poniedziałek, lipca 17, 2017

Wild Bert - cień Hioba ... / Wild Bert - a shadow of Job... (09)

- Ty mała żmijo! - Peggy Holm puściła włosy dziewczyny. Ta ostatkiem sił wyszarpnęła się z jej uścisku. Miejsce, na którym zacisnęła zęby zaczęło krwawić. - Sukaaaaaaaaaa!  
Dziewczyna odskoczyła w bok i skuliła się. Czekała na kolejny cios. Ale ten nie spadł na nią. Zadana rana była dotkliwa.
- Czekaj, no! - Peggy Holm dyszała. Ta szamotanina i jej finał trochę ją zaskoczył. Uderzenie, jakie spadło na nią ze strony tej smarkuli nie było tak dotkliwe, jak to, co zrobiła na końcu. Ugryzła ją. - Niech to szlag! Myślisz, że mnie tym pokonasz? Wiejska pokrako? Może ci jeszcze cycki nie wyrosły, ale Alejandro Cabrillo i tak da za ciebie dobrą cenę. Rozumiesz? Szmato!
Dziewczyna rozejrzała się dookoła. Nie było za co chwycić czym uderzyć lub odparować atak. Taboret, którego tak niefortunnie użyła leżał zbyt daleko od niej. Jak bezużyteczny mebel. 
- Jeśli myślisz, że z ciebie taka sprytna puma, to zaraz zawołam Eddiego, albo jeszcze lepiej kilku jego zbirów. Od razu poznasz, co to rozkosz i ból - roześmiała się. Można było zapomnieć, że to kobieta. Pomieszczenie wypełnił ohydny rechot. 
Peggy Holm miała w sobie jeszcze ten pobaw, który pozostawia po sobie krew pogranicza. Więcej w niej było ognistokrwistej juanity, niż córki farmera. A może w tych żyłach była i krew Irokezów? Lata biegły, a w jej twarzy oprócz ognia zaczęło odbijać się przemijanie. Mogła się jednak podobać. I cały czas nie zbywało na adoratorach jej wdzięku. Dwa warkocze mieszały w głowach nie jednego mężczyzny. Ilu się o nią biło? Kto by to zliczył.
Wściekła się, kiedy Eddie zrobił z niej strażnika tej smarkuli. Już zapomniała, że to tylko jej ta zawdzięczała życie. Nie podzieliła losu matki ani sióstr, bo natarła na nich, jak rozjuszony byk. Z haczką, którą akurat pieliła przydomowy ogródek, niewiele mogła wskórać. Już jeden ze zbirów dostawił swój rewolwer do jej skroni. Starczyło pociągnąć za cyngiel, ale to ona zatrzymała ten wyrok. 
- Oszalałaś?! - warknął tamten.
- Zabieramy ją!
Na te słowa Eddie Kintner aż przystanął:
- Oszalałaś? Na co nam ta dziewucha. Niech Phil dorżnie ją...
- Nie ją!
- Odbiło ci?! - poirytowanie Eddiego przechodziło w gniew.
- Sprzedamy ją Alejandro.
- Mogłaś wcześniej wpaść na ten pomysł.
To wspomnienie było świeże. Dla obu z nich. 
- Zawołać któregoś z chłopców?! - czuła swą przewagę. Otarła krwawiącą rękę.
- Rób, co chcesz! - odszczeknęła dziewczyna. - Mój ojciec... nadjedzie... i was wszystkich...
- Twój ojciec już tam czeka na ciebie - Peggy Holm wskazała ku górze. - Nie masz, co liczyć na wybawienie! Gdyby nie don Alejandro dawno bym już kazała z ciebie drzeć pasy!
- Mój ojciec żyje!
- Kto go tam wie! Ale na razie jesteś tu! A jutro będziesz za Rio Grande i niech sobie tatusiek szuka córeczki po hacjendach i burdelach - i znów wybuchła tym dziwnym śmiechem.
Mona, bo to ona była, bliska była płaczu. Ale wiedziała, że musi wytrzymać. Nie wolno jej okazać słabości. Łzy, które zostawiła na szlaku ucieczki dawno wyschły, ale ona wierzyła, że ojciec musi ją szukać. Już dawno posłyszała pewną rozmowę, jak ktoś opowiadał, że znał jej ojca z dawnych czasów. Nigdy się z tym nie zdradziła. Czuła, że nie jest farmerem z dziada pradziada, jak zwykł powtarzać. On tylko pracował na ich farmie, ale nie czuła, aby wkładał w nią choć odrobinę serca.
- Będziecie wisieć! - zdobyła się na odwagę.
- I ty pewnie stołek nam spod nóg wysuniesz, co?!
- Mój ojciec nie jest zwykłym farmerem. On... on...
- Co on?
- Był na wojnie!
- Wielka mi rzecz - parsknęła Peggy Holm. - Wielu mężczyzn było. I nikt nie robi z tego sensacji!
Ruszyła w kierunku wyjścia.
- Peter zaraz ci przyniesie coś do jedzenia!
- Obejdzie się!
- Zhardziałaś!
Szybko przekręciła klucz w zamku i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Poszła schodami do góry.
Ręka jednak bolała. Chustka, którą użyła pokryła się szkarłatnymi plamkami krwi.
Weszła do pomieszczenia, w którym siedział Eddie Kintner.
- Co się stało? - pokazał wzrokiem na owinięta dłoń.
- Ta mała jędza ugryzła mnie!
- Ugryzła?
- Jak wściekłe zwierzę. Myślałam, że ją rozszarpię.
- Pojutrze przyjedzie po nią nas przyjaciel zza rzeki...
- Pojutrze? Myślałam, że jutro.
- Przykro mi, że ciebie rozczarowałem. Umawiałem się na środę.
- A dziś... jest... wtorek...
- Mylisz się. Dziś jest poniedziałek.
- No, nieważne. Czego chciał ten szuler?
- As?
- No ten... goguś... Chyba Fred? Pamiętam go z...
- Daruj sobie te wspominki! - przerwał jej Eddie. Saloonowe opowiastki naprawdę niewiele go zajmowały. Po wizycie Asa (tak wolał o nim myśleć, Fred brzmiało pretensjonalnie) czuł pewne zakłopotanie.
- Czy coś się stało? - stan zmiany nie uszedł uwadze Peggy. Obserwacja, intuicja - wszystko po trochę podpowiadała jej, że coś jest nie tak na rzeczy... - Ten magik coś ci nagadał?
- Możemy mieć nieproszonego gościa...
- Tu?
- I to szybciej, niż nam się zdaje.
- Kto?
- Kto?! Kto?! - wybuchł. - Ten sukinsyn... od tej... rodziny...
- Dasz radę! Co to dla ciebie! Jakiś tam pastuch - parsknęła z pogardą.
- Właśnie, że nie. To Wild Bert!
- Wild... co?
- Wild Bert, głupia suko!
- Tylko nie suko! - Peggy doskoczyła do Eddiego, jakby chciała wydrapać mu oczy. - Może jeszcze powiesz: szmato?!
- Czego się rzucasz?! Dama się odezwała!
- Żebyś chciał wiedzieć! Moja matka...
- Twoja matka był burdelmamą w Sacramento!
- Moja matka pochodziła z Atlanty!
- A ja z księżyca!
- Milcz!
- To ty milcz, idiotko! Nie wiesz kto to taki Wild Bert?!
- A powinnam?
Eddie Kintner najchętniej odstrzeliłby jej ten kudłaty łeb. Jak Peggy działała na  jego nerwy, Bóg jeden wiedział. Nigdy nie mógł pojąć, że zgodził się na to, żeby została w jego bandzie. Miał kto gotować? Bo to, co wyprawiał Grant Fuller nie nadawało się nawet dla świń. Nie bez znaczenia jednak było, że to jednak kobieta. Eddie miał na nią ochotę, jak na dojrzały owoc, ale... nie tknął jej nigdy. Choć z jej strony nie było oporów, aby mu się oddać.
- Wild Bert potrafi muchę odstrzelić z kilkudziesięciu metrów.
- Taki dobry?
- Taki dobry? Kpisz sobie?! A kto zabił Toma Nolana i Barta Farleya? Benowi Colbiemu odstrzelił... ptaka. Połamał gnaty Jackowi Bakerowi. Trentonów powystrzelał. A teraz słyszę, że zabił "Big Bena"!
- "Big" nie żyje? - Peggy zrobiła wielkie oczy. Jej reakcja nie powinna dziwić, kiedy wie się, że był jej dalekim kuzynem, ale bliskim w życiu i łóżku. Nawet uważano, że córka, która zmarła zeszłej jesieni, to była Phila.
- Widzisz teraz swego świniopasa? To nie farmerzyna, co do dwóch tylko potrafi zliczyć. To zawodowiec.
- Myślisz, że nas tu znajdzie? - można było usłyszeć niepokój w jej głosie.
- Myślę, że jest już bardzo blisko. Swoje psy rozpuścił też Mc Louis. Za ten dyliżans z pocztą...
- Sukinsyn!
- Will i Bill wrócili?
- Nic nie wiem. Nie trzeba było dawać im jeszcze gotówki!...
- Dick też przepadł...
- O czym myślisz. Chłopaki nie zdradzili... ich dola jest tutaj - wskazała na dwie skrzynie wepchnięte pod stół.
- Wiem. Nie zmienia to faktu, że ich nie ma.
- Cholera.
- A właśnie, cholera. I taka cisza... Słyszysz?
- Chyba ci odbija! - Peggy też przez chwilę nasłuchiwała. - Zawsze tu jest cicho. To opuszczona kopalnia.
Rozejrzała się.
- Odbija ci? Może przynieść whisky?
- On tu... się... skrada... Willa i Billa nie ma! Dick też przepadł...
- Powtarzasz się.
- Cicho... Słyszysz?
- Nic, a nic! To woda kapie! Tobie naprawdę odbija!
Peggy Holm poczuła lęk. Tak, przed Eddiem. Naprawdę sprawiał wrażenie kogoś, komu powoli odbierany jest rozum. Kawałek po kawałku. 

(cdn)

3 komentarze:

  1. Ciekawy odcinek. Przyznam, że już trochę zatęskniłam za bohaterami...
    Czytając go, usłyszałam z radia piosenkę Mroza pt."Szerokie wody".
    Pomyślałam ,że stanowi ciekawe tło dla opowiadania.

    Amber

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że tyle emocji budzą moi bohaterowie. Zapewniam jutro kolejny odcinek. Ciąg dalszy na weekend.

    OdpowiedzUsuń