wtorek, sierpnia 24, 2021
Pandemiczne opowieści - odsłona XXIX - requiem dla przyjciela
"Berta" jakby rozumiała, że jej stary wdaje się w jakieś mroczne zamiary. Wyszedł o zmroku. Zakradł się do stajni. Poklepał ją po karku. Nie było w tym niczego zdrożnego, ani sensacyjnego. Zwykły odruch, na który przecież zasłużyła sobie latami ciężkiej pracy. On dbał o nią, ona odwdzięczała się sobą, jak umiała. Ale nie dosiadł jej, tylko zaczął kulbaczyć luzaka. I w tym też niczego nie było sensacyjnego. Po chwili wyszedł, aby wrócić po dłuższej chwili. Niósł coś, co przypominał podłużny pakunek, jakiś taki wiotki i chyba ciężki, bo jej stary zadyszał się okrutnie. Przerzucił to coś przez grzbiet luzaka i zaczął do pakunku gadać:
- Tak nie będzie, jak chce ten bałwan porucznik Hammers. Niskie Czoło zasługuje na coś innego.
Mocno przytroczył to coś i kilka razy sprawdził czy aby na pewno nie zsunie mu się w czasie jazdy. Trzymało się mocno. Odetchnął z ulgą. Dopiero wtedy podszedł do niej.
- No, "Berta" ruszamy, ale zrób to bezszelestnie. Niemal na paluszkach.
Cmoknął i powoli ruszyła. Nim przekroczyła próg stajni jej stary wysunął się lekko poza drzwi stodoły. Rozglądał się, jakby kogoś wypatrywał lub chciał kogoś uniknąć. Dopiero po chwili delikatnie szarpnął wodzami. Ruszyła. Za nią szedł luzak. Śnieg już spadł. Trochę to ją zaskoczyło. Było dość jasno. Ruszyli ku bramie fortu, która mimo późnej pory nie była zamknięta.
- To ty Ben? - z wieży zerknął zaspany strażnik.
- Nie, to ja!
- A... pan... traper... Dokąd o tej porze?
- Do mamy! - rzucił stary z przekąsem.
- To nie lepiej poczekać do rana? Indianie dookoła nas i...
- Bez obaw - przerwał mu. - Licho złego nie bierze. Dość było okazji, aby zginąć, a cały czas tu jestem.
- Ja tam nie wiem - żachnął się strażnik. - Tylko po dobroci radzę, ale pana wola... Chcecie, to jedźcie.
Kilka godzin później ten sam strażnik miał się z pyszna. Pierwsze, co usłyszał z ust porucznika Yula Hammersa brzmiało:
- To jakiś kretyn?!
- Nie, to szeregowy Gordon - przypomniał sierżant Becker.
- Jak mogłeś wypuścić tego trapera?! Nikt po północy bez mego rozkazu nie może opuszczać fortu!
- Nie wiedziałem... - próbował się bronić, ale posiniała od gniewu twarz oficera nie zwiastowała zachwytu.
- To jakiś idiota! Nie wiedział?! Trzy dni paki!
- Ale... - sierżant Becker próbował wstawić się za żołnierzem. Wiedział jednak, że porucznik Hammers, to głaz, nieprzejednaniec. Powstrzymać go od raz podjętej decyzji, to jak walka z cieniem. Bez sensu. A mimo tego nie składał broni - Szeregowy Gordon jest z nowego zaciągu, mógł nie wiedzieć.
- To może teraz poszuka tego starego durnia! - porucznika Hammersa ubawiła to myśl. - I nieboszczyka, którego porwał. Miał jakiś pakunek? Zwłoki?!
- Zwłoki?! Ja... ja... - strażnik trząsł się. - Dobrze nie widziałem. Ciemno było. Coś zwisało z luzaka. To pewne
Heather Stanley nie mogła zasnąć. Przyśnił się jej jej stary, Colin Stanley-jr. Wygrzebywał się z dołu, do którego wrzuciła jego ciało. Zapijaczony, brudny, okrwawiony. Był zaprzeczeniem twierdzenia, że "nikomu nie strzela w plecy". W te plecy wstrzeliła się kilka razy, by na koniec jeszcze zdzielić ten łeb uderzeniem łopaty. To nią potem wykopała miejsce jego ostatecznego leżenia. Następnego dnia sprzedała wszystko, co potrzebniejsze zapakowała na wóz, wsadziła nań Erin i ruszyła na południe. Nikt nie pytał się gdzie jest Colin.
Szczekanie psa nie pomagało, aby wrócić do błogiego snu. Uchyliła okno.
- Kto tam do cholery?!
- Ja!
- Jaki ja?
- Lee Salford!
- Co za diabeł?
Wzięła dubeltówkę i postanowiła wyjść na zewnątrz. Nieopodal ganku stały dwa konie, na jednym siedział jakiś kosmaty dziad.
- Spotkaliśmy się kilka dni temu... - usłyszała z jego ust.
- Ten, co jechał do rezerwatu?
- Zapewniła mnie pani, że nie strzela w plecy.
- Nie jestem tego pewna.
- Heather Stanley nikomu nie strzela w plecy! - pamiętam.
- Lee Salford? - powtórzyła. - Masz dobrą pamięć.
- Jestem stary. To prawda. Ale to wszystko. Pamięć mi nie szwankuje. Dziękuję za to Bogu. A z rezerwatu wracam.
- A przyjaciel? - zaciekawiła się. Intrygował ją, choć nie dała tego po sobie poznać.
- Wiozę go! - wskazał wzrokiem na luzaka. Zrozumiała. - Muszę go zabrać na Wschodnie Uroczysko.
- Tam? - niedowierzała. - Tam diabli hulają.
- Brednie, moja pani! - uśmiechnął się szeroko. - To dawne cmentarzysko Indian. Niskie Czoło był wodzem. Nie godzi się go do skrzynki i w piach. Wykradłem go.
- Te... go... tru... pa... - cedziła.
- Nie inaczej, proszę pani. Na Uroczysku spalę go, aby dusza miała dostęp do Wielkiego Ducha.
- Wierzysz w to?
- To nie ma znaczenia, proszę pani, w co ja wierzę. Niskie Czoło wierzył. To wystarczy.
- To pogaństwo! - krzyknęła jakby naprawdę ujrzała Belzebuba. Rozbawiło go to. - Czemu się pan śmieje?
- Mam wierzyć w zmartwychwstanie, a odmawiać wodzowi jego wierzeń?
- To zabobon!
- A mi do tego nic. Na Uroczysku jest jego miejsce. Tylko niech mi pani, proszę pani, nie opowiada o poświęconej ziemi. Mało to ludzi zostało na szlaku? I niech już pani, proszę pani, odstawi tę dubeltówkę. Lee Salford nie walczy z kobietami i ich córkami.
- Erin śpi.
- Nie sądzę, proszę pani, chyba że zza tamtego okna lufę wysuwa duch potępieńca.
Spojrzała za siebie. Faktycznie, jedno okno było uchylone.
- Erin! - krzyknęła do córki. - Zamknij okno i idź spać! Pan Salford jedzie dalej ze swym przyjacielem.
- Prawda - potwierdził. - Mam prośbę.
- Do mnie?
- Nikogo innego tu nie ma.
Pokiwała głową.
- Możliwe, że paru narwanych żołnierzy może iść moim tropem...
- Czyli...
- ...czyli, że Niskie Czoło opuścił ze mną fort bez zgody władz.
- I gdzie w tym moja rola?
- Żeby pani, proszę pani, wskazała im inny kierunek marszruty.
- Mam kłamać?
Wzruszył ramionami.
- Jeżeli nie może tego pani, proszę pani, zrobić dla mnie, to proszę zrobić to dla wodza.
- Jedź stąd Lee Salfordzie, bo się rozmyślę.
- Z góry dziękuję - i ruszył przed siebie. Heather Stanley odłożyła broń. Ten stary i jego wódz naprawdę jej zaimponowali. Patrzyła jak znikali obaj.
Wschodnie Uroczysko faktycznie było miejscem, które biali osadnicy omijali wielkim łukiem. Opowiadano niestworzone historie, które maluczkich przyprawiały o blady strach w wytrzeszczających się oczach. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się tam. Słyszano o kilku śmiałkach, dla których porwanie się na odwagę skończyło się tragicznie. Dwóch w ogóle nie wróciło, a trzech po powrocie zdradzało objawy szaleństwa połączonego za jakąś paranoją.
Lee Salford wiedział, co ma zrobić. Jego intencje były czyste. Zatem zło nie mogło mieć do niego przystępu. Co nie znaczy, że był zupełnie pozbawiony obaw. Co to, to nie. Rozglądał się niepewnie. "Berta" stąpała jakby ostrożniej? A może tylko to mu się wydawało?
Nikogo nie było. Cztery wbite słupy i legowisko już na kogoś czekało. Lee Salford ucieszył się. Zdjął ciało z luzaka. Ułożył je na leżu.
- Niskie Czoło dowiozłem ciebie. Zaraz oddam cię płomieniom. Żałuję, że pospieszyłeś się ze swoją śmiercią. To nie w porządku. To ja jestem starszy. To ja miałem pierwszy odejść.
Skrzesał ogień.
- Jak będziesz już tam, to może trafisz na moją żonę. Powiedz jej, że bardzo za nią tęsknię.
Podpalił stos. Legowisko zajęło się ogniem i zaczęło muskać ciało. Lee Salford był z siebie dumny. Wiedział, że zamyka życie człowieka, którego kiedyś lękał się, który i w jego życie wdarł się śmiertelnym atakiem, ale kiedy opadł bitewny kurz zdał sobie sprawę, że tak musiało być. To wtedy, gdy za wodzem zamknęły się bramy rezerwatu dotarło do niego, że to on przegrał. Skazał na niewolę ducha wielkiego. Było jednak za późno. Zrzucił mundur. Zaczął inne życie. Teraz stawiał kropkę nad "i" wodza. Zaczął tańczyć wokół płonącego stosu i rytmicznie zawodzić, a noc niosła brzmienie jego głosu daleko, daleko...
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.