wtorek, lipca 18, 2017

Wild Bert - cień Hioba ... / Wild Bert - a shadow of Job... (10)

Bill wił się jeszcze w przedśmiertnej konwulsji. Will oddał kolejny strzał. Ale teraz znów chybił. Nie panował nad sobą. Szybko przeładował winchester. Ale wtedy dostał postrzał w lewy bark. Raz i drugi. Szarpnięcia były bardzo mocne.  Strzelający miał satysfakcję obezwładniać go każdym strzałem?
- Ty... ty...
Niemal czuł, jak pocisk leciał w jego kierunku. Kolana same ugięły się pod nim. Zachwiał się. Teraz winchester posłużył, jako laska. Ostatni ratunek przed upadkiem. Ale strzelający nie przerywał. Dwa ognie bryzgające z luf nie pozwalały wierzyć, że następny dzień obudzi go świtem. 
- Ty... ty... bydlaku! Zabiłeś Billa!

Bill faktycznie już nie ruszał się. Został w tej dziwnej pozie. Z szeroko otwartymi oczyma. Z roztrzaskanej czaszki płynęła krew. Kałuża wsiąkała w grunt.
Will starał się dźwignąć na  swojej broni. Kula drasnęła go w policzek, zostawiając za sobą krwawą rysę. Will syknął z bólu.
- Nie baw się ze mną!...
Szeryf John Mc Louis wsunął jeden z rewolwerów w kaburę wiszącą u pasa. Drugi doładował. Nie musiał obawiać się ataku ze strony słaniającego się i potykającego Willa. Zbliżał się niczym śmierć. Powoli. Nie ukradkiem. Will miał widzieć, że to już jego koniec.
Upadł.
Nie dane mu było się podnieść. Potężne kopnięcie odrzuciło jego winchester na kilka metrów. Podniósł wzrok. Spojrzenie szeryfa wisiało nad nim, jak śmiertelna chmura.
- Wiesz kim jestem? - usłyszał pytanie.
- Chy... chy... chyyyy...
- Mc  Louis! Wybiliście rodzinę Greenów!
- Mnie... mnie... tam...
- Że nie było ciebie, chcesz powiedzieć?
- Tak, sir. Nie było!
- A, co? Do cioci do Kansas pojechałeś czy na egzekucję "Big Bena"?
- Ale... ale...
- Nie zawisł?! Wiem - Mc Louisa widać było bawiła te konwersacja. - Green zastrzelił to bydlę. Był przede mną. Ale Eddiego dopadnę ja!
- Ja... jakie go... Eddiego?! - strach wylewał się z każdego skrawka Willego. Nigdy jeszcze tak się nie bał. Chciał grać na zwłokę. Nie wiedział, bo i skąd, że może jednak coś utarguje od tego potwornego Szkota. Czas.
- Nie znasz Eddiego, kochasiu?
- Ed... die... go?
- Kintnera. Z tą jego kurwą. Jak się ona nazywa? Przypomnij chłopcze. Też zapomniałeś?
Rozgrzana lufa dotknęła policzka pytanego. Will instynktownie odsunął głowę.
- Słyszysz o co pytam?
- Pe... Pe... ggy... Holm, sir.
- Peggy Holm sir? - powtórzył z drwiną. - Wiesz, że ta kurwa była córką pastora?
- Peggy?
- Nie, Ulisses Grant.
Will ku swemu przerażeniu usłyszała, jak bęben rewolweru szeryfa Mc Louisa przesunął się.
- Niech pan nie strzela! Litości! - to był jęk rozpaczy, ale i nadziei, że to pokorne skomlenie uratuje jego życie. To nic, że podłe i roztrwonione na bandytyzm. Wiedział, że kiedyś noga może mu się powinąć, a  wtedy da pretekst byle gościowi z gwiazdą, aby zrobił z niego śmiecia, martwe ciało. - Powiem! Wszystko powiem!
Mc Louis chwycił go za kołnierz kurtki. Uniósł jak szmacianego pajaca, którego zapomniała sprzątnąć dziewczynka z sąsiedztwa.
- Dostaniesz podwójny wyrok śmierci!
- Za... co...?
- Za urodę Will, za urodę. Trzeba się było trzymać świńskiego ogona na fermie starego.
- Mój ojciec nie hodował świń. Był kowalem.
- A żeś rozmowny się zrobił! - pchnął go całą mocą stalowych rąk przed siebie. Will zachwiał się i upadł nieopodal ciała Billa. Ten na pewno nie oddychał.
- Ja... ja... tylko... zatrzymałem ten cholerny dyliżans!
- A do ludzi strzelały krasnoludki! A Greenowie?!
- Nie było mnie tam! Przysięgam!
- Taka szmata, jak ty wie w ogóle, co to przysięga?! Nie rozśmieszaj mnie!  A ten - tu? - wskazał na martwe ciało.
- To on... to on.. powiesił... tę małą...
- Czyli byłeś tam? - wylot lufy pojawił się na wysokości marszczącego się czoła Willa.
- Nie! Na litość boską! Nie!
- Nie wzywaj pana nadaremno. To skąd wiesz, jak było?!
- Phil i i Bill chwalili się...
- Kto wam te imiona ponadawał?
- Ma... musia?
- Gdzie jest Eddie i ta pieprzona Peggy?!
- Jar Los Muertos!
- Co to za meksykańska nora?! Tu nie ma żadnych jarów w okolicy!
- Ale są... sztolnie...
- Kopalnia?
- Ktoś dla niepoznaki nazwał miejsce jarem, żeby obcy błądzili. Bo nawet na mapach ich nie ma.
Szeryf John Mc Louis zmrużył oczy. Jego ciężka dłoń zawisła nad głową Willa.
- Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! - wrzasnął.
- Czego się drzesz?!
Podniósł go.
Will czuł, że łydki cały czas dygocą, a rany krwawią.
- Zawieziesz mnie do tego niby jaru.
- Nieeeeeeeeeeeeeeeee!
- Co "nie"?!
- Eddie... Eddie...
- Co Eddie?
- Zabije mnie!
- Wolisz, żebym ja to za niego zrobił?!
- Nie! Ja... ja... chcę żyć!
Szeryf John Mc Louis pchnął go ku koniom, które stały opodal.
- Dawaj łapy!
- Ale...
- Dawaj!
Nim Will się zorientował już miał przeguby skute kajdankami.
- Wsiadaj!
- Ale... - Will pokazał na ręce.
- Radź sobie! Nie jestem twoją niańką! Spróbuj mi czmychnąć, to dopadnę i zastrzelę!
Will tylko pokiwał głową. Na drugiego konia szeryf cisnął martwe ciało Billa. Sznurem związał pod brzuchem konia ręce do nóg.
- Masz kolegę!
- Szeryfie!... - Will niemal jęknął.
- Co? Uwiera coś w pupci?
- Jak mam jechać? - wskazał na skute ręce. - Wodze...
- Do przodu.
- Ale...
- Czy ty myślisz, że to spacerowa przejażdżka? - natarł swoim koniem na niego. Will wykonał jednak minimalny zwrot. - A widzisz. Jak chcesz, to potrafisz. Jak będziesz mi tu jęczał, to skuję ci ręce na plecach i odetnę strzemiona.
- Zrobiłby to pan, sir?
Mc Louis na to pytanie wydobył nóż.
- Masz, co do tego jakieś wątpliwości, co Bill?
- Nie, żadnych. Ale...
- Co znowu?
- Bo... bo... ja... jestem Will. Bill, to ten tam...
- Wielka mi różnica - szeryf klepnął w zad konia, na którym siedział skuty aresztant.

(cdn)

2 komentarze:

  1. Lubię Mc Louisa. Dobrze, że jest obiecany odcinek. Ile jeszcze odcinków i czekania na finał?

    OdpowiedzUsuń
  2. Mogę tylko zdradzić, że finał jest już bliski. Cieszę się, że Mc Louis ma już swoich fanów? Zapraszam do odszukania go w innych opowiadań.

    OdpowiedzUsuń