poniedziałek, października 28, 2024

My english adventure - odcinek 6 - East Carlton Countryside Park

My english adventure - to już odcinek 6. A może dopiero 6? I cały czas mamy bogaty w zwiedzanie wtorek 17 września 2024 r. 
Orsi i osobisty Syn zabrali mnie do East Carlton. To niewielka miejscowość. Zerkam dla pewności do Wikipedii. Polska strona to raptem... dwie i pół linijki informacji [1] O ile ktoś posiadł umiejętność władania językiem JKM Karola III, to ma do dyspozycji wersję angielską, a tam już kilka dużych akapitów znajdzie. Nie będę zanudzał szczegółami, jakie tam znalazłem. Kiedy podpatrzyłem zdjęcia w Internecie, to okazało, że wstrzeliłem się w wiele podobnych kadrów. Tu może coś wyjaśnię: nie przygotowywałem się metodycznie do podróży, tj. nie szukałem przewodników itp. wsparć. Zbyt wiele bym się naczytał i chciał wtedy zobaczyć, a tak brałem to co mnie spotyka z dobrodziejstwem danej chwili. Wtedy mniejsze rozczarowanie? Dla przykładu trzech ważnych dla siebie miejsc w Londynie nie zobaczyłem. Trudno. Tak widać miało być.




Pojechaliśmy odwiedzić Contryside Park.  Przyszło nam się otrzeć o... przemysłową przeszłość tej miejscowości. Stare maszyny, jakaś walcowania (o ile dobrze zapamiętałem i zrozumiałem), świadkowie czasu, który określamy: rewolucja przemysłową. I park!





Rozległy. Daleko mu do bydgoskiego Myślęcinka. Niestety East Carlton Hall był już zamknięty. Zresztą budowlany płot (dobrze określam?) uniemożliwiał na bliższy kontakt nawet z fasadą siedziby sir Johna Palmera, 5-tego Baroneta (1735-1817) [3].  Ale widać trochę poszukiwań budzi nawet takie minimum doznań wzrokowych. I to jest ta wartość dodana takich podróżowań: człowiek ciekawy doznaje olśnienia, jak niewiele wie i szuka, aby uzupełnić swą żadną wiedzą na dany temat. Tak jest i ze mną.


Ciekawostką dla mnie... zoologiczną było pierwsze spotkanie z tutejszymi wiewiórkami szarymi (łac. sciurus carolinensis). Bo to nie nasze poczciwe rude kitki. Inwazyjny gatunek sprowadzono z Kanady i szybko stał się konkurencją, potem zagrożeniem, a na koniec sprawcą wyparcia i zniknięcia wiewiórki pospolitej! Okazuje się, że w Wielkiej Brytanii bodaj tylko Szkocja jeszcze nie została przez nie zdominowana. Zerkam na mądrą stronę, a tam kraczą, że przewiduje się jej ekspansję w Europie Środkowej [4] 


I to by mogło być wszystko? Bo ile można dreptać po ścieżkach parkowych? Ale moje oko dostrzegło cmentarz i kościół. Jak się patrzy gotyk najczystszej postaci? No i... dostałem po łapach! Bo po raz kolejny okazało się, że pozory mylą, nie wolno niczego oceniać po opakowaniu! Takim była dla mnie bryła świątyni. To miał być drugi angielski cmentarz, który odwiedzałem



Dookoła rozsypane nagrobki z różnych okresów. Kilka płyt tu przypominam. Muszę uważać na moje cmentarne fascynacje, bo jestem gotów bardzo szybko zamienić ten odcinek w cykl o nekropoliach. Ale ja naprawdę podziwiam, że Anglicy w swym poszanowaniu dla przeszłości nie demolują swoich cmentarzy, pozwalają rozpaść się starym płytom, pochylić krzyżom, zapaść się w ziemię, ale niczego nie przekopują. Zdarza się, że pozornie sędziwe miejsce pochówku kryje bliskie nam rocznikowo mogiły.



No, a gdzie to zderzenie prawdy i fikcji? To kościół św. Piotra. Niestety, nie pamięta czasów wojny dwóch róż, Tudorów czy nawet restauracji Stuartów. Okazało się, że zachwyciło mnie dzieło architekta Johna Winga (1728-1794). Ale od czego Internet [5] Poszperałem i dowiedziałem się, że tworzył kościoły w stylu neogotyckim! I to tu się zgadzało. Sama świątynia powstała w 1788 r. Nie ma to pewnie dla większości z nas znaczenia, ale w 1755 r. jego żoną została Sarah Elizabeth Gibbins, a Opatrzność pobłogosławiła ten związek szóstką dzieci (imiona można bez problemu znaleźć). Co mnie zaskoczyło: architekt był... masonem! A zmarł w Bedford. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie pewien epizod, o którym będzie jeszcze jednym z kolejnych odcinków. 



Mogłem darować sobie te biograficzne szczegóły? Właśnie, że nie! Bo oto ja, laik sam też czegoś się dowiedziałem. Nie posiadałem żadnej wiedzy na temat czy J. Palmera, czy J. Winga, a dzięki takiemu podróżowaniu - posiadłem ją!  I znów napiszę o wartości dodanej każdego podróżowania: to niej jest banał, że one uczą, kształcą, rozszerzają źrenice ciekawości na fakty i ludzi, którzy zjawiają się na naszej drodze. Nie lekceważmy takich spotkań. W końcu z takich wyjazdów nie chodzi chyba tylko o przywiezienie kolejnego magnesu na lodówkę czy jedno jeszcze wspomnienie. Tak mi się zdaje.  


East Carlton zaskoczyło mnie. Pewnie nigdy już tam nie wrócę. Może też zatrze mi się ta nazwa, bo to kilkanaście minut spacerowania czy oglądania cmentarnych płyt. Trudno. Tym bardziej warto zostawić ślad nawet po tak drobnym odwiedzaniu. Bo gdzie indziej dociekałbym kim był mason-architekt John Wing? 

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.