wtorek, lipca 19, 2022
Pandemiczne opowieści - odsłona XLII - quieta non movere
- Spać tu przyszedłeś? - Hermann zamachnął się, ale że miał za kompana zwinnego jak wiewiórka Jürgena, to nie trafił z ciosem, bo ten zrobił unik.
- To... nie... takie... proste... - zaoponował, choć wiedział, że dyskusja z turowatym Hermannem do niczego nie prowadzi. Za każdym razem mu się nie usunie. I kiedyś twarde łapsko dosięgnie celu.
- Prostak się odezwał! - Hermann splunął. - Za dwie godziny zacznie szarzeć, a wtedy...
- A wtedy?
- Nie chciałbym dostać się w łapy Gustava! Jak myślisz, co nam zrobi?
- Wy... Wy... Wypatroszy? - wyjąkał swoje Jürgen. Teraz dopiero pot zimny go oblał. Co tam łapska Hermanna! Gustav, to dopiero męka.
- Żeby tylko! - Hermann widział, jak młokos kurczy się w sobie. A to mu grało. Widział, że ma nad nim przewagę. - Zatem bierz się do kopania.
- A ty, co? Czytać umiesz?! - Hermann już brał się pod boki, żeby ryknąć tubalnym śmiechem, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
- Nie tylko, że umiem, ale i rozumiem - nie bez dumy opowiedział się Jürgen.
- Rozumiesz? To tu?
- "QUIETA NON MOVERE".
- To łacina? - upewnił się Hermann. Niewiele mu zostało w głowie od czasu, kiedy służył do mszy. Jednego na pewno się wyzbył: bojaźni bożej. Inaczej nie podjąłby procederu, któremu poświęcał się od lat kilku czy nawet kilkunastu. Nie liczył. - To przeczytaj.
- Nie będziesz zadowolony - przestrzegał Jürgen.
- Zostaw to mnie! - usłyszał warknięcie.
- "NIE BUDZIĆ LICHA".
- Co?
- Nie budzić licha - powtórzył młokos. - Czyj to grób rozkopujemy?
- A czy to ważne?! - parsknął Hermann. Dla dodania sobie ducha zrobił pospieszny znak krzyża.
- Jednak...
- Co jednak?! - Hermann odrzucił kolejną grudę ziemi.
- Zrobiłeś znak krzyża.
- Bo... Bo...
- Boisz się? - było w tym pytaniu wiele znaków zapytania, ale i pewna szczypta uszczypliwości. Wychodziło na to, że ponury Hermann jednak się boi. - To grób... pro... pro...
- Prorok się znalazł! - Hermann odzyskiwał dawną pewność siebie.
- Ten... No... Friedrich Max von Hornsberg! - Jürgen cisnął łopatę.
- Zgłupiałeś do reszty?! Bierz się do kopania jeśli nie chcesz by matula odwiedzała ciebie tutaj za dni kilka.
- Właśnie dlatego... ja Jürgen Moritz rzucam to w cholerę - kopnął łopatę.
Hermann dopadł go i stalową dłoń zacisnął na ramieniu młokosa:
- To ja lituję się nad taką pokraką! Przyjmuję do rzemiosła...
- Rze? Mio? Sła? - wystękał Jürgen. - Okradasz groby! Na mękę Chrystusa!
- Jakie okradam? Jakie okradam? Wydobywam tylko to i owo.
- Obcęgami zęby wyrywasz!
- Co tu wyrywać?! Jak znałem profesora ostatniego zęba zjadł kilka lat temu.
- Powieszą nas!
- Obudził się! Mogłeś iść do burmistrza na służbę. Widziałem jak się ślinił na twą cześć.
- Ja... Ja... Nie jestem taki!
- Martin też nie był, a jak sobie żył. Jak jaki lord!
- Sodoma i gomora!
- To nie mądruj się, tylko kop.
- Słyszałeś?! - Jürgen podniósł ku górze palec.
- To wiatr! - zapewnił Hermann, ale dla pewności rozejrzał się. Cień jaki rzucało pobliskie drzewo budził nagły respekt. - Eee, bredzisz!
Już chciał machnąć dalej łopatą, ale poczuł dotyk ręki. Niepewnie zerknął. Była to jednak ręka Jürgena. - Czego mnie straszysz kretynie?!
- Bo... Bo... Ktoś tam jest! O, taaam!
Dwa buki i cztery dęby jakby czekały na komendę... Poruszały swymi gałęziami, skrzypiały jak rozstrojona basetla.
- To tylko drzewa! Drzew nie widziałeś?!
- A to rżenie? - Jürgen doszeptał mu na ucho. - Wyraźnie słyszę stukot kopyt.
Tym razem wpuszczona w ruch ręka Hermanna dosięgnęła celu.
- Nie bij mnie! Nie bij!
- Jak trzeba będzie, to ukatrupię nawet! Kop! Filozof się znalazł.
- Ale jeśli to Friedrich Max von Hornsberg, to...
- To, co?! - Hermann wbił łopatę w ziemię. - No, co?!
- On był... był... wy...
- Wy co?
- Wyklęty przez Kościół! Sam słyszałem, jak Brauer rzucał ekskomuniką, jak kamieniami.
- Bzdury!
- Jak dla kogo.
- A od kiedy jesteś taki pobożny?! - Hermann czuł, że zaraz czara opanowania się przeleje i znowu przyleje młokosowi, który burzył plan mijającej nocy. - I słuchasz tego starego durnia?! Pewnie matula cię nauczyła pokory?
- Moja matula...
- Tak, wiem, jest święta, a może świętsza od papieża!
- Bluźnisz!
- Ja mogę dopiero bluzgnąć! - Hermann pochwycił go w swe ciężkie łapska i zaczął trząść, jak snopem żyta. - Bierz się do roboty, bo nie ręczę za siebie, a wtedy ani matula, ani proboszcz, ani wszyscy święci ci nie pomogą.
- Quieta non movere!
- I skończ z tą łaciną! - pchnął go przed siebie.
- A ja kopał dalej nie będę! - Jürgen zdawał się okopywać na swoim stanowisku. Dziwna była jego stanowczość. Nigdy taki nie był, co tym bardziej rozsierdzało Hermanna.
- To wynoś się do swej zaśmierdziałej nory! Tylko potem nie skoml mi: Hermann nie mam na chleb, na leki dla matuli. Możesz sobie razem z nią zdychać!
- Nie mów tak o mojej matuli! - ożywił się Jürgen. Sprawiał wrażenie desperata, który zaraz rzuci się na klocowatą sylwetkę masywnego Hermanna.
- Co? Przywalisz mi? Spróbuj! - lotem błyskawicy pochwycił kilof, którym rozpoczynali kopanie, a teraz leżał zapomniany. - Rozwalę ci ten wielki łeb!
- Ty mi grozisz parchata żmijo w ludzkiej skórze?!
- Nie jestem parchem!
- Na kilometr czuć cię Żydem!
- Nieprawda!
- Twoja matka musiała ciebie mieć z tym krawcem Davidem ibn jakoś tam, co akurat chodził po wioskach, a potem ty się urodziłeś.
- Moim ojcem jest Mattheus, mistrz siodlarz! - Jürgen stanowczo odrzucił insynuację Hermanna.- Mam to w papierach!
- I to niby ty znasz łacinę? Bo moją znajomość wypisano na moim tyłku! - niepomny miejsca Hermann zaczął rechotać. - I to, i owo pamiętam, na przykład to: Charta non erubescit!
- Bo zaraz cię walnę tą łopatą!
- Spróbuj ty cherlaku, znajdo, pomiocie! Szybko dołączysz do tego trupa, co tam rozkłada się. Będzie miał z ciebie kompaniona!
- Albo z ciebie! Pijacka mordo!
- Pijacka morda? Ja?! Ja?! - Hermann znowu był przy Jürgenie, ale zawahał się z wykonaniem kolejnego kroku, bo coś metalicznego błysnęło w rękach roznamiętnionego młokosa. - Z nożem na mnie?!
- Nie, z kropidłem! Musiałbym ciebie nie znać szelmo, aby zaufać takiej gębie parszywej!
- No, to na co czekasz?! Pchnij! Morduj! Wywal me bebechy tu i teraz! A potem ciebie powieszą! Gustav lubi takie kosteczki jeszcze kołem łamać.
- Gustav nie będzie mnie dręczył! Nikt nie wie, że...
- I tu się mylisz synalku siodlarza! Wie o tym ktoś jeszcze...
- Kto?
- Wielebny!
- Kto? To... to... niemożliwe...
- Wielebny Brauer! Twój pobożniś! Nie chce sobie rączek brudzić, ale dolę brać bierze.
- Do... do... do... dolę? Jaką dolę?!
- Procent od zysku tumanie grochowy!
Mina Jürgena była zdecydowanie zdezelowana wiadomością. Miał duchownego za osobą prawą, uczciwą, oddaną ludziom i Kościołowi. Teraz właśnie ten obraz runął w drzazgi! Rozsypał się, jak szkło, które spada na kamienną posadzkę.
- Moglibyśmy tak spokojnie kopać tu?
- No... no... no...
- Sam widzisz. Wielebny podpatruje, aby nam włos z głowy nie spadł, a do kiesy wpadło to i owo. Zadźwięczy, zadzwoni i wszystko się kręci.
- A Gustav?
- Co Gustav?
- Jak nas dostanie?
- Nie dostanie. To było takie ciebie straszenie.
- To kto stoi tam z wycelowanym w naszym kierunku muszkietem? - Jürgen wskazał przed siebie.
- Gdzie? - Hermann ruszył we wskazanym kierunku, ale po dwóch krokach padł huk, idący zakręcił się, jakby szedł po lodzie i wyrzucając obie ręce ku niebu runął przed siebie. Jürgen ani myślał czekać, aż tamten przeładuje broń tylko popędził w przeciwnym kierunku.
Upiorny ten Stańczyk.
OdpowiedzUsuńOpowieść też...
Obraz bardzo często jest inspiracją do pisania. Tak było również w tym wypadku. Upiorność Stańczyka uzasadniona jak mniemam. Taki czarny humor od czasu do czasu jest wskazany. Obiecuję, że następne opowieści będą bardziej pogodne.
OdpowiedzUsuń