niedziela, maja 20, 2018
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (23)
Sturmbannführer Klaus von Leuthen mimo wszystko czuł się niezręcznie. Jakby nie było sam znalazł się w jądrze zdarzenia, które go teraz przerosło. Miał iść po swoich śladach. Rozkaz standartenführer Maxa Sonntaga, aby zbadał mieszkanie swej żony i udowodnił z kim erfrau gruchała pośród czterech ścian - był ponad jego poziom. Nie był pospolitym śledczym, aby ganiać za niewiernością szefowej. Sam przecież nie był bez winy. Ostatni wyjazd poza Breslau był tego koronnym dowodem.
Bärbel Sonntag nie odzyskała jeszcze przytomności. Nie wierzył, aby w chwili rozpaczliwej obrony zechciała oskarżyć go o gwałt. Chyba, że...
Cieć na widok munduru niemal stanął na baczność.
- Nr 3?
- To... to... na drugim piętrze! - brzmiało jak złożenie meldunku. Brakowało, aby trzasnął butami, a miotłą oddał honory.
- Drugie, powiadasz?
- Tak, herr sturmbannführer.
- I zapewne wiesz kto tam mieszka.
- Kłopoty z pamięcią?
- Skądże znowu. Jestem członkiem partii od '27. Nie, jak te inne po '33. Świnie!
- O kim mówisz?
- A choćby ten Mascke! Ten spod 7! Każdy wiedział, że to komunistyczna świnia! Za Thälmanna, Marxa i Lenina dałby się pokroić! A od '34 potulny, jak baranek. Do partii, sukinsyn, wstąpił. A sam widziałem, jak obnosił się po mieście z tą suką Fischer - splunął z pogardą na chodnik. - A Habich? Nie lepsze bydle!...
- Mnie jednak interesuje lokatorka spod 3 - przerwał ten monolog.
- Ta kurwa?! - cieć zmierzył rozmówce badawczym wzrokiem. W końcu miał przed sobą oficera, a nie byle esesmana.
- Kurwa? - zdziwienie zawsze świetnie wychodziło von Leuthenowi.
- Pospolita szmata, herr... Taką na kilometr zwącham. Ale nadziana. Bogactwo czuć było za nią. Te perfumy, te futra. Nawet papierosy inaczej pachniały.
- A ktoś konkretny do niej zachodził?
- Że czy często bywał?
- No właśnie - wyjął papierośnicę i poczęstował ciecia.
- Kilka gęb tych samych tu widziałem. Ale kto oni i skąd... - wzruszył ramionami. Po chwili zaciągał się już dymem zapalonego papierosa. - Taki jeden, to chyba jakiś profesor. Nawet książkę mi dawał.
- Profesor powiadasz? - cmoknął z uznaniem. Nie zamknął papierośnicy. Pozwolił, aby cieć niby to ukradkiem przywłaszczył sobie jeszcze kilka papierosów. Robił to dość niezdarnie, a on udawał, że nic nie widzi.
- Na Lehmanna też bym zwrócił uwagę - mrugnął tajemniczo.
- A to kto?
- Spod 11. Szewc. Ma warsztat tam za rogiem, może pan widział. Taka nora w suterenie.
- I, co ten Lehmann?
- Chyba też u niej bywał. Niby to coś naprawiał, dorabiał. A sam widziałem, jak wychodził głęboko po północy. A narzędzi przy nim nie było żadnych.
- To jakiś profesor i szewc? Dziwne.
- Ja tam się nie znam. Zwykła suka, choć bogata. Oplem przyjeżdżała, ale nie raz fagasi sami podjeżdżali...
- Jesteście bardzo spostrzegawczy. Jak się nazywacie?
- Johannes Gerber! - i tu stuknął buciorami. Trochę to wyglądało komicznie. - Ale to dziwne...
- Co jest dziwnego? - von Leuthen już chciał ruszyć w kierunku kamienicy. Zatrzymał się.
- Bo o tą kurewkę już jeden gość pytał.
- Pytał? Kto? Kiedy?
- Wczoraj, pod wieczór. Wyglądał na policjanta...
- Policja?
- Kripo pachniało na odległość.
- Na pewno chodziło o kobietę spod 3? - upewnił się.
- Chodził na górę i długo nie wychodził.
- Miał klucz?
Cieć kiwnął głową.
- O! to ten, co wchodzi przez bramę.
Wskazany mężczyzna na widok rozmawiających przemknął szybko wzdłuż ściany kamienicy. Zniknął za drzwiami, które prowadziły na klatkę schodową.
- Gerber...
- Tak?
- Jest u was telefon?
- Tak.
Von Leuthen wydarł z notesu kartkę i szybko coś na niej napisał. Podał ją cieciowi.
- Zostawcie tą miotłę i za pięć minut zadzwońcie pod ten numer. Odezwie się scharführer Benz.
- Jak ten od samochodów? - rozbawiło go to odkrycie.
- Taki traf. Powiecie, że dzwonicie ode mnie i niech weźmie kilku ludzi i tu niezwłocznie przyjeżdża.
- Tak jest. Ale, jak pan się nazywa sturmbannführer?
- Tu macie wszystko napisane - wskazał na kartkę. I nie czekając poszedł w kierunku drzwi, za którymi zniknął nieznajomy mężczyzna. Cieć chwilę postał i wrócił do swego mieszkania. Usiadł przed telefonem i wlepił wzrok w zegarek.
Sturmbannführer Klaus von Leuthen wszedł po schodach. Wkrótce stał przed drzwiami nr 3, na drugim piętrze. Wsunął klucz do zamka, ale nie było zamknięte. Bezszelestnie wszedł do środka. Intrygował go ten nieznajomy mężczyzna.
Dostrzegł jego sylwetkę odbijającą się w lustrze. Wyjął broń i wymierzył.
Mężczyzna był kompletnie zaskoczony. Widząc broń w rękach oficera SS uniósł swoje ku górze.
- Niech pan nie robi głupstw sturmbannführer. Jestem Venzel Krüger. Krüger & Eichingger!
- Adwokat? - upewnił się.
- Detektyw, herr sturmbannführer. Peter Krüger. Chyba pracujemy na zlecenie tej samej osoby.
- Czyli?
- Maxa Vogla.
- Nie znam Vogla.
- Taki rosły, nalany, gruby - opis mógł dotyczyć tylko Sonntaga.
Von Leuthen powoli opuścił broń. Wsunął pistolet do kabury.
- Co to ma znaczyć?
- Pan Vogel zlecił mi zbadanie pewnej, delikatnej sprawy. Jego córka wpadła w złe towarzystwo.
- Córka, powiada pan? No, nieźle to sobie wymyślił.
Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Von Leuthen zaś do kabury...
- Nie, nie! - tamten zaczął machać ręką. - Ja nie mam broni! Ja tylko... Chciałem zdjęcie córki pokazać...
Faktycznie wyjął fotografię i podał von Leuthenowi. To była bez wątpienia Bärbel Sonntag.
- Zgadza się?
- Zgadza - przyznał. - Ale cały czas nie rozumie po co pan tu i ja...
- Może pan Vogel nie ufa gestapo?...
cdn
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.