środa, maja 15, 2024

Przeczytania - 497 - Grzegorz Hryciuk "Przesiedleńcy. Wielka epopeja Polaków, 1944-1946" (Wydawnictwo Literackie)

"Przymusowe wysiedlenia Polaków ze Wschodu na Ziemie Zachodnie u schyłku II wojny światowej nie doczekały się dotąd popularnej monografii. Tego trudnego zadania podjął się Grzegorz Hryciuk, historyk związany z Uniwersytetem Wrocławskim. Na ponad sześciuset stronach analizuje i przywraca debacie publicznej obrosły uproszczeniami i mitami wątek, tak istotny dla zrozumienia dziejów i współczesności Europy Środkowo-Wschodniej" - takie zapewnienie odnajdziemy na ostatniej stronie książki profesora Grzegorza Hryciuka (rocznik 1965), tudzież na portalu Wydawnictwa Literackiego. Miałem kilka osobistych powodów, aby sięgnąć po książkę, pt. "Przesiedleńcy. Wielka epopeja Polaków, 1944-1946". Podstawowy: jestem wnukiem Kresów (tych wileńskich). Emocje budzą się we mnie na widok już samej okładki, bo wiem, że w tułaczce z Polski do Polski, jak mawiano w domu moich wileńskich Dziadków, byli moi krewni i powinowaci. Mam zatem osobisty stosunek do tego, co miałem przeczytać. Tytuł mnie jednak wprowadził w... błąd, bo dopiero z "Wstępu" dowiedziałem się, że to nie całościowe omówienie losów Polaków, którzy po 1944 r. podjęli ryzykowną decyzję, aby porzucić kraj lat dziecinnych, zostawić swe domy, bliskich, groby i ruszyć ku nieznanemu. Mamy określony zakres badań i dociekań Autora: Wołyń, Galicja Wschodnia / Małopolska Wschodnia, Bukowina. Poza faktem, że moja ciocia Marysia (1936-2018)  była z Jazłowca (zatem Podole), nic mnie nie łączy z tymi ziemiami. 
 
 
Zatem potraktowałem opasły tom, jako kompendium wiedzy o ekspatriacji Polaków z Kresów Południowo-Wschodnich. Nie mogę jednak, jak mniemam, dokonywać analizy porównawczej z tym, co działo na Wileńszczyźnie (obecna Litwa i obecna Białoruś). Źle by się stało, gdyby plon tak wnikliwej pracy ograniczył się tylko do poznania go przez pokolenie świadków opisywanych wypadków, ewentualnie ich dzieci i wnuki. Nie czarujmy się: pokolenie prawnuków coraz słabiej czuje ducha Kresów (jakie by one nie były, tj. lwowskie czy wileńskie). "OBOWIĄZKOWA KRONIKA DZIEJÓW NASZYCH PRADZIADÓW" -  cytuję z użyciem dużych liter, bo tak też stoi na okładce książki. Czy "Przesiedleńcy..." poruszą strunę sentymentu, zainteresowania onych prawnuków do świata ich pradziadów? Nie wiem. chciałbym wierzyć, że tak. Czy jednak oduczeni chęci do czytania nie odrzucą tej możliwości ze względu na objętość volumenu? Najgłupsze pytanie, jakie słyszałem na studiach, gdy do egzaminu trzeba było wybrać zestaw lektur: gruba? Tyle, że wtedy (dla mnie lata 1986-1991) taka literatura była nieosiągalną! A jakże, byłem na seminarium magisterskim z historii Wielkiego Księstwa Litewskiego u prof. S. Alexandrowicza (1931-2015), ale podjąć się podobnej tematyki nie mogłem. Zaczynam o sobie, a nie o książce? Ale to jej skutek, że zaczyna się dialog z samym sobą, ba! jakaś tam analiza porównawcza jednak następuje. Nazwał to bym: wewnątrz własnej historii rodzin moich.  
Ja nie muszę odkrywać świata dokumentów, bo je mam w przechowywanym z pietyzmem rodzinnym archiwum.  Chodzi chociażby o karty ewakuacyjne. Mogę sprawdzić, co ze sobą w stycznia 1946 r. zabierali moich wileńscy Dziadkowie. Tym samym potwierdzić: treść dokumentu z tym o czym napisał Autor (np. czy transportowano konie, bydło, sprzęt ruchomy). Wartością dodaną  książki na szczęście są: zdjęcia (np. dokumentów, obwieszczeń, prasy, miejsc opuszczanych), mapy, wykresy, tabele. Możemy niemal dotknąć dramatu, jaki rozgrywał się w poszczególnych domach i nie chodzi tu o zaniżanie wartości majątku, jaki zostawał w Drohobyczu, Buczaczu, Czortkowie, Żółkwi, Tarnopolu, Łucku czy Lwowie, ale o tę odwagę, żeby uwierzyć Sowietom, że transporty ruszą na Zachód, a nie na Sybir czy Kazachstanu. 
Nie ukrywam, że dla mnie cenne jest, jak politykę ekspatriacji opracowano w Moskwie czy Kijowie, jaka w tym była rola choćby N. Chruszczowa. Nie tracimy z oka prostych, zagubionych ludzi, tych co cudem przeżyli rzeź wołyńską. Widzimy kulisy tej przymusowej wędrówki ludów, jakiej historia Polski nigdy wcześnie nie zaznała. Przesiedlenia, represje, wysiedlenia, zbrodnie na cywilach - wszystko tu znajdziemy. Przypomina nam się zbrodnie sowieckie, niemieckie, ukraińskie na polskich mieszkańcach Wołynia i Podola. Bez tego potwornego bagażu zbrodniczej polityki nasze zrozumienia tamtych czasów będzie nie pełne. Liczby, jakie przy okazji poznajemy, to nie bezduszna statystyka. To śmierć każdego, pojedynczego obywatela byłej II Rzeczypospolitej! Na szczęście dziś już można o tym pisać. Nawet jeśli ktoś miał ktoś mgliste pojęcie o ogromie tych zbrodni, to Autor zadbał, aby naszą wiedzę albo przypomnieć, albo ją ugruntować, albo o niej rzeczowo napisać.  UPA, OUN - czas raczej nie zatarł potwornego znaczenia tych skrótów. "Działania UPA nie miały bynajmniej chaotycznego charakteru" - przypomina nam Autor o swoistej metodyczności zbrodniczej eksterminacji. I cytuje m. in. meldunek biura Wschodniego Delegatury Rządu RP na Kraj z 1944 r.: "Konsekwencją [...] zbrodniczej akcji ukraińskiej, trwającej w ciągu 4 miesięcy 1944 r., jest niemal całkowite wyludnienie z ludności polskiej ogromnej przestrzeni Małopolski Wschodniej". Dziwić się, że wraz z posuwającym się frontem ludność wielu regionów Galicji uchodziła za San?
Poznając rodzinne ścieżki po 1944 r. z rzadka mamy możliwość, aby natrafić na ślady kulis dyplomatycznych wobec Polski i Polaków. Mamy i o tym tu, jak Sowieci traktowali granicę z 1921 r. (patrz: traktat ryski), jak Zachód usankcjonował aneksje sowieckie po 17 IX 1939 r., jak instrumentalnie traktowano nawet wymyśloną przez lorda G. Curzon linię graniczną (patrz: kwestia przynależności Lwowa). Warto przypomnieć wypowiedź dwóch znaczących dyplomatów sowieckich. Pierwszy to Maksim Litwinow, który pisał do Mołotowa: "W wypadku zaspokojenia polskich żądań w stosunku do Prus Wschodnich, Śląska Opolskiego i Gdańska jej powierzchnia będzie wynosić 241 tys. km² z ludnością 25,6 mln osób, czyli mniej niż po Wersalu. Stąd nasuwa się wniosek, że otrzymawszy kosztem Niemiec wszystko, co możliwe, Polska nie przestanie kwękać i narzekać i starać się rozszerzać na wschód, i czym mocniej ona stanie na zachodzie, tym bardziej zwiększy się znaczenie jej narzekań". Druga persona, to pamiętny chyba Iwan Majski, ten sam który w 1941 r. podpisywał w Londynie układ z premierem rządu polskiego gen. Wł. Sikorskim: "Celem ZSRR powinno być stworzenie Polski niepodległej i zdolnej do egzystencji, jednak nie jesteśmy zainteresowani w narodzinach Polski zbyt wielkiej i zbyt silnej. W związku z tym Polska powinna powstać w możliwie minimalnych rozmiarach, przy ścisłym uwzględnieniu zasady etnograficznej. Konkretnie: wschodnia granica Polski powinna przebiegać wzdłuż granicy z 1941 roku lub blisko niej (na przykład wzdłuż linii Curzona), przy czym Lwów i Wilno przy wszystkich warunkach powinien zostać w granicy ZSRR". Proszę zwrócić uwagę, jak wahały się losy przynależności Zamościa! "Polacy dostaną zamiast Lwowa Breslau" - to stwierdzenie samego generalissimusa Stalina! Podoba mi się, że Autor używa terminu przesiedleńcy, a słowo ewakuacja bierze w cudzysłów. Do białej gorączki doprowadza mnie powtarzanie przez wielu (często potomków tych zza Buga) określenia: repatriacja. Ta do ziemie dawnych Kresów Wschodnich ni jak się nie ma. To tylko ówczesna propaganda kurczowo uchwyciła się i zatruła na kolejne dziesięciolecia umysły. Zapewne wielu mniej zorientowanych w tematyce zaskoczy,  że część Polaków odmawiała przesiedlania się z Polski do Polski! Autor cytuje ciekawy dokument, z niego punkt 2: "Część nastrojonej reakcyjnie polskiej ludności, która znajduje się pod wpływem polskiego emigracyjnego rządu w Londynie, usiłuje wykorzystać przesiedlenie w celach rozpalania uczuć nacjonalistycznych reszty Polaków, wywołać w nich niezadowolenie wobec władzy radzieckiej, pokazać, że władza radziecka we Lwowie i zachodnich obwodach Ukrainy nie utrzymać się długo i dlatego Polacy nie powinni przesiedlać się za San".  W listopadzie 1944 r. donoszono do Kijowa: "W rejonie dolińskim w końcu października miejscowy ksiądz w czasie niedzielnej modlitwy prowadzi antyradziecką agitację wśród swoich wiernych, wzywał Polaków, by nigdzie nie wyjeżdżali, ponieważ terytorium Zachodniej Ukrainy będzie polskie". Jakoś po chwili zgrzyta w nas, kiedy odnajdujemy, jakie kłody rzucano pod nogi tym polskim rodzinom, które chciały jednak za San! Ale nie odosobnione były takie postawy: "Wyjeżdżać do Polski nie wybieram się, bo to przesiedlenie to ni mniej ni więcej tylko oszustwo radzieckiego rządu. W przyszłości, moim zdaniem, obowiązkowo przez Anglię i Amerykę będzie ogłoszony plebiscyt nad oderwaniem terytorium Zachodniej Ukrainy do Polski". Autor nie cytuje pamiętnego wierszyka/pieśni, ale mnie naszła od razu fraza (cytuję z pamięci): "Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa. / Druga mała, ale silna i wrócimy też do Wilna".
"Atmosferę niepewności i strachu dodatkowo podgrzewały obawy przed atakami ze strony nacjonalistów ukraińskich oraz niemal codzienne groźby i szykany ze strony przedstawicieli radzieckiego aparatu władzy każdego szczebla, o których raportowano z niemal wszystkich miejsc" - cytuję Autora. Znajdziemy tu cenne przypomnienie, że wywózki, to nie był epizod li tylko pierwszej sowieckiej okupacji lat 1939-1941. Wiara w siłę Zachodu? W latach 1944-1946 przeciętny Polak kresowy nie miał wiedzy, w którą my jesteśmy uzbrojeni. Nie ironizujmy, że byli naiwni, że żyli marzeniami, że kurczowo trzymali się Kresów (czytaj: ojcowizny!). Mój wileński Dziadek też nie chciał jechać na Zachód! "O nowych granicach słyszymy głos Moskwy, poczekajmy jeszcze na głosy z Londynu i Waszyngtonu..." - to inna wypowiedź, pewnej lwowianki. Na łamach podziemnego "Słowa Polskiego" pisano wtedy m. in.: "Nasilenie i sposób aresztowania wskazuje, że władza sowiecka usiłuje sterroryzować i wywołać panikę w społeczeństwie polskim i groźbą dalszego terroru zmusić do szybkiego i masowego wyjazdu za San". I na koniec stwierdzenie prof. S. Grabskiego: "...historia uczy, że granice nie są trwałe, podlegają przesunięciom w zależności od siły duchowej i materialnej narodu. Polska tutaj powróci - jest to bowiem teren, który w geografii politycznej podlega grawitacji do Polski, a nie do kraju nad Dnieprem, tak uczył nas profesor Eugeniusz Romer". Jak wiemy niewiele z tego uczenia wyniknęło dla polskich Kresów Południowo-Wschodnich.
"...władze miejscowe nie respektują karty ewakuacyjnej jako dokumentu osobistego, zabierając Polaków do robót ciężkich  i poza ich miejscem przebywania, a nawet aresztują z powodu braku dokumentów" - to głos jednego ze współczesnych świadków polityki przesiedlenia, jaką stosowały władzy sowieckie. To jedna z kłód, o których napomknąłem wcześniej. Utrudnień było wiele, ba! dotykały np. rodziny żołnierzy z tzw. armii Berlinga. Niechętnie zezwalano, aby Lwów opuszczali wyspecjalizowani robotnicy i kadra inżynierska! Zatrzymywano pracowników kolei, nafciarzy, a nawet nauczycieli! "Masowy odpływ polskich pracowników z lwowskiego trestu tramwajowego w 1946 roku zaowocował koniecznością zredukowania liczby kursów o połowę, a nawet zawieszenia trzech z siedmiu linii tramwajowych" - czytam za G. Hryciukiem. Jak zatem widać piętrzono trudności! Przykładów można by tu mnożyć wiele. Za każdym kryje się dramat poszczególnych rodzin. Swoją drogą ciekawe ile z nich pozostało na miejscu, bo nie miało już sił, aby walczyć z tamtejszym system biurokratycznym? 
Niewiele mamy głosów samych przesiedleńców. Wiem, że zebranie ich teraz, kiedy książka powstała jest bliska zeru. Wokół mnie coraz to mniej krewnych (i to tych lekko dalszych genealogiczne), którzy pamiętają. Tym bardziej wczytuję się w zamieszczone dokumenty, zapisy pełnomocników odpowiedzialnych za sprawne zorganizowanie transportów: "Należy pamiętać, że dla nas jest ogromnie ważne, aby ludność przywiozła ze sobą wszystkie krowy, konie, świnie, owce. Trzeba dbać o każdą sztukę bydła, o każdego konia. Najważniejsze jest, aby ludność przywiozła ze sobą narzędzia rolnicze".  Często mamy mylne wyobrażenie, że na przesiedleńców czekał raj, bo Niemcy uciekli/zostali ewakuowani/czy usunięci (niepotrzebne skreślić?). W cytowanym raporcie stoi wyraźnie: "My wysyłamy ludzi na pust tereny. Do pracy przystąpić należy natychmiast, a brak narzędzi może przystąpienie do pracy uniemożliwić". Z tego samego dokumentu wynika, że jednym z kierunków transportów było przekierowanie 100 000 osób "...na Warszawę-Kutno-Krośniewice do Torunia i Bydgoszczy". Taki obraz też znajdziemy: "Trzy miesiące, wśród ciągłych obiecanek, oczekują ci ludzie wagonów, aby [...] dorwać się do czekającej na nich ziemi w Poznańskiem i mając ku temu prawo - nie mają warunków, aby tych parę kilogramów zrosłego i wyżebranego zboża przewieźć i tam zacząć nowe, należne im życie". Wydawałoby się, że podobne raporty winny być suchym zapisem zdarzeń. Ja tu odczytuję emocje! Nie tylko ze strony oczekujących na transport z Polsko do Polski, ale też urzędników, którzy bezsilnie dobijali się o prawa dla polskiej ludności opuszczającej Kresy (w tym wypadku Małopolski Wschodniej). Poraża nawet teraz, jak brutalnie sowiecka milicja ingerowała, gdy w Drohobyczu Polacy zabierali ze sobą przedmioty domowego urządzenia (tj. meble)! Okazuje się, że nawet interwencja Przedstawicieli obu Rządów na nic się nie zdała?! Zdarzało się, że niszczyli meble, a zdesperowani wracali z powrotem. Ale był problem. Cytuję dokument, jaki otrzymał pełnomocnik w Łucku: "O powrocie do domu mowy być nie może. Warunki bezpieczeństwa istniejące po wsiach, domy pozajmowane przez przesiedleńców z Polski nie zezwalają na powrót. [...] Apel do władz miejscowych o pomoc w transporcie nawet za opłatą pozostaje bez wyniku". Proszę zwrócić uwagę na kwestię opuszczania Kresów przez księży, wymuszone przejmowanie kościołów i majątku tam pozostawionego. "Jak się wydaje, prymas Hlond pesymistycznie zapatrywał się na szanse powrotu wysiedlonych wiernych do ich dawnych siedzib" - podsumowuje Autor, gdy dotyka kwestii ewentualnych powrotów do ewentualnie odzyskanych jednak Kresów. 
Nie zabrakło dramaturgii, gdy przyszło zmagać się o odzyskanie dóbr kultury, jakie zostawały na Wschodzie! Polska Akademia Umiejętności naciskała na  Krajową Radę Narodową, władze poszczególnych miast (np. Krakowa czy Gliwic), aby upomniano się o pomniki, galerie malarstwa, księgozbiory, zasoby Ossolineum. Z ówczesnych polityków zaangażowali się m. in. B. Bierut, E. Osóbka-Morawski  czy J. Berman. Liczby odzyskanych dzieł (np. J. Matejki, J. Malczewskiego, A. Grottgera czy J. Kossaka) była niewielka. Oddano m. in. rysunki "Pocztu królów i książąt polskich"! Samo staranie się o "Panoramę Racławicką" (obecnie we Wrocławiu), to opowieść godna filmu sensacyjnego! Z Ossolineum Polska odzyskała: "...43% rękopisów, 44% starodruków i 21 % druków z XIX i XX stulecia". Inne liczby po prostu ranią: "...zaledwie 0,1% eksponatów z działów muzealnych Ossolineum (dawne kolekcje hr. Lubomirskich i Biblioteki Pawlikowskich". Jak wiemy w nowej Polsce znalazły się pomniki króla Jana III Sobieskiego (obecnie Gdańsk), Kornela Ujejskiego (obecnie Szczecin) czy Aleksandra Fredry (obecnie Wrocław). Ciekawe, że ociągano się z ich... publicznym osadzeniem we wspominanych miastach. "Książki stanowiły ważną część mienia zabieranego w tzw. specjalnych transportach profesorskich. W dwóch, odchodzących w październiku i listopadzie 1945 roku, przewieziono książki wielu pracowników naukowych Politechniki Lwowskiej, Akademii Medycy Weterynaryjnej i UJK. Dodatkowo dołączono do nich 14 ton książek znanego antykwariatu lwowskiego Aleksandra Krawczyńskiego" - podaje Autor. Liczby nigdy nie kłamią, G. Hryciuk podaje: "Wartość dóbr kultury (nie tylko zbiorów, lecz także budynków) na Ziemiach Wschodnich II Rzeczypospolitej została oszacowana na 5 528 136 000 zł, tymczasem wartości dóbr uzyskanych na zachodzie wyceniono na 1 779 568 000, co oznaczało stratę w wysokości 3 748 567 000 zł."!  
Gehennę przesiedlenia poznajemy z licznie cytowanych sprawozdań. Oto jeden z urzędników Państwowego Urzędu Repatriacyjnego pisał o sytuacji w okolicach Głogowa: "Po przybyciu na miejsce przekonali się, że miasto Głogów nie istnieje i że zamiast rozlokowania ich w mieście, zmuszeni są szukać schronienia w tłoczeniu się po osiedlach wiejskich". Dalej trafiamy na dość makabryczny zapis: "Repatriantom oświadczono w Poznaniu, że jadą oni na teren przygotowany do osadnictwa, tymczasem trafili oni w najokropniejsze warunki sanitarne i bezpieczeństwa, gdyż na teren, który z czasów długotrwałych bojów o Głogów jako jego przedpole pokryty jest niepochowanymi trupami żołnierzy i padliną, a także nie rozminowany dotychczas. Zaszedł wypadek oberwania nogi przez minę, a obecnie 4 wypadki, w tym dwa śmiertelne". Warto dodać i taki obraz, o którym wspomina Autor książki: "Część przesiedleńców, która próbowała się osiedlać tuż za granicą, za Sanem, natrafiała nie tylko na indolencję miejscowych urzędników, lecz także na dość chłodne przyjęcie miejscowych Polaków". Czytamy też o przypadkach wymuszania łapówek ze strony... polskich kolejarzy! Zdarzały się przypadki brania łapówek i mimo ich uzyskania: "...maszynista pieniądze pobrał, parowóz odczepił i odjechał". Dodam od siebie, bo sam sam byłem ofiarą takich ocen, że przyjechała hołota zw Wschodu, dla której wypędzono Niemców! To opinia tzw. 100% Polaka, nazwałbym go tutejszego! Znam to z autopsji! Trudno mi się zatem dziwić, że w latach 1944-1946 Polacy zza Buga byli traktowani w ten czy inny sposób. "Osadników rzadko nazywano Polakami, raczej Ukraińcami lub Chadziajami. Długi czas miejscowa ludność nie mogła znaleźć żadnych cech dodatnich, lecz same ujemne. Widzieli tylko brud, niedbalstwo i nieuctwo" - to opinia kresowej nauczycielki, która zamieszkała w pewnej wsi na Śląsku Opolskim. Ale też niechęć działała w obie strony: "Pierwsze śluby osób pochodzących z różnych dzielnic Polski były przyjmowane źle, a wesela spotykały się z bojkotem większości zaproszonych gości"
Choć im przyszło układać swe nowe życie np. na Dolnym Śląsku, to tęsknota za Kresami nie gasła, taka opowieść z ust lwowianina nikogo nie powinna dziwić: "Spotykali się, otwierali mapę i walczyli na tej mapie - że przyjdą Amerykanie, Francuzi i my wrócimy do Lwowa i jeszcze na Łyczakowskim będziemy pochowani". Ja to rozumie. Jedna z moich dalszych cioć notorycznie uciekała z domu i pieszo wracała do ukochanego Wilna! Mój osobisty Dziadek (któremu dedykowałem pracę magisterską) chciał, aby pochować go nad Wilią. Obcy ludzi przeszli na jego pogrzeb (16 VIII 1989 r.) tylko dlatego, że napisałem w nekrologu: syn ziemi wileńskiej. Znowu wróciłem do siebie? To było do przewidzenia. Bo to książka duchowo bardzo mi bliska, choć nie dotyka  m o i ch  wileńskich korzeni. Widzę jednak świat moich bliskich i dalszych krewnych, i powinowatych. Jak mam trzymać emocje na wodzy, gdy pisze się o Wrocławiu jako o Lwowie nad Odrą (w 1950 r. co trzeci mieszkaniec pochodził z Kresów!), skoro z nim związał swoje życie prywatne i naukowe mój śp. wuj Telesfor Poźniak (1932-2019), wybitny slawista, profesor Instytutu Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego, znawca twórczości m. in. F. Dostojewskiego czy J. Kupały. Bez którego wpływu wiele z mojej kresowości bym po prostu nie rozumiał. 
"Przesiedleńcy to poruszająca epopeja o ponad 800 tysiącach naszych przodków wysiedlonych z południowo-wschodnich ziem II Rzeczypospolitej na ziemie poniemieckie. To opowieść o bezpowrotnie utraconym świecie i wojennej pożodze, o brutalnym rozstaniu z ukochaną małą ojczyzną i ciągnącej się tygodniami podróży przez Polskę w bydlęcych wagonach – zbudowana z faktów historycznych i osobistych wspomnień wysiedlonych. To również opowieść o mozolnie wznoszonych na niemieckich ruinach fundamentach polskiego uniwersum" - wracam do zapewnienia, jakie odnajdujemy na ostatniej stronie książki prof. Grzegorza Hryciuka. Swoją drogą ciekawe ilu potomków kresowych ekspatriantów siada teraz do pisania o tym, jak ich przodkowie czy krewni (a może tylko życzliwy sąsiad lub znajomy) w bydlęcych wagonach jechali z Polski do Polski. W domu moich wileńskich Dziadków w odniesieniu do II Rzeczpospolitej było w użyciu określenie: za tamtej Polski. Jestem zdania, że ta książka budzi wspomnienia, refleksje, zadumę, porusza struny wzruszenia i emocji. Zdaję sobie sprawę, że ich jest coraz mniej, bo odczuwanie Kresów i kresowości jest coraz inne. Kiedy ja sobie pozwalam na kresowe mówienie z wilenskim zaśpiewem, to moje dzieci mówią: tato! mów po polsku! A, co ja po chińsku mówię? - obruszam się. Jedna z półek mego księgozbioru, to książki poświęcone Wileńszczyźnie! A figurka Adama Mickiewicza zerka na mnie z półki nad komputerem, a i akwarela starego Wilna jest! Oczywiście trudno ograniczać odbiór książki "Przesiedleńcy..." li tylko do wnuków i prawnuków tychże.  Może tzw. 100% też coś z niej zrozumie. I przestanie się dziwić, że kiedy słyszę słowa piosenki Feliksa Konarskiego (tak, tego od "Czerwonych maków spod Monte Cassino) coś duszy drga, choć nie urodziłem się za Niemnem, nad rodzinną rzeką Wilią: 
  
Już mi raz zabrali WilnoJuż mi raz zabrali LwówAle z serca mi nie wyrwąMoich dwóch najmilszych słówZrabowali mi już sporoZ moich snów i moich łezLecz tęsknoty nie zabiorąBo tęsknota we mnie jest
 
PS. Przez chwilę zastanawiałem się, jak te przeszło sześćset stron wcisnę na moją wileńską półkę książkową. I czar prysnął! Przecież ja ten volumen pożyczyłem  z biblioteki!... 

1 komentarz:

  1. Moi dziadkowie byli z Wołynia. Jechali takim pociągiem. Dotarli do Głogowa. Nigdy nie pogodzili się, że zostawili domy, ziemię i groby. Wracają wspomnienia dziadka.

    OdpowiedzUsuń