poniedziałek, października 25, 2021
Pandemiczne opowieści - odsłona XXXIII - Aquiles
- Kto? - Esteban patrzył, jak schodzili ze wzgórza. Na samym przedzie szedł Marcos. Ocierał spoconą twarz. Nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Zaczął wymieniać:
- Amadeo, Felipe, Cipriano i mały Aquiles...
- Tylko nie Aquiles! - Esteban chwycił go za rękę. Ale Marcos nie mógł zaprzeczyć. Widział tę śmierć. Przypominała tę, jaką opisał Victor Hugo w "Les Misérables". Bo w tym chłopcu było coś z Gavrocha. Ten sam ogień, ta sama nuta ironii wobec wroga i nie liczenie się z konsekwencjami. "Mam na imię Aquiles! - powtarzał z dumą. - Nie tak łatwo mnie zabić!". Starzy, a za takich miał każdego trzydziestolatka (i wzwyż), ostrzegali go, aby nie kusił losu, a niektórzy nawet przypominali, że i wielki imiennik jednak zginął pod Troją. Ale on dla nich miał tylko swój uśmiech na pucułowatej i piegowatej twarzy. To był pojedynczy strzał. - Zostawił książkę!
- ...Juan, Augusto, Urbano, Roberto, a Arnaldo jest poważnie ranny.
Dopiero teraz Esteban dostrzegł, że na samym końcu kolumny niesiono nosze, które wykonano z jakichś naciętych gałęzi. Niesiono na nich kogoś. To musiał być Arnaldo. "Ja niosę śmierć faszystom i innym gnidom!" - zwykł zaciskać pięść i wygrażał.
- Jaką książkę? - Marcos nie rozumiał.
- Doktorze... - Esteban odwrócił się do mężczyzny, który obok opatrywał ranę jakiemuś wieśniakowi. Ten bez słowa sprzeciwu poszedł w kierunku niosących rannego. Szybko wrócił.
- I jak Arnaldo? Wyliże się?
Lekarz pokiwał głową:
- Za późno - odparł posępnie i dodał: Przynieśli trupa.
- Będziemy musieli się wycofać - Marcos odważył się zasugerować. Nigdy tego nie robił. Nie on tu dowodził. W takiej chwili cieszył się, że nie jest na miejscu Estebana. Ale ten zdawał się tego nie słyszeć. Pokiwał tylko głową. - Nie utrzymamy się. Za tym wzgórzem jest Moscardó...
- Nie widzę Merci i Camili?
Marcos był zmęczony:
- Głuchy jesteś?! - Marcos tracił cierpliwość. - Tam jest Moscardó...
- Gdzie Merci i Camila? - Esteban sprawiał wrażenie, jakby nic nie docierało do niego. Przecież do teraz nie mieli pewności z kim walczą, a teraz już wiedzieli: José Ituarte Moscardó.
- Merci weszła na minę...
- A Camila?! Gdzie jest Camila?! Mów do cholery!
- Nie wiedzieliśmy, w jakim stanie jest Merci, podbiegła do niej, chciała pomóc... Zdjął ją snajper. Jednym strzałem. W głowę.
- Mówiłem.. tyle razy mówiłem, żeby hełmy ubierać?!
- Kto by w taki upał...
Nie dokończył, bo Esteban rzucił się na niego i zaczął okładać pięściami. Marcos próbował się osłonić, ale furia, w jaką wpadł Esteban była niczym huragan.
- Oszalałeś?!
Odepchnął wreszcie Estebana od siebie. Obaj dyszeli jak rozjuszone psy.
- Kapitanie! - usłyszeli za sobą dziewczęcy głos.
Esteban odwrócił się. Za nim stała Bella, czarno-czerwona chustka ledwo osłaniała ranę na karku. Miała szczęście. Pocisk nieomal ześliznął się po jej ciele.
- Co tam? - warknął. Ale Bella wskazała tylko na drogę. Estebana zmrużył oczy. Mógł spodziewać się różności, jak to na polu walki, ale tam stał... Przetarł niemal twarz. Myślał, że to zmęczenie, a to czyniło jego patrzenie nieostrym lub myliło. Ale nie. Widział błyszczącą w blasku słońca sylwetkę "Hispano-Suizy". Zrywającego się do lotu ptaka poznałby wszędzie. Samochód zatrzymał się. Najpierw wysiadł szofer. Niczym z dawnej fotografii, wysoki i barczysty mężczyzna z bokobrodami i w meloniku. Podszedł do tylnych drzwi. Otworzył je. Wysiadła elegancka pani w kapeluszu, z długą lufką w dłoni. Wypuściła strugę dymu.
- Ki diabeł? - wydał z siebie. Marcos rozłożył ręce. Bella była niemniej zaskoczona. - Pablo, sprawdź kto to?
Pablo podbieg do samochodu.
Kobieta wyminęła go i ruszyła ku Estebanowi i Marcosowi oraz Bell.
- Pan tu jest generałem? - zapytała.
- Generałem? - Estebana rozejrzał się dookoła. - Nie ma tu takich szarż. Jestem Esteban, kapitan, to porucznik Marcos i Bell.
- Carlota Pilar Altea y Quijorna - przedstawiła się. Zauważyła osłupienie, jakie wyraziście malowało się na twarzach tej trójki.
- Pani chyba pomyliła kierunki. Madryt jest tam! - Esteban wskazał za wzgórze. Akurat odezwały się tam moździerze. - A generał Franco...
- Carlota Pilar Altea y Quijorna nigdy nie myli kierunków - przerwała mu głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Szukam syna.
- Syna? Tutaj? Pani wybaczy, ale tu jest punkt oporu przeciwko dyktaturze...
- Wiem, słyszę, głucha nie jestem - znowu mu przerwała - Przeciwko generałowi Franco. Trudno, nie odpowiadam za wybory moich dzieci. Mój syn to Miguel Altea y Alcalá.
- Miguel? Marcos jest u nas jakiś Miguel? - Esteban szukał pomocy. Ale zapytany tylko wzruszył ramionami. - Bella, a u was?
- Miguel? - dziewczyna pokręciła głową.
- Taki rudy! Uwielbia Cervantesa i mity greckie.
Popatrzyli na siebie.
- Mity... greckie...? - Esteban powtórzył jakoś bezdźwięcznie. I zapytał: Jakiś szczególnie?
- Czy ja wiem? Odyseusz, Jazon? Aquiles!
- Aquiles? - Esteban zamarł.
- Jednak... pan... coś...
- Był tu taki chłopiec, ciągle gadał jak nie o lwie nemejskim, to o byku kreteńskim lub Cerberze.
- To on! Jadaczka mu się nie zamyka. Ale czego wymagać od kogoś kto wzrastał pośród nawarskich górali. Jego ojciec wolał owce, niż ludzi. A teraz nawet nie wiadomo gdzie przepadł. Diego powiedział, że zaciągnął się. Stary głupiec! Miguel poszedł za nim.
- Był tu... pewien... chłopiec...
Pani Carlota Pilar Altea y Quijorna rozejrzała się.
- Gdzie on jest?!
- Nie wiem... - niepewnie odezwał się Esteban.
- Nie mamy pewności, ale...
Bella wyjęła z kiszeni pomięte zdjęcie:
- Czy ten chłopiec, o tu - wskazała palcem na Aquilesa. - to pani syn?
Pani Carlota Pilar Altea y Quijorna przyjrzała się;
- Ten potarganiec? Obrzydliwiec jakiś!
- To zdjęcie sprzed tygodnia, sprzed ataku... - dodała Bell. - Taki trochę postrzelony. Miał bliznę...
- ...na wskazującym palcu prawej...
- ...dłoni...
- Pani coś wie!
- Mnie tam nie było... - Bell wskazała wzrokiem na Marcosa.
- Aquiles został tam... - wskazał na wzgórze skąd dochodził pomruk dział i moździerzy.
- Trzeba go... zabrać... do domu...
- Proszę pani - Esteban dostrzegł dopiero teraz w niej matkę. To już nie była wyniosła pani Carlota Pilar jakaś tam... Miął przed sobą matkę, małego Aquilesa, który został po tamtej stronie wzgórza. - Był tu chłopiec, taki nasz Gavroche...
- Poszedł ze mną na patrol! - wtrącił się Marcos. - Ale nie mówił, że ma na imię Miguel. Esteban ma rację, gadał, jakby go ktoś nakręcił od świtu po zmrok.
- Co... co... to znaczy, że... tam... został... - wskazała na wzgórze. - Pójdźmy po niego.
Marcos spojrzał na Estebana, potem na kobietę.
- Gdzie?
- Tam!
- Czy pani nie rozumie, że jesteśmy na wojnie? - Esteban najchętniej potrząsnąłby kobietą. Nie, nie zdobył się na to. Patrzył tylko na nią, trochę, jak na istotę z innej planety. Nie co dzień na linię frontu przyjeżdżał ktoś z szoferem w Hispano-Suizie. - Tu nie ma spacerków! To nie Madryt czy Barcelona! W Paryżu może pani sobie spacerować. Tam nie ma wojny. Jeszcze jej tam nie ma. Ale nie tu! Słyszy pani te grzmoty, świsty?
- Głucha nie jestem, ale...
- To działa polowe Moscardó! Wystarczy, że się wcelują w nas i... będzie duże "bum!". Nic po nas tu nie zostanie.
- Ale ja... proszę...
- Żeby co?! - Esteban miał już powoli dość tej kobiety, tego rozmawiania.
- ...żeby pójść po Miguela.
Esteban najchętniej wpakowałby kobietę do jej luksusowego auta i odesłał do wszystkich diabłów. I tego nie mógł zrobić.
- Ja pójdę - odezwała się Bell.
- I ja - dodał Marcos.
- I ja - usłyszeli kolejny głos.
- Gonzalo?! Dopiero wróciłeś ze szpitala - Esteban naprawdę oszczędzał go. Ręka na temblaku daleka była od sprawności. Odłamki, które pokiereszowały go kilka dni temu ledwo udało się powyciągać.
- Aquiles był mi jak brat! - dorzucił z butą dwunastolatka.
- Masz rękę w gipsie! - Esteban czuł, że to kiepski argument wobec oporu tego kozła.
- Tylko lewą! Idę i koniec! No pasarán!
I nie oglądając się na nic ruszył do przodu.
- Gonzalo!
Ale chłopiec nie usłuchał go.
- Bell - Esteban zdążył chwycić ją za rękę. - Uważaj na niego.
- Postaram się!
- Uważaj, a nie postarasz mi się...
Bell kiwnęła pojednawczo ręką. Marcos przeładował swój karabin.
- A pani gdzie się wybiera?!
- Idę po Miguela!
- Tu pani zaczeka!
- Pod lufą pana rewolweru?!
- Może pani... zginąć...
- To przecież wojna - odparła. - Czy nie tak pan mówił?! Tu też może spaść bomba, a mój Miguel..
- On nie żyje!
- Był pan tam? - wskazała na wzgórze. - Widział pan?!
Esteban rozłożył tylko ręce. Jego bezsilność wobec tych czworga była nadto widoczna. Bardzo szybko zniknęli z pola widzenia.
- Daleko jeszcze? - pani Carlota Pilar Altea y Quijorna nie była przygotowana na forsowny marsz. Jej garsonka, buty, nawet fryzura po prostu nie pasowały do miejsca, w jakim znalazła się.
- Po co pani idzie z nami? - Marcos najchętniej odstawiłby kobietę z powrotem, ale ta szła za nimi niemal jak cień.
- Jak to? Jestem matką Miguela!
- To wiemy - nie dał jej możliwości na dłuższy monolog. - Aquiles padł na naszych oczach.
- Ale... to... nie... były... moje... oczy...
- Marcos, daj pokój! - Bell łagodziła każde porywy swym spokojnym głosem. - Gonzalo, a ty...
- Bez obaw! - raźno szedł do przodu.
- Chyba nigdy nie zrozumiem kobiet - przyznał Marcos.
- Matki na pewno nie! - zapewniła go pani Carlota Pilar Altea y Quijorna. I szybko dodała: Bo nigdy nie będziesz matką chłopcze.
- Fakt!
- A zresztą - machnęła ręką, jakby odganiała się od jakiegoś natrętnego owada - mój przodek Fernando Quijorna y Abrantes walczył pod Aljubarrotą!
- Gdzie? - Marcos aż przystanął.
- U boku Jana I Kastylijskiego, w 1385. Nie zna pan tej bitwy?
- Jakoś... mi... umknęło... Zresztą nigdy nie lubiłem historii.
- Śmieszne! - parsknęła - Trzeba się było bardziej przykładać w szkole.
Ruszyli dalej.
Marcos widział już miejsce, w którym po raz ostatni widział, jak Aquiles śmieje się, przeklina Franco i Moscardó w słowach, których nie odważyłby się powtórzyć jego matce. Na pewno nie zaliczyłby ich do strof godnych jego imiennika, Miguela Hernandeza.
- Tam! - wskazał ciemną plamę poniżej wzgórza.
- To jakiś konar, pień - obruszyła się pani Carlota Pilar Altea y Quijorna, zmrużyła oczy. Słońce mogło ją zmylić.
- Żaden konar, to Aquiles! - Marcos miał dość tej natrętnej kobiety. I nim mógł zareagować kobieta rzuciła się do przodu. - Co pani robi?! Do cholery!
Ale ona nie słuchała.
Seria z karabinu sprawiła, że zatrzymała się na moment. To strzelali żołnierze Moscardó. Pani Carlota Pilar Altea y Quijorna chwyciła garść ziemi i cisnęła nią przed siebie:
- Jestem Hiszpanką! Idę po mego syna! Miguel!
Odezwał się moździerz. Marcos wycelował w miejsce skąd nadleciał pocisk i posłał tam krótką serię ze swego automatu.
- Ta kobieta oszalała! - usłyszała z jego ust Bell.
- Proszę pani!... - Gonzalo pobiegł w jej kierunku. Odwróciła się ku niemu. Wtedy on dobiegł i wsunął swą chłopięca dłoń w jej ręce. - Teraz możemy iść.
I poszli.
- To prawda? - usłyszała jego dziecięcy głos.
- Z czym?
- Z tą bitwą?
- Aha!
- Tylko, że my tam dostaliśmy od Portugalczyków lanie.
- A ty skąd to wiesz?
- Aquiles mi opowiadał, donna Carloto.
Pojawienie się kobiety z dzieckiem w polu rażenia nie sprawiło, że ucichły strzały. A jednak mieli wrażenie, że strzelano, aby tylko ich odstraszyć, zniechęcić. Zbliżali się do miejsca, które miało być konarem. Ale konarem nie było.
- Miguel!
Na dźwięk imienia chłopiec drgnął. Ukucnęła koło niego.
- Miguel!
Spierzchłe usta zaczęły drgać.
- Wiedziałam! Wiedziałam! A oni tam myślą...
- Ma... mo...
- Cichutko, jestem przy tobie. Zaraz ciebie stąd zabierzemy.
Świst kul przeciął powietrze. Niedużym ciałkiem Gonzalo szarpnęło.
- Ma... mo... ja...
- Tak?
Okrwawiony Gonzalo usiadł obok i patrzył na świeżą ranę swego barku.
- To nic, proszę pani. To nic. Grunt, że Aquiles... - nie dokończył. Drugi świst! Przymknął powieki. I już ich nie otworzył.
- Ma... mo... ja... tu... zostanę...
- Jesteś tylko ranny - nie wierzyła w to, co mówiła. Zdruzgotane nogi stanowiły dwa rozerwane kikuty, na których siadał rój brzęczących much. - Concha czeka w domu na swego Miguela...
- Ma... mo... ja... nie jestem... Miguel... Jestem Aquiles!
Zamknął oczy.
- Miguel!
Nadlatujący pocisk rozerwał się za jej plecami! Tego było za wiele. Wstała:
- Moscardó! Rzeźniku! Ty sukinsynie! Przyszłam po mego syna!
Kolejna eksplozja! Coś zachwiało nią.
- Jest pani cała?!
To był głos Marcosa. Bell sprawdziła ranę Gonzalo. Ale było za późno.
- Znalazłam mego... Aquilesa...
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.