymała strzykawkę.
- Nie... nie... chcę... nie...
- To dla pani dobra - to był znów ten sam męski głos. Miękki. Łagodny. Nie trącający żelazem, jak baryton jej męża.
- Ale... ja...
- Miała pani wypadek - dołączył się żeński głos. Wyczuwała w nim pewną nutę stanowczości.
- Jestem... Bärbel Sonntag... mój mąż...
- Wiemy kim jest pani mąż - zapewnił męski głos. - Mieliśmy okazję go poznać.
- Tak? 
Czuła, że brakuje jej sił. Przymknęła oczy. Nie czuła już nic. Żadnego ukłucia, mijanego czasu, dni, które bezpowrotnie traciła. 
- Bärbel? To ja. Max. - drgnęła na dźwięk imienia. Nie musiała otwierać oczu, aby wyobrazić sobie z kim ma do czynienia.
- Bärbel kochanie, obudź się - mówił dziwnym szeptem, tak zupełnie obcym jego rzeźnickiej naturze. - Wiem, że mnie słyszysz. Mrugnij okiem, że tak.
Ale starała się zrobić wszystko, aby nawet nie drgnąć. Przeczekać, aż Max wyjdzie, pójdzie sobie i nie wróci.  Wiedziała, że nie uniknie tej chwili konfrontacji z nim. Ale odwlec o dzień, dwa, to już było jej zwycięstwo. W jej umyśle pierwsze słowo, jakie układało się jej logicznie brzmiało "Klaus". Dotknęła brzucha. 
- Mąż zakazał... ale... moja uczciwość nie pozwala zatajać faktów... nie jest pani już w ciąży... ten wypadek... - męski głos oddalał się.
Zacisnęła usta. Przygryzła wargę. Chciała wyć, jak ranny zwierz. Opanowywała się dopóki nie usłyszała szelestu zamykanych drzwi. Potem - pękła. Szlochała w poduszkę, jak mała dziewczynka, której uciekł na wietrze zielony balonik. Przez tą chwilę była malutką Bärbel.
Kiedy zapadł zmrok, a na korytarzu wygasł gwar Bärbel Sonntag usiadła na szpitalnym łóżku. Okno było otwarte. Ciemne niebo płonęło mnogością rozsypanych gwiazd. Nawet nie usłyszała, kiedy bezszelestnie otworzyły się drzwi izolatki i stanęła w nich siostra Agatha Winter.
- Jest późno! - zakomunikowała szeptem, ale tonem nie znoszącym (jak to u niej) sprzeciwu. - Proszę spać. - Frau Sonntag?
- Pani wie... -  głos  Bärbel dziwnie brzęczał. Nie poznawała go. - Byłam w ciąży... i...
- Tak, to smutne, frau Sonntag. Ale teraz trzeba spać. Nie wiadomo czy jakiś nalot znów nie popsuje nam spania.
- Anglicy?
- Równie dobrze Sowieci.
- Sowieci? - Bärbel zrobiła wielkie oczy.
Ale siostra Winter tylko skinęła głową.  Zdawała się być osobą naprawdę do gruntu opanowaną, ale... Uważny obserwator mógłby jednak dostrzec zmiany. Stan podenerwowania wzrastał z każdym wojennym komunikatem. "Wycofanie się zwycięskich wojsk na z góry zaplanowane pozycje" - przestało być jakąś wielką niewiadomą. Dla nikogo nie było sekretem, że walec ze wschodu prze w ich kierunku. Powoli, ale systematycznie coraz ktoś znikał z Breslau. Wiadomości o maskarach w Prusach docierały na Śląsk.
- Czy... czy... mój mąż...
- Tak, przychodzi. Każdego dnia. I pyta o panią. Wyjątkowy mężczyzna - przyznała siostra.
- Tak pani uważa?
- Ja to wiem, frau Sonntag.
Bärbel Sonntag nie miała ochoty na konfrontację swojej wiedzy z doznaniem tej pielęgniarki. Zasuszonej, starej panny, dla której każdy mężczyzna mógł być obiektem westchnień i modłów.
- Czy mój mąż wie?
- O czym?
- Że... że... straciłam dziecko.
Siostra Agatha Winter zmierzyła podopieczną wzrokiem wojskowego prokuratora, który przymierzał paragrafy do podsądnego.
- Nie wiem. Musi pani doktora zapytać.
- Zresztą... nie ważne... - Bärbel machnęła ręką. Czuła, że i tak musi stanąć wobec pewnych faktów sama.
Siostra Winter podeszła ze strzykawką. Oczy Bärbel Sonntag wyrażały stan lekkiego podenerwowania, lęku, niepewności.
- To... to... niezbędne - wskazała wzrokiem na strzykawkę.
- Jak to, że Führer rzuci na naszych wrogów wunderwaffe! - zawyrokowała i wbiła igłę w ramie pacjentki. 
Bärbel Sonntag poczuła, że głowa robi się jej ciężka, powieki zamieniły w stalowe bramy i obraz przed nią stał się matowy, by zaraz w ogóle rozmyć się. 
Nie umiała tego wyjaśniać. Czuła, że... Nie, nie wiedziała na jak długo zasnęła. Musiało minąć kilka dobrych godzin, bo kiedy spojrzała w okno, to spostrzegła, że na zewnątrz zrobiło się szaro. Dzień tracił ostatnie blaski. Spojrzała przed siebie. Wzrok dopiero próbował ogarnąć każdą bryłę, a ta którą miała przed sobą była jakaś taka... Zbliżyła się do niej. Czuła oddech. Ciężki. Po piwie? Chciała się unieść, ale ale jakaś moc nagle zapanowała nad jej krtanią. Czyjeś ręce chwytały ją za gardło.
- Ra... - charknęła, ale na niewiele się to zdało. Żadnego innego dźwięku nie mogła z siebie wydobyć. Stalowa obręcz zaciskała się wokół jej szyi. Oczy dostrzegły teraz bardzo wyraźnie twarz. Zimną. Stalową. Kamienną. I oczy, które wyrażały tylko jedno: zabić! Szarpnęła się, ale to było jak przedśmiertna konwulsja. Czuła, jak obleśne usta zbliżają sie do jej ucha.
- Pozdrowienia od Maxa - syknął głos.
Bärbel nie rezygnowała z walki o życie. Chwyciła dłońmi za te, które wydzierały jej resztki tchu, resztki życia.  "Pozdrowienia od Maxa" - pulsowało jej pod czaszką, jak ostatni dopływ tlenu. Szarpnęła się, ale na niewiele to zdało się. Przeciwnik miał wszystkie argumenty po swojej stronie.
- Ty... szmato... ty... dziwko... - jad sączył się z ust przeciwnika, jak zatrute krople. Uderzały niemniej, niż zadawany ból. 
Nagle stało się coś dziwnego. Już opadała z sił, gdy uścisk na jej krtani zelżał, by w sekundzie ustąpić? Postać nad nią runęła w bok. Łapała resztkami sil oddech. Słyszała tylko łomot. Tak, jakby ktoś rzucał workiem o podłogę, potem zabrzęczało szkło. Uderzenie w szklaną szafą? Huk i usłyszała, bo nie mogła wiedzieć, jak szyba rozbiła się w drobny mak. Poczuła na policzku lepką ciecz. Dotknęła go. To coś było czerwone?
- Ratuuunkuuuu! - wydarła się konwulsyjnie, jakby od tego zależało jej życie. Ale głos nie wzbił się w górę, tylko spadał na podłogę, na której kotłowały się dwie postacie... 
Do końca nie rozumiała czego jest świadkiem, aż dotarło do niej:
- Kim jesteś?! Kto ci zlecił?!
Odpowiedzią był cyniczny rechot.
I uderzenie! Jedno! Drugie!
- Mów! - stanowczość tego głosu. To nie był ten sam ton, który syczał do jej ucha obelgi. Znała ten tembr. Nie potrafiła tylko przyporządkować do niego twarzy. Pomyślała o bracie? Ale czy mecenas rzucałby się z pięściami na kogoś. Siła argumentów, to była jego broń, a nie pięści. 
Jazgot walki nie milkł. To było jak spotkanie tytanów. Żadna ze stron nie ustępowała drugiej. A jednak po chwili zrobiło się zupełnie cicho. Szamotanina ucichła.  
Bärbel Sonntag usiadła. Izolatka przypominała pole po bitwie. Nie mogła zrozumieć, że to co się tu wydarzało nie zaalarmowało szpitalnego personelu. Krwawa smuga na ścianie była widomym znakiem, że nie był to dżentelmeński dialog. 
- Kim...
Ale nie dokończyła. Postać stojąca do niej tyłem odwróciła się. 
Mężczyzna w mundurze. Otarł ściekająca z kącika ust krew.
- Klaus? To ty?... Klaus! 
Opadła z sił. 

cdn

3 komentarze:

  1. Ciekawy odcinek, po dłuższej przerwie.
    Dynamiczny opis sytuacji.
    Ciekawa jestem jak Bärbel wyjdzie z opresji...

    Luna

    OdpowiedzUsuń
  2. Częściowo wiem, bo kiełkuje w głowie. Zwłoka wynikała z kompletnej pustki. Zardzewiało coś tam i nie powstała żadna linijka. Aż nadszedł dzień "odkorkowania" i jest kolejny odcinek oraz zarys dwóch następnych. Nie potrafię tego wyjaśnić. Za zwłokę przepraszam, ale to opowiadanie naprawdę powstaje "na żywca".

    OdpowiedzUsuń
  3. Ogólnie znana prawda, iż WENA to kapryśne stworzenie...
    Życzę, by częściej przysiadała na ramieniu��
    Pozdrawiam czekając dalszych losów diabolicznej Bärbel��

    Luna

    OdpowiedzUsuń