środa, czerwca 19, 2024

Pandemiczne opowieści - LIII - The Stagecoach odc. 3

U Lucky Laxa było ponuro, jak w grobie. Ciężkie powietrze można było kroić nawet tępym nożem. Dawno nie myte okna nie dawały szans na pojawienie się tu promyka słońca, zresztą zbudowanie tego saloonu skazywało go na niedobór światła. Do tego Lucky oszczędzał na nafcie i świecach. Każdego kto domagał się drobnego nawet oświecenia zbywał opryskliwym wygięciem swych obwisłych warg, ale i opornych potok obrzydliwych inwektyw zmuszał do posłuszeństwa, czyli zamknięcia mordy. Dlatego każdy kto choć raz tu zajrzał milkł pokornie po przekroczeniu progu, bo zdawał sobie sprawę, że jeśli miał ochotę się napić, to lepiej trafić nie mógł, a w okolicy kilku mil takiego drugiego miejsca po prostu nie było. Wędrowni kramarze coraz częściej omijali jednak łukiem West Bold. A jeśli komuś z mieszkańców zrodziło się we łbie zagrozić interesowi Lucka, czyli destylować gdzieś na boku trunek, to węch starego saloonarza był na tyle wyostrzony, że szybko wysyłał Matta Egletona z jego dwoma kuzynami lub innymi przybłędami i sprawa była rozwiązywana radykalnie. Albo destylarz lizał rany, albo jego zmasakrowane ciało odpływało potokiem, który na pewno nie był Styksem. Innymi słowy: Lucky Lax był tu panem. We framudze wejściowych drzwi przybita była gwiazda świętej pamięci szeryfa Aba Chowleya
 
Saloon -  Miles City - West Wild - 1880 r. - domena publiczna
 
Nikogo nie zdziwiło pojawienie się Pita Drayforda. Rzucił jakąś zdawkową odpowiedź na powitanie trzech mężczyzn przy karcianym stoliku. Machnął ręką na zaproszenie do gry, co mogło już zdziwić. Bo Pit, przy swoim cholernym szczęściu, rzadko odchodził od gry z pustymi rękoma. Ruszył wprost ku barowi. Nie bacząc na tłumek przeciskał się.
- Bo ci dam w mordę! - warknął, gdy John Allington próbował pohamować jego zapędy. Ten brał się do bitki, ale kompan, który z nim pił powstrzymał go. Nikt o zdrowych zmysłach nie zadzierał z Pitem, a tym bardziej chwiejąc się na niepewnych nogach.
- Lucky! - Pit dopchał się do baru. - Dużą whisky!
Lucky Lax nalał mu szklankę. Ledwo ją postawił na blacie, a Pit wychylił ją.
- Jeszcze raz!
Lucky Lax nie oponował. Klient ma pragnienie, on ma whisky - czego więcej w tym śmierdzącym zakątku świata było potrzebne człowiekowi. Po inne przyjemności gnał do Lady Fox. A, że przy okazji mógł coś nieprzyjemnego tam złapać, to już ryzyko bycia ryzykownym. Ale Pit nie wyglądał na kogoś kto szukałby uciech cielesnych. Szybko wypił i tę kolejkę.
- Jeszcze raz!
Lucky Lax nalał, ale też dobrze wiedział, że jeśli gość nawet taki jak Pit Drayford wlewa w siebie szklankę po szklance z szybkością wiatru, to przyczyna nie mogła być błaha.  
- Jeszcze raz!
Ręka z butelką zawahała się. 
- No, co jest do cholery Lucky?! Lej!
- A masz za co?
Dotknięty tym podejrzeniem Pit pogmerał w kieszeni i ostentacyjnie rzucił na blat baru kilka monet.
- Starczy?
- Możesz pić! - chociaż w tym Lucky Lax znalazł uspokojenie. Nie chciał się z nikim szarpać o nie zapłacone trunki. Kilka pokiereszowanych gęb w tym saloonie, to był efekt jego osobistego egzekwowania należności. 
- Jeszcze raz!
I kolejna zawartość wlewała się do gardła.
- Czy coś się stało? - ciekawość wzięła górę skoro Lucky Lax odważył się postawić to pytanie. Ręka z butelką zawisła nad pustą szklanką.
- Nie. Dość.
Lucky Lax zakorkował butelkę.
- Co się stało? - powtórzył niemal słowo w słowo Pit i pochylił się ku barmanowi: Widziałem śmierć!
- Co ty pierdolisz?! - warknął Lucky. W tej chwili Pit chwycił go za rękę i przycisnął do blatu.
- Słuchaj, co do ciebie mówię! Śmierć widziałem! 
Lucky Lax uwolnił się od uścisku. Rozmasowywał obolały przegub. Uścisk Pita był naprawdę mocny i mógł zostać pamiątką na długie dni.
- Stara ci nie dała, że bredzisz?
- Stara, stara, stara!... Jest tu! W West Bold. Tylko nie wiem dlaczego z dzieckiem.
- Kompletnie ci się poprzestawiało w tej pijackiej łepetynie!  Śmierć z dzieckiem? Z kosą, albo innym kościotrupem. Ale z dzieckiem?
- Z dzieckiem! Przecież mówiłem... Chłopiec, któremu gęba się nie zamyka. Szczyl! Chyba mnie rozpoznał.
- Chłopiec?
- Nie, śmierć!
- Nalać ci jeszcze?
- Nie, nie będę dziś pił! Dwight Metfield wstał z grobu i przyszedł po mnie!
- Aaaaa... I to jest ta śmierć?
Pit Drayford spojrzał na swe łapska. Drżały.
- Widzisz?
- Delirium masz.
- Gówno, nie delirium! To śmierć!
- Mniej pij.
- Nie znasz się! Metfield przyszedł po mnie, a może i po ciebie, i innych chłopaków.
- Po mnie? - parsknął Lucky Lax. - A co mu do mnie?! Ani ja go znam, ani on o mnie nigdy nie słyszał.
- To straszny człowiek! Pierw leje w mordę, a potem pyta o godzinę.
- Mało tu takich? Rozejrzyj się dookoła! Druga połowa pewnie gździ się teraz u Foxy! - rozbawiło go to dokończenie myśli. 
- Głupi jesteś, Lucky! Głupi! Kto raz wszedł w drogę Metfieldowi, ten nie zazna spokoju. Chyba, że wieczny na Pagórku Dusz. Ale ja się tam nie wybieram! Nalej jeszcze.
- Jesteś pewny?
- Jak dwa dodać trzy!
Szklanka została wypełniona po brzegi. Pit nie dał jej trwać w tym stanie.
- Musisz mnie ukryć!
- Ja? A co ja ma, do tego? Niech cię stara ukryje!
- Stara, stara, stara! Daj już spokój z moją starą! Jej teraz w głowie ten... parszywy... krawiec z  Milwaukee...
- Co ty gadasz, puszcza się z tym Polakiem?
- Przybłęda! - splunął Pit. - I widzisz, co ja mam?! Chyba... chyba... pojadę do doktora.
- Do Kearneya? - zdziwił się barman. - A co ci doktor pomoże?
- Nie wiem. Może wyda mi akt zgonu.
- Akt zgonu? Kompletnie zgłupiałeś! Przecież ty żyjesz! 
- To nic. Ale napisze, że umarłem i wtedy... i... wtedy...
- Co wtedy?
- Metfield się odczepi!
- Masz nie po kolei w głowie.
- Nalej!
Nalał. On wypił. Odbiło mu się.
- Ja już jestem trupem! 
- Jak na trupa jesteś dość żywotny, nie uważasz? - Lucky Lax roześmiał się. O dziwo Pit nie zareagował z tej jawnej kpiny z jego rozterek duchowych. - Nalać jeszcze?
Pit wzdrygnął się. 
- Żadnego picia! Muszę uciekać. Ale jak on mnie tu znalazł? Po tylu latach.
- Widać zalazłeś mu za skórę. Ale czego się tak naprawdę boisz?! Jest tu dość ludzi, aby roznieść tego twego...
- ...Metfielda? Ty nie wiesz Lucky co mówisz! Tu nawet JEB Stuart  by nic nie pomógł na tego parszywego jankesa z całą swoją kawalerią.
- Przesadzasz!
- Przesadzam? A kto rozwalił braci Hazen? Krasnoludki?! A gdzie jest banda Ickwella?! 
- Mówisz o Shonie Ickwellu?
- Tak, Black Doga jednym strzałem. Pach! Rozumiesz to?
- Znałem Doga, to...
- To, tamto! Cholera nie chcę być następny. 
- West Bold, to cmentarzysko dla takich jak on. Byłby głupi, jak Aba Chowley?
- Aba, to dziecko przy nim. Niewinne dzieciątko! Ale po co mu ten dzieciak? Jego?
- Co ty ciągle o jakimś dzieciaku? 
Pit znowu spojrzał na swe zgrubiałe paluchy. Drżały.
- Delirka? Lucky, wiesz że nie jestem strachliwy! Ale widok szeryfa...
- To on jest szeryfem?
- Ehe!
- Będzie gwiazda do kolekcji. Mam iść po młotek i gwóźdź.
- Tak i rąbnij się nim w łeb! Nalej jeszcze.
- Nie chciałeś.
- Lej, bo...
- Nie ciskaj się. 
- Lej! - to nie była prośba, to była stanowczość zaprawiona taką dawką ostateczności, jakby naprawdę Pit stał przed ostatnią szklanką życia swego.
Drzwi do saloonu otworzyły się. Widok mężczyzny z chłopcem zrobiła wrażenie na pijących i grających w karty. Nawet rozklekotane pianino na chwilę zamarło.
- Gdzie z dzieciakiem do... - ale głos urwał się w połowie zdania, bo cios od przybyłego nie pozwolił rozwinąć oracji na stojąco. 
Pit Drayford przełknął ślinę.
- Gdzie jest drugie wyjście?
- Tam! - wskazał Lucky Lax. - Ale resztę weź!
Pit jednak nie słuchał! Tylko drzwi trzasnęły za nim.
- Piwo, whisky szeryfie?
- Skąd pan wie, że jestem szeryfem?
- Tu wieści się szybko rozchodzą, szeryfie - Lucky Lax był usatysfakcjonowany, tym że zaskoczył nowego gościa. - Ale lemoniady dla tego malca pan nie dostanie.
- Nie jestem żaden malec! - odpowiedział hardo chłopiec. - Jestem Theo Reydon! Z tych Reydonów!
- Pyskaty!
- Takiego go matka urodziła - szeryf Metfield rozejrzał się wokoło.
- To co podać? - Lucky Lax chciał przede wszystkim zarobić. Wiedział, że pojawienie się w tej norze kogoś z gwiazdą nie wywoła tu entuzjazmu. Można się było spodziewać wszystkiego najgorszego. A do tego jeszcze ten dzieciak z niewyparzonym ozorem.
- Piwo, coś do zjedzenia dla chłopaka i adres kowala.
- Kowala? A nie szuka pan kogoś?
- Tak, kowala albo stelmacha. Głupota pomocnika stangreta kosztuje nas przerwaną podróż. 
Barman przywołał chłopaka, który akurat sprzątał przy jednym ze stolików. Szepnął mu coś do ucha. Ten ruszył w kierunku ciemniejszego kąta.
- Kowal może być dla pana drogi i dość nieprzyjemny.
- Bez obaw.
- Ja się tylko pana Boga boję i naszego kowala. Z nim gorzej, niż z jajkiem.
- Bo?
- Wrócił taki jakiś potrzęsiony...
- Potrzęsiony?
- Wojna! Rozumie pan, szeryfie. Jak mu coś nie pasuje, to klient może nawet trafić na Pagórek Dusz.
- Osobliwa nazwa - przyznał szeryf. 
- Tak jak wszystko w West Bold. Cmentarz. A kowala mamy takiego, że...
Szeryf nie miał zamiaru wysłuchiwać kim był ten, co tu konie kuł, łatał wozy czy wyrywał zęby, dlatego przerwał pytaniem:
- To co z tym jedzeniem dla Theo?
- Jajecznica może być?
- Może.
Lucky Lax zniknął za przepierzeniem.
- Czego? - to pytanie padło zza pleców szeryfa. Ten odwrócił się. Stało przed nim chłopisko mierzące dobre sześć stóp. Pokiereszowana bliznami twarz nadawała jej wyraz potępionego skazańca, o którym być może zapomniał kat. Potężne łapy zwisały wzdłuż niewiarygodnie wystającego brzucha. Zmierzwione i skołtunione włosy dopełniały ponurego obrazka. 
- Jesteś kowalem?
- Ja? - chrapliwy głos jakby zadrżał. 
- Co mi się tak przyglądasz? Szukam kowala. 
- On chyba jest głuchy, albo nienormalny - Theo czuł, że może sobie pozwolić na te niestosowne uwagi. Ale ten wielki stał i gapił się. To na szeryfa, to na Theo, to znów na szeryfa.
I nagle stała się rzecz nieprawdopodobna. Olbrzym runął na kolana. Theo rozdziawił usta, wracający za bar Lucky Lax zbaraniał jeszcze bardziej. Oto bowiem widział przeszło sześć stóp klęczące przed szeryfem.
- Errol, oszalałeś?! - krzyknął.
Ale Errol Pensby, bo on to był, tkwił w jakieś mistycznej pozie. 
- Panie kapitanie! Panie kapitanie! - chwycił dłoń szeryfa i zaczął przyciskać ją do swych spierzchniętych i pokiereszowanych ust.
- Wariat? - Theo nieomal przetarł oczy.  Mina Lucka Laxa była niemniej wyrazista.
- Te!... Errol!... Odbiło ci?! - dołączył głos chłopaka, który odszukał był te zaskakujące sześć stóp ludzkiego żywota. 
Ale Errol miał łzy w oczach. Poderwał się, chwycił chłopakiem do posług saloonowych i cisnął nim w kierunku pijących obok, na tyle skutecznie, że jeden kufel piwa wypadł z dłoni pijącego, a drugi uderzył w czaszkę takiego mniejszego pijącego, który nie mógł przewidzieć lewitującego ciała chłopaka do posług.
- To jest kapitan Metfield!
Na to ryknięcie Errola zamilkło zdezelowane pianino, a rzucone na zielone pokrycie karcianego stołu karty chyba nawet zadrżały...

c. d. n.
 
PS: Poprzedni odcinek opublikowany 13 marca...

2 komentarze:

  1. Nareszcie! Długo trzeba było czekać na ten odcinek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem. Trochę to trwało. Biorę się do pisania. Kolejny odcinek już powstaje. Proszę o cierpliwość.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.