czwartek, sierpnia 12, 2021
Pandemiczne opowieści - XXVIII - der Untergang
- Niegodziwcy! Łajdacy! To, co że chodzą w purpurze i sobolach! Mój kubrak wart jest więcej, niż ich dystyngowanie, urzędy i zasługi. Plugawcy! Szubrawcy! Mnie za nic?! - krzyczał, ale nikt nie reagował na gorączkę jego umysłu. Małoż to ludzi przekraczało ten próg z przeświadczeniem, że jest niewinną ofiarą czyjeś intrygi, zemsty, podłości. Pech chciał, że teraz przyszła kolej na niego?
Zacisnął ręce na kratach. Czuł swoją bezsilność. To niemożliwe, aby dworskie wygody z godziny na godzinę zamienił na cuchnącą norę, piękną zastawę na cynowy, pobijany kubek ze stęchłym płynem, który kiedyś może był i wodą, ale teraz cuchnął, jak szczochy.
Rozejrzał się po wnętrzu. Czyjeś ręce wygrzebały, a to krzyż, jakieś rysy jakby twarzy, cytat z łaciny. Jego uwagę zwrócił mały bukiecik kwiatów, a obok litery K. B. Jakaś ręka żegnała się ze światem, do którego nie miała prawa powrotu.
- Nikt mi ust nie zamknie! Znam Hieronima z Peißen! Już ci on nie zostawi na was suchej nitki! Zaleje cały ten kraj pamfletami, że odechce się wam z domu wychodzić! I czyje będzie na wierzchu?! Moje! Moje! Moje! A pan na Güsten upomni się o mnie! Ciekawe kto o zdrowych zmysłach zadrze z nim? Jego lancknechci nie zostawią kamienia na kamieniu z tego parszywego miejsca!
Odpowiedzią była kropla wody, która kapała z powały. Jedna, druga, trzecia, przy kolejnych zgubił rachubę. Chciał mieć to kapanie za zegar, co miarowo odmierza czas. Nie widział przecież stąd wieży ratuszowej, zamkowej czy kościelnej. Nic nie widział. Po chwili kolejne kap! kap! kap! - uświadomiło mu okrucieństwo tej miarowości. Podstawił dłoń. Zlizał nagromadzoną drobinę wody. Wzdrygnął się.
- Piłem najlepsze reńskie wina i mam teraz zadowolić się czymś tak miałkim, jak kropla wody wyciekająca z sufitu?! - kopnął z furią w ścianę. Bardzo szybko pożałował swego nieopanowania. Nie zauważył wystającego czegoś tam. Rozdarł sobie rajtuzy. Pojawiła się struga krwi. - Niech to szlag trafi! Niech to...
- Zamknij się! - usłyszał nagle czyjś głos. Przytłumiony, ale realny. Skąd się dobył? Rozejrzał się po celi. Z ciekawości uderzył pięścią w ścianę. I jął nasłuchiwać. Ale... Ale nikt się nie odezwał. Zaczął wątpić w to, co słyszał? Tak szybko? Słuch płatał mu figla, jakby mało było, że znalazł się w tym przeklętym przez Boga i innych ludzi miejscu?
- Gdzie jesteś głosie? Głosie! Ku ku! - odpowiedzi nadal jednak nie było. Tylko kapanie, które awansowało na... cholerne kapanie! Szybko zmieniło się w przekleństwo. Zakrył uszy. Tyle słyszały. Tyle dzięki nim wiedział i rozumiał. A teraz? Zostało mu tylko złudzenie głosu, który nie chciał się odezwać.
- Ale przecież ktoś tu musi przyjść! - chwycił się za głowę. Myśl ta obudziła jakąś tlącą się jeszcze nadzieję. Jeśli nie na rychłe uwolnienie, to choć na porozmawianie z innym człowiekiem. Wbił wzrok w wydrapany bukiecik kwiatów i inicjały K. B. Do kogo należały? Autora rysunku? Czy może obiektu pożądania, jaki to miejsce na pewno odbierało. K. B.?
Usiadł pod ścianą. Próbował poskładać w jeden logiczny ciąg, to co się z nim stało? Był świadkiem tylu rozmów, sekretów, zdarzeń. Ten i ów na pewno nie był kontent z tego, że jego miał za świadka swego wyniesienia lub strącenia, albo tylko skarcenia. Nie wiedzieć, co było groźniejsze. Umizgi pana von Güsten do panny Ursuli? Zdawało się, że pozwala mu na więcej, ale kiedy zbliżył się zbyt swobodnie i nachalnie, to nie tylko chlusnęła mu w twarz winem, ale uderzyła z taką furią, że nie pozostało dziedzicowi takiej fortuny podwijać ogon i zejść z oczy całemu dworowi. Widział to. A biskup Weißen? Ten mściwiec! Dostał godność, sutą prebendę, ale za jakie upokorzenie. Klęczał nie przed ołtarzem, ale przed panem swoim i całował go pokornie po rękach i stopach. Widział to. A Görsbach, który zawdzięczał urząd, bo wysługiwał się, co noc sprowadzając do łożnicy pana kolejną młódkę. Widział to. Mógłby mnożyć. Dopiero teraz jęło doń docierać, że widział zbyt wiele.
Zmogło go. Nie wiedział nawet kiedy. Gdy się ocknął dostrzegł kilkoro oczu wlepionych w siebie. Odskoczył z wrażenia. Nie spodziewał się niczyjej obecności. Jakaś ręka zaczęła błądzić po jego ciele. Odepchnął ją, ale ona wróciła ze zdwojoną nachalnością.
- Czego chcecie? Kim jesteście! Demony! - i lękliwie, pospiesznie zrobił znak krzyża. Nie pamiętał, kiedy ostatnio modlił się. Żarliwie, prawdziwie - chyba nigdy. Tak, szedł do kaplicy, klękał przy jednej ze stacji męki Pańskiej, ale robił to na pokaz, bo gorliwość pani i jej dam dworu, a szczególnie matki pana wywierała presję, że nie być w kaplicy o odpowiedniej porze, to już lepiej od razu sobie poderżnąć gardło.
Odpowiedzią był rechot, połączony z odorem, jaki wydobywał się z ust tych dziwnych istot.
- Demony?! - odezwał się jeden głos. - Chyba nas nie poznaje!
- Oj chyba nie! - rozbawiło to głos trzeci. - Nic to, wkrótce będzie nasz.
- Wasz?! Śmierdziele! Nigdy! Precz!
- A preczuj sobie do woli! - chlapnął ten trzeci. - Jestem Matthäus Ellrich. Zapomniałeś, że istnieję?
- Zło... - wygrzebywał z mroków pamięci. Wbił wzrok w tę dziwną twarz. To nie mógł być złotnik Ellrich z Herzbergu. - Przecież ty... ty... Umarłeś w Regensburgu! Na suchoty!
- Jak widać nie! - wyciągnął przed siebie masywną dłoń. Bardziej przypominała łapsko kowala, niż wysublimowaną dłoń złotnika, którego kunszt i precyzja była znana również na cesarskim dworze.
- To... to... skąd się... tu... wziąłeś...
- Wiesz, że chciałem cię o to samo zapytać: skąd się tu wziąłeś?!
- Nie wiem! Nie wiem!
Poderwał się. Trzej mężczyźnie cofnęli się.
- A mnie pamiętasz?! - zapytał ten, którego łapsko dopiero co macało jego członki.
- A powinienem?
Roześmiano mu się w twarz.
- Skup się!
Trzy demony były, jak fala, która nie miała prawa wrócić. Najpierw złotnik z Herzbergu. Kim był ten tu? Głos! Głos zdawał się być znajomym.
- Wróciło?
- Daj mi chwilę!
- Chwil ci tu nie zabraknie!
Rechot znowu się odezwał. To było, jak smagnięcie batem.
- Wróciło do główki? - zaczął się dopytywać.
- Andreas Osterode?!
- Osterode-młodszy - poprawił go i klepnął w plecy z siłą huraganu.- Zabolało? Nic to. Kiedy cię Hubert weźmie w obroty, to wspomnienie wróci do ciebie pieszczotą.
- Hubert? - zrobił wielkie oczy, czego nikt chyba dostrzec nie mógł ze względu na mrok, jaki wypełniał celę. - Jaki Hubert?!
- Łamignat! Wszystko wyśpiewasz! Nawet, że byłeś na weselu u Belzebuba, albo w sułtańskim haremie! Kostka - trach! Szczęka - pach! Żeberko - puch! Taka miła wyliczanka! Andreas Osterode-młodszy - ukłonił się z udawaną, kpiarską elegancją. - Bankier!
- Wiem kim był... jest... Andreas... Wygnano... Jako Żyda...
- Nie jestem Żydem! - przerwał mu. - Nie jestem Żydem! Jestem kupcem i bankierem.
- Wiem, ale... co... ty tu...
- ...robię? Domyśl się! - splunął na ścianę. - Gniję!
- Ja jestem niewinny! - rzucił niczym rękawicę, która miała by go ocalić. Ale przed czym lub przed kim? Już nie wiedział.
- A gdzie nasza wina?! - odezwał się ostatni z nich. - Czemu nas zepchnięto w tę otchłań?!
- Pan na Güsten upomni się o mnie! Nie pozwoli! - krzyknął niczym w odruchu desperacji, ostatniej deski ratunku.
I znowu rechot. Tubalny, odbijający się od sklepienia. Nie pozostawiał złudzeń.
- Pan na Güsten palcem nie kiwnie w twojej sprawie.
- Dla... dlaczego?
- Bo ja... jestem panem na Güsten!
I tu już nikomu nie było do śmiechu.
- Oszalałeś człowieku?!
- O! Człowieka we mnie dostrzegł?! Nie demona, widziadło? Człowiek! Jestem jeszcze człowiekiem! Nie poznałeś mnie, choć na moją protekcję powołujesz się? Jakim to prawem?!
Zająknął się. Wiedział, że nie miał ku temu żadnych podstaw. Robiło to jednak na dworze wrażenie, kiedy protektor był możny, miał za sobą realną siłę podpartą rapierami swoich siepaczy. Ale uwierzyć, że oczy, które teraz nań patrzyły należały do samego pana na Güsten?
- To... to... niemożliwe! - wypalił wreszcie. Dwa głosy rozrechotały się ironicznie.
- Dlaczego tak uważasz? - pytanie brzmiało jak badanie lekarza.
- Pan na Güsten ma moc! ma hufce! ma lancknechtów, którzy obrócą w perzynę każdą twierdzę!
- I tu się mylisz, przyjacielu! Pan na Güsten zniknął! Jak zniknęli ci dwaj tu, jak zniknąłeś ty. Kto się o ciebie upomni?
- Szczury! - dorzucił z rozbawieniem ten, który uważał się za złotnika Ellricha z Herzbergu.
- No, chyba, że żonie Huberta się spodoba! - doprawił Andreas Osterode. Młodszy.
- Kijem bym jej nie tknął! - złotnik miał ubaw po pachy.
Nie wiedział czy widziane jest, jak lęk w jego oczach zamienia się w przerażenie. Tych dwóch naigrywających się, jeden który odziera go z nadziei odsieczy i jakaś szarlatańska wiedźma? Tego było za wiele. Dopadł do drzwi celi:
- Ratunkuuu! Wypuśćcie mnie, do diabła! Jestem niewinny!
Poczuł ciężką dłoń na ramieniu.
- Nie drzyj się! To niczego nie zmieni! - ręka odwróciła go, jak szmacianego pajaca. Nie czuł woli oporu - Sabine nie jest aż tak szpetna, oni nie doceniają wdzięków niewieścich.
- Połączenie świni z krokodylem! - wybuch humory złotnika był zaraźliwy. Miał kompana w osobie bankiera. Nawet jemu kąciki ust lekko uniosły się ku górze. Szybko jednak zmitygował się. Położenie był więcej, niż groźne. Coraz bardziej przypominało bagno. Po prostu zapadał się w nim.
- To... to... to... nie... ludzkie...
- Co jest nieludzkie? - dopytał pan na Güsten. On wiedział, że każdy przez to musi przejść. Dla złagodzenia efektu okrucieństwa można to było nazwać stopniami wtajemniczenia. Najpierw było zaskoczenie, potem niedowierzanie, następnie odgrażanie - to wszystko było za nowym. Teraz rodził się gniew, zaraz będzie zniecierpliwienie, za nim bunt, aż dochodzi się do stanu zwątpienia, pierwszych łez, obgryzionych z bezsilności paznokci, w przypadku wyboru dokładał się odór ciała Sabine.
- Jestem niewinny! Jak można w jednej celi, czterech ludzi!...
- Dlaczego czterech? - zaciekawił się złotnik.
- Razem z tobą jest nas pięciu.
- Jak to... pięciu? - rozejrzał się po celi. Wzrok zaczął liczyć: złotnik, bankier, pan na Güsten, on. To dawało cztery, ni jak nie chciało się zrobić pięć. - Nie rozumiem.
- Czego nie rozumiesz? - w głosie bankiera wyczuł kroplę jadu. - Rozejrzyj się dobrze...
- Rozglądam! Jest nas: jeden, dwa, trzy, cztery! Czterech! Gdzie piąty?! - czuł, że dreszcz przechodzi mu po karku.
- A! O!... - wskazał mu kąt. Ten nieopodal drzwi. - No idź, poznaj kompaniona. Bez niego gra w taroka była bez sensu.
Musiał ruszyć we wskazanym kierunku.
Najpierw usłyszał charakterystyczny pisk. Szczury. Nie, nie rozbiegły się na wszystkie strony. Nie stanowił dla nich zagrożenia. Wreszcie dostrzegł. Wzdrygnął się. Istota siedziała oparta o ścianę, a napastliwe gryzonie wydzierały z niej kęs po kęsie.
Odskoczył.
- To... to... - nie mógł się opanować.
- Biskup Johann Weißen - zapewnił go jeden głos.
- Ale... ale... ale...
- Ale co?
- Do Rzymu pojechał, do Ojca Świętego!...
Tu zgodnie odezwały się trzy piorunujące śmiechy.
- No to witaj w Rzymie, jaśnie oświecony panie! - to był na pewno głos pana na Güsten.
Kurtyna bezszelestnie opada
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.