sobota, lipca 22, 2017
Wild Bert - cień Hioba ... / Wild Bert - a shadow of Job... (11)
Eddie Kintner sprawdził popręg. Koń nerwowo uderzył kopytem o podłoże.
- Już dobrze.
Podszedł do konia, który przygotował dla Peggy. Ta wyszła ze sztolni:
- Mamy jechać obie na jednym koniu?
- A mam ci tu urodzić mustanga?
- Przecież jest luzak...
- Luzak okulał. Nie ma sensu, aby wlókł się za nami. Tylko opóźni nas. W południe mamy być na miejscu.
- Alejandro nie może tu dogalopować?
- Tchórz!
- Co mówisz?
- Cabrillo, to tchórz - powtórzył z naciskiem Eddie. - Po ostatnim napadzie boi się Rio Grande przekraczać, jakby stado demonów miało spaść na jego meksykański łeb. Wojsko poluje na niego.
- To, co się dziwisz? Z wojskiem nie przelewki.
- Tchórz i tyle! Ma z trzydzieści koni, to jakie mu wojsko straszne. Tchórzy. A do tego stał się łasy, łakomy i wredny!
- Chyba zawsze taki był.
- Dlatego my do niego, a nie on do nas zawita.
- A na Billa i Willa nie czekamy?
- Mieli być wieczorem. A mamy... - wskazał na słońce. Piekło już niemiłosiernie.
- To bez sensu - dociekliwość Peggy powoli rozstrajała Eddiego. Nie cierpiał jej przemądrzania się. A te swoje rady mogła sobie wsadzić... Nie, nie powiedział jej tego. Zapytał tylko:
- Co jest bez sensu?
- Dali nogę? Kiedy została ich dola...
- Diabli wiedzą! Ja ich szukał nie będą. Umowa była?! To trzeba się jej trzymać. I koniec.
- A jeśli im coś się stało?
- To tym bardziej musimy stąd wiać...
Peggy rozejrzała się dookoła:
- To już tu nie wracamy?
- A po co? Chyba Peggy Holm nie robi się sentymentalna na stare lata?
- Tylko nie "stara"!
- Swoją dolę masz?...
- Ty też! I...
- I?
- Nie tylko swoją.
- Martw się, żebyśmy później zdążali na parowiec.
- Naprawdę chcesz płynąć na zachodnie wybrzeże? Do San Francisco?
- Nie, będę czekał, aż ten wściekły pies Mc Louis lub Wild Bert mnie dopadną. Nie będę się z tobą zakładał, który najpierw.
- Idę po dziewczynę.
- Idź! Tylko skuj jej tą szczekaczkę! Nie wytrzymam jej pieprzenia!
Ale Peggy już zniknęła w sztolni.
Mona siedziała skulona w pomieszczeniu, którego drzwi teraz oswobadzała z ogromnej kłódki Peggy. Nie poruszyła się nawet.
- No, co tak siedzisz? Wstawaj!
Mona niechętnie podniosła się. Szrama na policzku nabrzmiała. Peggy przyjrzała się jej:
- Głupi ten Eddie! Tak niszczyć towar - cmoknęła dwuznacznie.
- Nie jestem żadnym towarem!
- To tylko tobie, mała, tak się wydaje. Nim słonko zajdzie, a praży jak sto diabłów, będziesz kobietą. Trzeba było nie stawiać się Eddiemu...
Siniak nad lewym okiem nabrzmiał.
- Jak nic Alejandro zapłaci połowę ceny! - stwierdziła z miną znawcy. Wyciągnęła chustkę. - Odwróć się.
- A to... po co? - Mona drgnęła na widok skręcanej chustki.
- Żeby twoja gęba nie drażniła naszego Eddiego. Nie lubi, jak towar zakłóca spokój.
Mona chciała szarpnąć się, ale Peggy uderzyła ją otwartą dłonią. Bardzo skutecznie. Mona poczuła to uderzenie bardzo wyraziście, bo przecież miała już obolałą twarz.
- Mam poprawić?
Mona spuściła wzrok. Czuła, że przegrywa. Był taki moment, że uwierzyła, że może znajdzie w Peggy jakieś oparcie. Pomyliła się. Ona też była zepsuta do szpiku kości.
- Musisz to robić?
- Co? - Peggy zaczęła zakładać chustę.
- Przecież wam nie ucieknę! Nawet nie wiem gdzie jestem, skąd przyjechaliśmy...
- Ale drzesz mordę!
- Nie... nie będę... Proszę... - Mona dotknęła dłoni Peggy. Ta drgnęła. - Przecież tu nikogo nie ma... Nawet okien nie ma.
- Zamknij się!
- Po tym... - to Mona wskazała obolały policzek. - Będę grzeczna jak aniołek. Obiecuję.
Peggy zawahała się.
- Na pewno?
- Obiecuję.
Peggy pchnęła Monę przed siebie. Chustkę na powrót owiązała wokół swojej szyi.
- Idź! Ale ostrzegam: jedno piśnięcie, a zacisnę tak, że krew ci z ryja popłynie. Rozumiesz?
- Rozumiem! - Mona poczuła, że przekonanie Peggy, to jej mały i ogromny sukces.
Eddie Kintner sprawdził sakwy przytroczone przy siodle. Uśmiechnął się do siebie. Ani myślał martwić się zwłoką w pojawieniu Billa i Willa. Może gdzieś leżą pijani, albo w przydrożnym burdelu w objęciach jakieś kurewki zapomnieli o bożym świecie? Ich strata. Spotkanie z Alejandro, to świetny pretekst. Bo przecież tak naprawdę, to Cabrillo miał nadciągnąć za dwa dni. Postanowił uprzedzić go i spotkać gdzieś w drodze. Tylko po co ta mała rzucała się na niego z pazurami? Nie opanował się. I nim nadbiegał Peggy było już po jego gwałtownej reakcji. "Coś ty narobił durniu? Coś ty narobił durniu?!" - te słowa Peggy brzmiały mu wciąż w uszach. Dla niego ta smarkula też była tylko towarem, na którym chciał zarobić. To, co z nią później zrobi meksykański oprych niewiele go interesowało.
Jego wierzchowiec szarpnął gwałtownie łbem. Eddie odwrócił się. Z oddali zbliżała się sylwetka jeźdźca. Samotnego jeźdźca.
- Bill? Will? - nie mógł rozeznać. Sylwetką przypominał tego pierwszego. Ale coś niepokojącego było w tym... - Cholera!
Jeździec przynaglił konia.
Eddiemu nic więcej nie było potrzebne do szczęścia. Z kabury wyszarpnął swój winchester. Niewiele się zastanawiając zaczął strzelać. Był zbyt wytrawnym graczem, aby nie pojmować, że ten kto później sięga po broń, może się znaleźć się w objęciach śmierci. Nie spieszyło mu się do spotkania ostatecznego...
- Co się dzieje?! - głos Peggy dorzucił nutę dramaturgii...
Mona spojrzała w kierunku padania strzałów. Pędzący jeździec przyspieszył. Widać był, jak bódł ostrogami końskie boki. Eddie nie przestawał strzelać. Jeździec z impetem gnał nie bacząc na ostrzał.
- Tatooooooooooooo! - Mona nie miała już żadnych wątpliwości. - Tatoooooooooooooooo!
Peggy chciała ją pchnąć za siebie, ale Mona wysmyknęła się jej i rzuciła do ucieczki.
- Do cholery miałaś ją pilnować! - Eddie wziął na cel dziewczynę. Pociągnął za spust. Mona zachwiała się...
- Monaaaaaaaaaaaa!
Dziewczyna padła na twarz.
Dziewczyna padła na twarz.
Eddie strzelał dalej.
Strzelać też zaczęła Peggy.
Zaskoczyło to też samego Eddiego...
Zaskoczyło to też samego Eddiego...
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.