wtorek, lutego 20, 2024

Pandemiczne opowieści - LI - The Stagecoach odc. 1

- Barnaby Hill! - tubalny głos woźnicy  Eda Kerseya oświadczał pasażerom, że kolejny etap podróży za nimi. Zanim zeskoczył z kozła, drzwiczki dyliżansu otworzyły się i wysiadła z niej dama  o naburmuszonej twarzy, która odgrażała się:
- Gdyby nie to, że spieszę się na pogrzeb babci Felicyty, to inaczej by się ta sprawa skończyła panie... panie..
- Metfield! - z głębi dyliżansu padł ciężki baryton.
- Tak, panie Metfield! U nas, w Nowym Jorku, za podobne ekscesy...
Nie dokończyła, bo ciężki baryton parsknął dość obrzydliwym śmiechem. 
- Czy coś się stało, proszę pani? - Ed Kersey zainteresował się tą wymianą raczej nieuprzejmości.
- Ten gbur... ten gbur... - dama o naburmuszonej twarzy nie mogła z siebie wydać nic więcej.
- Daj spokój, Ed! - głos znowu przeszedł w baryton. - Zawsze tak jest, jak byle dziwka ze Wschodu zaczyna strugać damę z Savannah.
 
 Ale kobieta na tę kolejną obelgę zamiotła suknią tylko wokół siebie i ruszyła do przodu.
- A bagaż?! - Ed Kersey oparł się o tylne koło dyliżansu.
- Proszę przesłać do hotelu! - usłyszał oddający się głos.
- Nie mówiłem, że dziwka?! - przez okno wychylił się mężczyzna od ciężkiego barytonu. - Damula, psiakrew - i splunął przed siebie. 
- A to ty, Dwight? - uśmiechnął się woźnica.
- A myślałeś, że George Washington?!
- Nie wysiadasz?!
- Jadę do Ramsholt.
- A! Pokerek?
- Nie tym razem. Ted Thurlow kończy osiemdziesiąt lat. Muszę choć przed śmiercią odwiedzić tego starego durnia. To Felicyty Cartwright nie żyje?
- Nie wiedziałeś? Skręciła kark. Spadła z konia.
- Do końca szalona? - uśmiechnął się na jakieś nieokreślone wspomnienie. - Ile ona miała lat?
- Nie wiem, ale z osiemdziesiąt? - Ed podrapał się po brodzie.
- Chyba ze sto! - i rubaszne parsknięcie powróciło. - Ale, zaraz, to chcesz powiedzieć, że to wnuczka tej starej wiedźmy? 
- Tak, Loran.
- To była Loran Cartwright? - zrobił wielkie oczy.
- W rzeczy samej!
- Nie dziwię się, że taka pyskata. Wyrosła, pamiętam ją taką...
Nie dokończył wątku wspomnieniowego, do dyliżansu podeszła kobieta z chłopcem:
- Czy to dyliżans do Ramsholt?
- Tak, proszę pani. Odjeżdżamy za pół godziny, tylko zmienimy konie - grzecznie odpowiedział Ed i spojrzał na chłopca.
- Co się gapisz?! - dzieciak zawarczał groźnie.
- Theo! Tak nie wolno do pana... - strofujący głos nie podziałał mobilizująco na malca.
- Mam to w dupie! - i pokazał język.
- Rozkoszne dziecię - Ed próbował trzymać fason. Fach woźnicy dyliżansu nie był dla niego szczytem marzeń, ale po nieudanych próbach zdobycia bogactwa w pobliskich górach musiał uznać wyższość jakiej bądź pensji, niż przymieranie głodem z sitem do wypłukiwania w garści nad obrzydłym skalnym potokiem.
Kobieta pchnęła malca do środka.
- Przepraszam pana.
Dwight Metfield zapalił cygaro.
- On tu będzie smrodził? - malec rzucił w kierunku palacza.
- Zamknij się szczeniaku, bo zaraz cię wyrzucę przez okno!
- Jak, pan może?! - obruszyła się kobieta.- To dziecko!
- Ładne mi dziecko! - teraz baryton przeszedł w wyszczerzenie zębów. - Mój ojciec jednym machnięciem wybiłby takie chamstwo z głowy.
- Theo nie jest chamem, proszę pana. To wnuk senatora Reydona! 
- Tym razem, to ja mam to w dupie! Reydon czy nie ma się zachowywać, a jak nie, to lepiej byłoby wam tu nie wsiadać!
- Panie woźnico, panie woźnico!
Ed uporał się z bagażem damy, której sylwetka dawno już zniknęła z pola widzenia i wcisnął go chętnemu do pomocy Bertowi Brownowi. Ten pognał z nimi we wskazanym kierunku. Należność miał odebrać od właścicielki dwóch kufrów i trzech pudeł na kapelusze.
- Tak, proszę pani?
- Ten pan...
- Dwight Metfield - wyjął z ust cygaro.
- To... to... to...
- Cham! - wyrzucił z siebie malec. - I obraził ciocię Molly!
- Nie machaj mi tu tym paluchem, szczeniaku, bo ci go wyrwę i wcisnę do gardła! - baryton przeszedł w groźne mruknięcie.
- Ja... ja... to zgłoszę... szeryfowi... - kobieta już czuła nadmiar palpitacji całego organizmu.
- A to się dobrze składa -  Dwight Metfield próbował się unieść z miejsca. - Jestem szeryf Dwight Metfield - i odsłonił lekko surdut. Do kamizelki wpięta była gwiazda.
- O! cholera! - oczy malca zrobiły się ogromne.
- No, to od teraz mordę w kubeł!
- A to prawdziwa gwiazda? - i wyciągnął ciekawsko palec przed siebie.
- Nie, z piernika! - i spojrzał na malca, jakby szacował czy warto obedrzeć go ze skóry. 
- Theo, daj panu spokój! 
- A rewolwer masz? - Theo rozpalał się dopiero w swej dziecięcej ciekawości. - Byłeś w Tombstone?
- Theo! - ciotka Molly próbowała jednak okiełznać ciekawość siostrzeńca.
Oczy chłopca rozpalała pożądliwa ciekawość:
- Znasz Wyatta Earpa?
- Żeby tylko jego.
- I Johna Hollidaya?! - malec chwycił się za głowę. 
- Z Codym chadzałem na bizony. Byłem w Deadwood, kiedy zginął... 
- Wiem! Wild Bill Hickok! Ja pierniczę!
- Theo, jak ty się wyrażasz?!
- Ciocia nic nie rozumie!
- Ja? Ja? Nie rozumiem?! 
- Znałeś Hickoka?! - dopytywał.
- Grałem z nim w pokera. Dwa razy nawet wygrałem. 
- Ręka umarlaka! - jęknął Theo.
- Skąd ty znasz takie... wyrażenia - oburzenie ciotki Molly nie mogło pomieścić się w dyliżansie. 
- To prawda?!
Dwight Metfield przymrużył oczy. Nie chciał kopać nieboszczyka. Widział, że siedzący na wprost dzieciak tryska uwielbieniem do wszystkiego, co potrafił nazwać. Odzierać patynę z Hickoka czy wyczynów braci Earp? Nie chciał. To byłoby nieludzkie
- To prawda? - milczenie zaczepianego było niepokojące.
- Daj panu spokój!
- To prawda?!
- Nakręciłeś się jak zegarek Boba, Theo?!
- Prawda - mruknął wreszcie zaczepiany.
- Ręka umarlaka! - Theo aż klasnął w dłonie. - To walet czy dama karo?!
- Karty?! - obruszyła się ciotka Molly. - Gdyby to twój dziadek słyszał!
- Zamknij się! - Theo zaatakował ją nie oglądając się ani na płeć, ani na wiek szacownej matrony. Ta westchnęła tylko ciężko. - Walet czy dama?! 
Ale odpowiedzi nie mógł się doczekać.
- Gdzie wtedy był Colorado Charlie?
- Nie było go w mieście.
- Co za pech! - Theo był autentycznie zmartwiony. - Przeklęty Jack McCall!
- Theo, chłopcze, ciocia ciebie nie poznaje. Skąd ty to wszystko wiesz?!
- Chłopcy już tak mają - o dziwo w obronie tegoż stanął nieskory do pochlebstw Dwight Metfield.
- Ciocia się nie zna! - lekceważąco przyznał Theo i przesiadł się obok szeryfa. - To colt Dragoon, proszę pana?
Dwight Metfield zrobił wielkie oczy. Nie dość, że dzieciak po raz pierwszy użył formy pan, to wykazywał się wiedzą, która według niego przekraczała możliwości kogoś w jego wieku.
- Znasz się na broni?
- No... niezbyt... ale czytałem...
- Czytałeś? - ciocia Molly traciła oddech.
- Ciocia myśli, że ja tylko Dickensa czy Waltera Scotta czytam?
Dyliżansem zachwiało lekko. Ciocia Molly aż sapnęła.
- To nic takiego, konie zmieniają - oświadczył Theo z miną znawcy.
Faktycznie chłopacy od Boytona zmieniali zmachaną czwórkę, którą od kilku godzin powoził Ed Kersey. Zastąpiła je kolejna czwórka rosłych wałachów. 
- Na co my jeszcze czekamy? - niecierpliwość cioci Molly ujawniała się.
- Na kogo, droga pani - wtrącił się Ed, który akurat ukazał się w oknie, przez które kobieta rozglądała się z manifestowanym znudzeniem. - Czekamy na  Craiga Heapeya. 
- Kim jest ten pan? Dyrektorem banku stanowego czy może też senatorem? 
- Craig? Nie, proszę pani. Tak wysoko w życiu nie poszybował! Ale z niego jest doskonały strzelec, a ja bez niego o zmierzchu nie wyruszam. 
- A po co nam strzelec?
- Nawahom coś się ostatnio nie powiodło w rozmowach z wujem Samem i wkroczyli na wojenną ścieżkę. 
- Co pan mówi?! To... to... niebezpiecznie...
- Fajowo! - oczy Theo rozpaliły się niemal od razu. - To sobie postrzelamy! A pan wielu Indiana zastrzelił? 
- Ścigam bandytów - powiedział Dwight Metfield zmęczony obcowanie z tym pobudzonym chłopcem, choć przyznałby, że zaczyna go on na swój sposób fascynować. Po chwili dopełnił - Nie walczę z Indianami.
- Szkoda! Taki Sitting Bull
- Tatanka Yotanka - poprawił go.
- Wiem! 
- Theo daj spokój panu... - ale nikt nie myślał słuchać ciotki Molly. Szeryf i lekko uchyli kapelusza.
Brakowało do szczęścia towarzystwa rozwścieczonych Nawaho, bo jakiś dureń znowu ich na czymś oszukał lub zagarnął jakiś skrawek ich ziemi. 
Ed Kersey wyciągnął zegarek, dla pewności zerknął na wieżę ratusza. Ale obydwa pokazywały tę samą porę.
- Przeklęty Craig! - warknął pod nosem, na tyle jednak głośno, aby go usłyszano. - Dobry chłop, ale z punktualnością na bakier. Nie mogę w nieskończoność czekać. 
- No... ale... ci... przeklęci Indianie... - w głosie cioci Molly ujawniła się drżąca nuta niepewności, lęku, a może nawet delikatnie skrywanego przerażenia.
- Szeryf Metfield ma broń, ja też coś ściskam w garści...
- Super! - oczy Theo płonęły pożądliwością, na jaką się mogą zdobyć oczy chłopca w takim wieku. Szeryf Metfield wypuścił tylko smugę dymu po kolejnym zaciągnięciu się cygarem. 
- Chyba go widzę - Ed przymrużył oczy. - Do cholery, Craig!
- Co się stało? - stan spanikowania cioci Molly wzrastał. Zbliżający się mężczyzna raczej miał problemy z zachowaniem pionowej równowagi swego kręgosłupa.
- Jak ty wyglądasz?! - Ed chwycił za ramię zbliżającego się. Ale ten wyzwolił się z uchwytu, zerknął ku zerkającej ku niemu bez aprobaty kobiety i palnął:
- Pani pozwoli...
Ed odciągnął go nieznacznie od dyliżansu.
- Jak ty wyglądasz?!  - zaczął go szarpać. - Miałeś nie pić!
- Zostaw mnie, chamie! - Craig odepchnął Eda. - Były urodziny generała Granta? Były! Trzeba było wypić za zdrówko? Trzeba było! 
- Jak chcesz jechać?
- Nor... malnie...
- Ja z tym kimś nie jadę! - wrzasnęła ciocia Molly. - Theo wysiadamy! To jest... to jest...
Craig zajrzał do dyliżansu:
- O! I szeryfunio jedzie z nami?! To pana bachor? - wskazał na Theo.
- Nie jestem żadne bachor, moczymordo! - w Theo obudziła się dawna narracja w głosie i formie. 
- To wnuk senatora Reydona! - tego już było za wiele, jak na cierpliwość i opanowanie cioci Molly.
- Ja to załatwię - szeryf wstał ze swego miejsca. Wysiadł. Na powitanie jego pięść znalazła się pomiędzy oczyma Craiga. Ten zachwiał się. Drugi cios zwalił go z chwiejących się nóg. 
- Z kopyta go! Z kopyta! - Theo był  w swoim żywiole? - Niech mu szeryf dowali.
Próby odciągnięcia chłopca od okna na niewiele się ciotce zdawały. Poziom rozbrykania był na tyle wysoki, że nie dało się tego opanować nawet energicznej matronie. Ed próbował z kolei odciągnąć szeryfa od sponiewieranego Craiga. Doskonale wiedział, bo kilka razy sam to odczuł na własnej skórze, co znaczyły ciosy Dwighta Metfielda. Jakoś nie roiło mu się nawet w głowie, aby stawać pomiędzy tymi dwojga. Rozjemca szybko mógłby stać się ofiarą na równi z tracącym na urodzie i równowadze Craigem  Heapeyem. Szeryf wreszcie chwycił go za kołnierz i z całą mocą swojej furii cisnął w koryto, z którego piły konie. Wsadził mu głowę pod wodę, raz, drugi, trzeci...
- Li... to... ści... Szery... fie...- bulgotał Craig.
- Obchodź sobie urodziny Granta innego dnia! - słyszał oszołomiony reakcją szeryfa. - Rozumiesz?!
Żelazny uścisk zwolnił.
Craig nie mógł chwycić tchu.
- Nie... nie... wiedziałem...
- Czego znowu nie wiedziałeś? - szeryf był blisko wepchnięcia tej gadające głowy znów pod wodę, ale Craig rozłożył ręce i zaczął nimi machać. 
- ...że pan... obchodzi... urodziny Lee...
- Gówno cię obchodzi, co obchodzę! Wytrzeźwiałeś?! 
Ed podszedł i podał starającemu się wypionizować swoje stanie Craiga kapelusz. 
- Dasz radę wejść na górę?!
- Dam - stan otrzeźwienia jednak cudownie nastąpił. Ed podał mu jakąś szmatę, aby otarł skrwawione oblicze, obrzękłą wargę.
- Przez takiego matoła mamy opóźnienie - tym razem szeryf zerknął na swój zegarek.
- Ale była jazda! - Theo klaskał w dłonie. Ciotka Molly nie mogła opanować stanu egzaltacji. Nie wiedziała tylko, co było gorsze: pijany pomocnik woźnicy czy ekscytujący się tymi oprychami Theo. Szeryfa też widziała w tym gronie.

c. d. n.

2 komentarze:

  1. Zabawne,dynamiczne, fajne

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Postaram się dalej ten wątek pociągnąć. Sam jestem ciekaw, co się stanie na drodze do fikcyjnego Barnaby Hill. Drugi odcinek kończę pisać. Dość ryzykownie otwierać tekst, w którym nie postawiono ostatniej kropki.

    OdpowiedzUsuń