piątek, marca 02, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (15)

Gretchen niemal bezszelestnie weszła do gabinetu profesora Holbeina. Bywała tu bardzo rzadko. Prawie w ogóle. To on przychodził do jej pokoiku, który robił za garderobę. W pokoju panował półmrok. Nad kominkiem wisiał portret. Nie miała wątpliwości:
- Lenbach?
- Brawo, frau Kira - spojrzał w tym samym kierunku. Odpowiedź była smętna, ciężka, zawiesista, jak gęsta ciecz. - Znasz się moje dziecko  na sztuce?
- Trochę. W końcu to pan pamięta kanclerza...

Ale to nie był żelazny kanclerz, jakiego pamiętał ze szkoły, z gabinetu swego nauczyciela historii, zdeklarowanego narodowca. Robert von Rossbach wbijał im w głowy triumfy nad Danią, Austrią i Francją, jakby sam stawała na polach pod Königgrätz i własnymi pazurami wgryzał się w mury Metz. Ten z tamtych gabinetów (bo miała też na myśli znajomych ojca) był zawsze w mundurze, w pikielhaubie, wyniosły, sztywny i taki pomnikowy. Ten tu to jakiś starzec w czapce, ręce spoczywają spokojnie nie na rękojeści szabli a laski, a na głowie ma kapelusz. Taki sobie dziadziuś. Może nie dobroduszny, ale też i nie groźny.
- Tak... - westchnął ręką. - Pamiętam. Byłem dzieciuchem, kiedy z ojcem odwiedzaliśmy Varzin, byłem też w Fredrichsruh. Ale jakie to dziś ma znaczenie?
Wzruszył ramionami.
Dopiero teraz zwróciła uwagę, że profesor Holbein ściska jakiś papier.
- Pan mnie prosił?...
- A tak, Greto - podniósł wzrok. Jego zmęczone oczy była jakby przybite. - Prosiłem. Bałem się, by ten głupek Hans nie palnął swego "wzywa". Ciebie, moje drogie dziecko, to ja mogę tylko prosić. 
I podał jej papier.
- Co to jest?
- Zobacz sama.
Zerknęła.
Urzędowe pismo. Przebiegła je wzrokiem. Zatrzymała się na podpisie. Znów zaczęła czytać, a właściwie wybiórczo wyjmować z niego sens: "...informuję, że Sturmbannführer Kurt Jürgen von Mollwitz zginął w walce pod miejscowości Sudscha... pośmiertnie...".
Profesor nie dał jej skończyć. Wyrwał list. Wbił wzrok w papier:
- Sudscha?! Czy ty w ogóle wiesz, gdzie to jest? Ta Sudscha?
- Nie mam pojęcia - przyznała zgodnie z prawdą. - Gdzieś w Rosji?
- Dobrze powiedziałaś: "gdzieś w Rosji"! Gdzieś! Gdzie pewnie jeszcze chodzą w łapciach i nie słyszeli o Mozarcie, Goethem czy Einsteinie!
Otworzył biurko. Wyjął jakiś opasły tom. Atlas. Otworzył go. Nerwowo przerzucał kartki. 
- Kursk... Lgow... cholera, co za nazwy. Jest! Zobacz!
Paznokciem cisnął na punkt, który oznaczał miejscowość Sudscha.
- Czy Kurt Jürgen... to... ten niepochlebny krewniak z SA?
- Bratanek...
- Przepraszam, ale dlaczego von Mollwitz? Pan się nazywa Holbein, to bratanek chyba też powinien tak samo?
- Moja matka wyszła po śmierci ojca, jak ja Holbeina, za tego von Mollwitza. Straszny i parszywy dziad.
- Bił?
- Bił? - profesor roześmiał się, ale to był inne śmiech, niż ten, który tak radośnie brzmiał w zoo. - To był sadysta. Na szczęście razy spadały na każde dziecko: i swoje, i pasierby! Kurt przypominał, niestety, swego dziadka. Ale w gruncie rzeczy to był dobry chłopak. Pogubił się w tym wszystkim... Zaimponowała mu ta brunatna hołota. A teraz nie żyje!
- Straszne.
- A ty masz jakieś wieści z Warschau?
- Żadnych panie profesorze...
- Skończ z tym profesorem. Goebbels dawno odebrał mi moją katedrę. Nie ma profesora Holbeina! Nie ma świata, w którym żyliśmy. Obym choć mógł istnieć tu, w Breslau. Żeby nikt już więcej nie otrzymywał listów... takich listów... nawet podpisanych przez Mansteina! Wiesz, że on zmienił nazwisko?
- Kto? 
- Erich von Manstein - parsknął, jakby ożywiał się. - Nasz genialny feldmarszałek! Von Lewinski!
- Nie wiedziałam. 
- Zbyt polskie, co?
- Tak sądzę.
- Co teraz z nami będzie? - czytała w tych oczach oczekiwania.
- Nie rozumiem.
- Sowieci spychają nasze wojska na zachód. Wierzysz, że ten austriacki przybłęda zatrzyma ten walec? Polacy! Polacy to zrobili w '20 roku. Ale oni mieli tego swego Piłsudskiego! A to... to... jest armia morderców!
- Niech pan tak nie mówi, profesorze...
- Profesorze... Nigdy ci tego nie pokazywałem. - wyjął z szuflady album. Karta po karcie były tam staranie wklejone fotografie. Ostatnie strony były puste, a tam poutykano kilka zdjęć. Położył dwa przed Gretą.
- Takich fotek nie obejrzysz nigdzie.
Na jednej młody oficer siedział na wieżyczce czołgu i obserwował, jak płonie jakaś wieś. Na drugim ten sam uśmiechnięty blondyn stała z trzema kompanami na tle szubienicy, na której wisiało kilku mężczyzn i kobieta.
- To... - wskazała na blondyna palcem. 
- To właśnie Kurt. Pamiątki z Ukrainy! - szurnął zdjęciami, aż spadły na ziemię, a widząc że Greta chce je podnieść powstrzymał ją: Nie, to śmieci! 
- To... pana Kurt...
- Greto... czy my się kiedykolwiek z tego podniesiemy? Z tego ogromu piekła, jakie wyrządziliśmy światu? 
- My?
- Niemcy.  
Ktoś zapukał. Wsunął głowę w drzwi.
- Co tam znowu? - profesor Holbein znów był dyrektorem. Maska funkcji robiła swoje.
- To ja Hans!
- No widzę, że nie batiuszka Stalin.
- Chciałem przypomnieć, że panna Gauss ma występ.
- Teraz? - zdziwił się.
- Ach tak! - Gretchen aż podskoczyła.  
- Johann coś marudził, że obiecał z panienką przećwiczyć jakiś nowy tekst... repertu... rar...
- Repertuar Hans. Repertuar - poirytowany poprawił go dyrektor "Violetta Café". - To prawda?
- Tak, Johann... zupełnie zapomniałam.
- No to idź. Nic nie usprawiedliwia naszego spóźniania się. Nawet wojna, nawet Kurt...
- Powiedz Hans, że już schodzę.
Hans uśmiechnął się. Wsunął w usta ołówek, który cały czas wtykał za ucho.  I tyle go widzieli.
- Będę musiał pojechać do Trebnitz... do brata...
- Ojca Kurta?
- Tak.
- To może potrwać kilka dni, może do tygodnia. Chcę kochana, abyś tu na miejscu baczyła na "Violetta Café".
- Mam kierownikować?
- O to to to! - klasnął w dłonie. - Pogrzeb będzie symboliczny, ale pojechać trzeba. Brata wesprzeć, bratową pocieszyć. I dzieciakom zawieść coś od starego zrzędy.  
- Wcale nie jest pan zrzędą, profesorze. 
- Prosiłem, skończ z tym profesorem.
- Wykluczone! Dla mnie jest pan profesorem Holbeinem...
- Von!
- Dobrze. Von Holbeinem i szlus!
- Pani Kirooooooooooooo! - dobiegł ich głos Hansa.
- Idź już. Idź.
Greta uśmiechnęła się. Podeszła do swego pryncypała i nagle pocałowała w policzek. Zwinnie oddaliła się, zostawiając starego w stanie kompletnego zaskoczenia.  
- Kurt! Kurt! Ty durniu!...

cdn 

Brak komentarzy: