niedziela, maja 14, 2023

Pandemiczne opowieści - odsłona XLIX - upadek Leliwity

Jak zwykle nie skorzystałem z windy. Nie, nie cierpię na klaustrofobię. Po prostu nie lubię wsiadać do czegoś, co przypomina mi trumnę zawieszoną na stalowej linie. Wbiegam nawet na 7 piętro pogodny i bez zadyszki, to co mi tam. Po drodze spotykam tyle ciekawych osób. Bo i wieżowiec, to potężny biurowiec. Zatem na 1 piętrze jest biuro paszportowe. I zawsze wita mnie wyświetlenie jakiegoś numerka, na którego czeka gotowy już dokument tożsamości. Na 2 piętrze urzędnicy od statystyki i od czasu do czasu miły uśmiech pani z pokoju 52a. Może zaszumieć w głowie. Ale ja się nie poddaję, bo czekają mnie kolejne piętra. 3 i 4 zajmuje kuratorium oświaty. Tam zawsze jakaś nerwówka, biegający z kolorowymi segregatorami, widać tych, co ze skargą na jakiegoś belfra, bo ten krzywo spojrzał na dziecko, albo co gorsza wystawił ocenę poniżej ambicji ambitnej matki i przewrażliwionego ojca. A może na odwrót? 5 jest w remoncie od kilku lat. Wcześniej jakiś parabank czy piramida finansowa, która skusiła wielu, bardzo wielu szybkim zyskiem, a okazało się szwindel na ogromną skalę. W ogóle ktoś wymyślił, spopularyzował i wbił ogółowi do łba, że to piętro nie przynosi szczęścia. I hula tam wiatr, naderwane żaluzje tłuką się z każdym powiewem niedomkniętego okna. Na 6 wieje optymizmem, bo to już tylko ostatnich szesnaście stopni. Prawdziwy raj! Dlatego nazywa się "New Paradiso", bo wchodzisz z pięcioma krzyżykami na twarzy, a wychodzisz młodszy o kilka zmarszczek, nadmiaru tłuszczu i worów pod przemęczonymi oczyma. Wreszcie 7! Cel mej schodowej peregrynacji.
Pani Mirosława zmierzyła mnie dziwnie jakoś:
- Co pan taki radosny, panie Kazimierzu?
- A mam mieć powód do zmartwień?
- No... ja... nie... wiem... - przeciągle przeciągnęła pani Mirosława, ale cały czas nie miałem jeszcze powodu, aby odbiło się to negatywnie na mej egzystencji.
- Nie jest dobrze! - powiedziała ni to z tajemniczością, ni to z troską, ni to... I wskazała na tabliczkę umieszczoną na drzwiach gabinetu. Zmrużyłem oczy. Zacząłem sylabizować: "Prezes Naczelny Gąglawski".
- Że co?
- Niech pan okulary zmieni! - pani Mirosława lekko przemieściła ciałem na obrotowym krześle. Ale ja nie miałem czasu, aby zmieniać szkła. Przybliżyłem się do tabliczki. I... - Teraz pan widzi?
- No, właśnie nie widzę i... - stuknąłem w stosowne miejsce.
- Imienia!
- No, właśnie. Spycimir...
Ale pani Mirosława położyła na swych ciężkich ustach palec wzbogacony o wielobarwnego i długiego tipsa.
- Co się stało?
Odpowiedź jednak z tych ust nie padła, bo otworzyły się drzwi i stanął w nich mój druh dorastania, edukacji, pierwszych poetyckich uniesień i miłosnych porażek, po prostu: Spycimir Gąglawski. W całej swej okazałości 131 kilogramów, wzrostu więcej niż tylko wysokiego, machał jakimś wydrukiem.
- Pani Miro! - ech ten nadrzędny i władczy ton! Zawsze na mnie robił wrażenie. Pewnie tak rzucał swe komendy Chodkiewicz pod Chocimiem czy Sobieski pod Chocimiem takoż tylko, że kilkadziesiąt lat później. Pani Mirosława wystrzeliła z obrotowego krzesła jak z jakiej katapulty, przyjęła pozycję pionizującą i wskazała wzrokiem na mnie. - Szuba dzwonił? 
- Tak, będzie za pół godziny? Ma wejść?
- Niech zostawi papiery i... - dopiero teraz dostrzegł, że też tu jestem.
- A!... To ty?... - wyrzucił przed siebie swą ciężką, przepoconą i włochatą dłoń. Ścisnął mą drobnicę, że czuję to przez kolejnych godzin kilka. - Wchodź.
Wszedłem. Chwilę go nie było. Wydawał jakieś dyspozycje pani Mirosławie. Miałem dość czasu, aby wzrokiem omieść ściany, gabloty i dyplomy. Nim drzwi za mną skrzypnęły już dostrzegłem kilka zmian. Nad kominkiem na było "Leliwy", ani skrzyżowanych przy niej szabel. Miejsce zionęło pustką, jakby umarł ostatni przedstawiciel herbowego rodu. Rzucał się w oczy brak portretu Spytka z Melsztyna, jaki Spycimir zamówił u pewnego wziętego malarza oraz widoczku z ruinami melsztyńskiego zamczyska. 
- Remont? - wskazałem na braki. Spycimir usiadł w swym potężnym fotelu, którego nie powstydziłby żaden monarcha. Zawahał się. Otworzył pudełko z cygarami. Ale nie poczęstował mnie. Tłumaczę to sobie prosto: wie, że nie uległem pokusie nałogu. Sam wpakował sobie jedno w usta. Zapalił zapałkę. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać. Wreszcie przyjaciel wypalił: Niech to wszystko szlag trafi!
- Akcje? - nie chciałem być świadkiem upadku takiej fortuny. Ale Spycimir spojrzał na mnie takim wzrokiem, że poczułem suchość w gębie.
- Gorzej!
- Dagmara cię rzuciła dla trenera zumby? A dzieci...
- Czep się swojej baby i swoich bachorów! -  to było niegrzeczne. Komu innemu pewnie już wisiałbym z kłami przy gardle, ale dla Spycimira byłem więcej niż wyrozumiały. Tyle burz przetoczyło się przez nasze biografię, włącznie z rokiem szkolnym 1982/83, kiedy powtarzaliśmy klasę maturalną. Z czasem wszyscy uwierzyli w naszą wspólną mistyfikację, że obaj byliśmy ofiarami systemu i mściwości Generała. Taka martyrologiczna wymyślanka nastolatków. 
- Kontrahent nawalił? - dopytywałem, ale po minie Spycimira poznawałem, że trafiam kulą w płot, a jego cierpliwość zostaje wystawiona na próbę prób. - To ja już nic nie wiem.
- Wszystko do dupy! - wypalił.
- Wiadomo kto rządzi, to co chcesz...
- Nie rozumiesz "Pędzel"! Ty nic nie rozumiesz! - tylko w wyjątkowych chwilach w naszych rozmowach wracały nasze młodzieżowe ksywy.
- No nie! - poddałem się i rozłożyłem ręce.
- O! - sam wskazał na puste miejsca po artefaktach. 
- No... właśnie... nic... nie rozumiem...
- Nie jestem szlachcicem! - głos mu się załamał i ryknął takim płaczem, że oniemiałem. Nigdy nie widziałem, aby uronił on choć łzę. A tu przede mną mazgaiło się 131 kilogramów, że o wzroście więcej niż wysokim nie wspomnę. 
- Ale, że co? Bo, weź wybacz, nadal nie rozumiem!
- Oszukał mnie! - podniósł głos, potem ręce i oczyma wodził po suficie zdobnym w plafon, który był wierną kopią z jakiegoś francuskiego pałacu.
- Oszukał? Kto? Inwestor?
- Tatuś! Mój ojciec! Izydor Spycimir Gąglawski II!
- Twój tatuś? Niemożliwe! - bardziej prawego człowieka nie znałem, jak był ojciec mego serdecznego przyjaciela.
- Te bajdy! O herbach! O majątkach! O całej tej historii! - i znów wskazał na opuszczone przez obrazy i eksponaty miejsca. - Chcesz szable?!
- Sza... - oniemiałem. Patrzenie na nie było już źle widziane, ale gdzie żeby tam dotknąć. - Kiedy... ja... ty...
- Prawdziwa batorówka! - Spycimir łkał, jak brzdąc, któremu ktoś wyjadł ostatnią garść czereśni. - A ta druga, to karabela, ponoć po wojewodzie wileńskim "Panie Kochanku"! Majątek!
- No... wiem... mówiłeś...
- Wywód już spaliłem, a portret...  
- No właśnie! Co z tym obrazem? - zaciekawiłem się. Bałem się eskalacji emocji.
- Posłałem do szkoły w Melsztynie!
- Dalej nic nie rozumiem - bo nie rozumiałem.
- Jestem z chamów! Rozumiesz? - Spycimir wyciągnął swe ciężkie, owłosione i przepocone łapska. 
- Nic, a nic nie rozumiem!
- Tatuś opowiadał o herbach, Spytku z Melsztyna, bitwach, Tarnowskich, Jarosławskich...
- No, wiem. Nawet razem z wami jeździłem do tych pałaców...
- To wszystko bujdy! - Spycimir jął pięściami okładać blat wiekowego biurka, które było ozdobą pewnego karmelickiego klasztoru dopóki podli Prusacy nie skasowali tegoż, a mebel wędrował po Polsce i przechodził z rąk do rąk, aż trafił na Izydora Spycimira Gąglawskiego II. - Rozumiesz?! Jak ty... jestem... z... chamów!...
- Mi to nie przeszkadza - przyznałem. Nie szukałem nobilitacji za wszelką cenę. Wiedziałem, że z dziada pradziada jestem gospodarki syn, od dwóch pokoleń z awansu społecznego, który umożliwili komuniści. - No, a te herby?
- Nie ma herbu, "Pędzel"! Nie ma nic! - wyciągnął chustkę do nosa i zrobił z niej higieniczny użytek. - Klepisko! Krowi ogon! Chałupa! Jak w bajce Puszkina!
- Co ma do tego Puszkin? - bałem się, że rozsierdzę przyjaciela nie rozumiejąc tej metafory, ale on szybko mnie oświecił.
- Rybak i Złota Rybka! Czar prysnął, kiedy stara przesoliła! Pamiętasz? 
- Pewnie, że pamiętam... - już chciałem zacytować, ale Spycimir poderwał się ze swego miejsca.
- Kazik, ty jeden mnie rozumiesz!
Wytrzeszczyłem oczy. Takie szaleństwo w jego oczach widziałem, gdy miałem mu żyrować pożyczkę, aby on mógł swoim Bentleyem pomykać po ulicy naszego miasta, że o okolicznych siołach zmilczę. chciałem coś dodać, ale weszła pani Mirosława.
- Od Szuby!
Przyjaciel wziął teczkę od sekretarki. Omiótł wzrokiem zapisane kartki, postawił podpis.
- Masz - wręczył mi ją.
- Co to jest?
- Czytać nie umiesz? - jak byk złotymi literami było wydrukowane: "Akt notarialny" - Zapisałem ci Spycimiry.
- Co?!
- Nie cokaj i nie dziękuj! 
- Ale ja nie mogę!
- Możesz! Jak ja mówię, to możesz! - i po chwili dodał: Imię już zmieniłem!
- Co zrobiłeś?
- Mów na mnie: Stachu.
- Stachu?
Ale on dopadł mnie i chwycił za poły mej dżinsowej kurtki, która najlepsze lata miała już za sobą. Ale cały czas mogłem się w niej czuć, jak Tadeusz Nalepa na wiadomej płycie.
- Stachu Gągół! 
- Odbiło ci?
- Pamiętasz "Ziemie obiecaną" Wajdy? - puścił mnie. To uwolnienie dodało mi rumieńców. Spycimir potrafił być nieobliczalny. W każdej chwili wahadło emocji mogło się bujnąć w jakąś groźną i nieobliczalna stronę.
- Ale to... chyba... Reymont? 
- Mówię o filmie! Tam był Kaczmarek! Pamiętasz?
Pamięć mi lekko zapleśniała. Bo nie pamiętałem. Może dlatego, że bardziej rozbawiała mnie scena z pogrzebu Buchholza.
- Nie pamiętam!
Spycimir machnął ręką.
- Kaczmarek miał insze nazwisko na wieś i insze na miasto! Pamiętasz?
- Coś mi świta! - skłamałem. Bo nic nie pamiętałem. Ale chciałem spokoju przyjaciela, a nie eskalacji i wybuchy nadciśnienia tętniczego w jego żyłach. 
- To tak było z moim praprapraprapradziadem Jackiem czy Jacentym.
- Praprapra...
- On był Gągół! Pojmujesz?!
- Kiedy to było? W XIX w.?
- 1743 roku!
- Masz się czym przejmować! - szybko dotarło do mnie, że bagatelizowanie tego faktu historycznego może się źle skończyć. Dla mnie!
- To... to... katastrofa! "Pędzel"! Całe dwieście osiemdziesiąt lat w kłamstwie! Co ja teraz zrobię? - chwycił się za głowę. Bałem się, że zacznie wyrywać przeszczepy, na które wydał tyle euro w jednej z bawarskich klinik. - To może choć sygnet chcesz?
- Że co?
- Sygnet! Albo dwa!
- Po co mi dwa?
- Jeden złoty. Drugi srebrny! - i podbiegł do sejfu. Po chwili oba leżały przede mną. - Bierz! Nie dyskutuj! Musisz wziąć, przyjacielu!
- Ale...
- Nie ma żadnego "ale"!
Na tym się nie skończyło. Na chwilę zniknął w swym mini-gabinecie. Nigdy w nim nie byłem. Fantazja podpowiadała, co tam krył lub co mógł wywijać, ale że to byłyby czyste spekulacje ciekawskiego, to zostawię je dla siebie. Wrócił niosąc niby-barokowy kartusz.
- Masz! - oświadczył.
- Co to jest?
Na kartuszu były wykaligrafowane: "Factus est Dominus protector meus". Zrobiłem oczy, jakbym nagle ujrzał przed sobą papieża Franciszka.
- Co?! Łaciny nie znasz?! - parsknął mi niemal w twarz. Zaraz padnę - pomyślałem. Znalazł się ekspert od języka Horacego! 
- Właśnie dlatego, że znam, to nie rozumiem! - w końcu tu ja byłem po historii, a nie mój przyjaciel.
- "Factus est Dominus protector meus" - przeczytał na głos, jakby chciał mnie utwierdzić w rozumieniu. I dodał w języku Norwida - Zaprawdę Pan moim opiekunem.
- Rozumiem, ale po co mi to?! 
- No... bo... tak!
- Z moim podejściem do religii... Nie uchodzi, abym jeszcze...
- Uchodzi, uchodzi - poklepał mnie nonszalancko po plecach.
Kiedy opuszczałem gabinet Stacha Gągóla miałem ze sobą: dwa sygnety, batorówkę, radziwiłłowską karabelę, tarczę herbową z Leliwą, kartuszem z łacińską dewizą rodu, trzy zwoje pergaminów i obraz z widokiem melsztyńskiego zamku oraz akt notarialny leśnej ostoi Spycimiry. Pani Mirosława na mój widok zrobiła znak krzyża. Schodziłem z VII piętra przybity, roztrzaskany, rozsypany jak puzzle mego wnuka Marka. Widok zdruzgotanego przyjaciela wtrącił mnie w zamęt myślowy i uczuciowy. Kiedy już wsiadałem do mego wysłużonego fiata-uno chwyciły mną wątpliwości. Spojrzałem w kierunku okna na VII piętrze. Nie, nie obawiałem się, że zaraz 131 kilogramów runie mi pod stopy i rozdupcy się na amen. Pomyślałem o mojej Anetce. Co ja jej powiem, gdy stanę w progu tak hojnie znobilitowany?...

Fanfary!

Brak komentarzy: