niedziela, grudnia 20, 2020
Pandemiczne opowieści - odsłona XVI - Rory Maxwell
Rory Maxwell nie używała nazwiska Harriman. Wolała zostać tylko przy tym po swej matce, Ethel. Bo to matka nosiła spodnie w związku, który na jej dorastających oczach rozsypywał się, na nowo reanimował, znowu ulegał erozji, aż pewnego dnia Francis Harriman-jr zniknął. Normalnie. Był. I nagle zniknął. Wraz z nim stara walizka, którą spinał skórzanym paskiem. Dla bezpieczeństwa - zapewniał. Trudno było się jej przyzwyczajać do nieobecności ojca. To on zawsze sprawdzał jej zeszyty, odrabiał zadnia z matematyki i fizyki, wyjaśniał o co naprawdę chodziło w wojnie secesyjnej. Wspominał wtedy swego dziadka czy pradziadka Patricka, któremu pocisk urwał nogę czy rękę pod Chancellorsville czy innym Fredericksburgiem. A potem nagle zniknął. Wyprowadził się - tyle usłyszała od matki. I wracała do otwartej butelki whisky. Ethel piła. Nie, alkoholiczką nie jestem - powtarzała z uporem. Zapierała się wciąż tym samym zdaniem przed córką. Ale Rory Maxwell widziała, jak z każdym dniem staczała się. Dół? Chyba osiągnęła go wiele lat temu. Pewnie przed jej narodzinami.
Aż pewnego dnia zjawił się Irvin Evans. Okoliczny szeryf. Każdy znał Irvina i jego grubą żonę Mildred. Do tego gromadę ich rozwrzeszczanych dzieciaków. Ale to nie była sąsiedzka wizyta. Irvin najpierw kazał zawołać matkę, a kiedy Ethel nie wychodziła wszedł do domu. To były dwa strzały. Obydwa w klatkę piersiową. Ze starej dwururki dziadka Maxwella. Sukinsyn! - wrzeszczała Ethel jeszcze wtedy, kiedy skutą kajdankami wpychano ją do policyjnego wozu. Widziała, jak na podwórzu wiło się w konwulsjach ciało Irvina Evansa.
Z prasy dowiedziała się czym naprawdę była wyprowadzka ojca z domu. "Ciało Fr. Harrimana-jra znaleziono rozczłonkowane w..." - tyle zapamiętała z nagłówka jednej z lokalnych gazet. Potem skrzętnie przed nią skrywano i inne gazety, i prawdę o tym, co wydarzyło się w środę 29 maja 1963 roku. Ciotka Franklin może z trzy razy zabrała ją na grób ojca. Na tyle skutecznie, że po latach miała problem, aby w ogóle przypomnieć sobie o jaki cmentarz chodzi. A potem zamordowano JFK i gówno kogo obchodził upadły zegarmistrz Francis Harriman-jr. Cała Ameryka zamarła na wieść o tym, co zdarzyło się w Dallas. Ona też.
W starym domu ciotki Franklin nie mówiono o niczym innym, jak tylko o strzałach w Dallas. Wuj Norman zdawał się tym najmniej przejęty, bo przecież cały czas szykował się do wojny. "Oni nas najadą! Ja ich znam!" - i pospiesznie patykiem rysował na piasku gwiazdę. Raz miała pięć ramion, raz sześć. Nigdy nie mógł się zdecydować na jej kształt. Ale był święcie przekonany, że najazd będzie. to stąd pod szopą piętrzyły się worki z cementem. "To na bunkier! Ukryjemy się w nim!" - deklarował, ale poza wykopaniem dołu na więcej wysiłku już się nie zdobył. Topił dolary w kolejnym worku, który źle zabezpieczony twardniał po kolejnej ulewie.
Pierwszego chłopaka nigdy nie zapomni. Robin Bull. Pryszczaty. Właściwie obleśny, ale to on w nią wmówił, że jest godna zachwytu i takie inne. Nawet znał kilka wierszy Emily Dickinson. Skąd mogła wiedzieć, że tych kilka strof opowiadał każdej dziewczynie, jaka tylko wpadła mu w wybałuszone oczy? Zapamiętał jedno przesłanie i szeptał jej do ucha: "Umrzeć nie są w stanie ci, którzy są kochani. Miłość to Nieśmiertelność". W swej młodzieńczej naiwności uwierzyła, że jej nieśmiertelność będzie wieczna. Kiedy zginął RFK było już po nieśmiertelności i Robinie Bullu. Zrobił dzieciaka Mary Arlington i tyle go widziano. Powiadali, że zaciągnął się do Wietnamu. I już nie wrócił. Nawet nie miał stalowej trumny, bo ciało gdzieś przepadło w tamtejszych moczarach czy bagnie.
Pewnie, że przeżywała lot Apolla 11. Do zarzygania miała to powtarzanie: "To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości". Kiedy to usłyszała milionowy raz w barze "U Słonia" nie wytrzymała. Wyszarpnęła z kabury zapijaczonego posterunkowego Aldrina jego służbowy rewolwer i wpakowała w jego chwiejący się od nadmiaru whisky łeb dwie kule. Pamiętała z dzieciństwa, że dwa strzały są skutecznym sposobem zamykania spraw. Parszywie przechlany mózg Aldrina rozprysł się na boki. Najwięcej go było na dekolcie Jean Moor, blacie baru i jakimś plakacie, z którego suszył zęby w wyidealizowanym uśmiechu Dean Martin. Brakowało tylko, aby ktoś zaczął podśpiewywać "My Rifle, My Pony and Me". Znienawidziła "Rio Bravo" odkąd Ron Hornet brzdąkając na swej rozstrojonej gitarze wydawał fałszywe nuty i śpiewał ją non stop, od rana do wieczora. To chyba wtedy pierwszy raz dała facetowi po pysku. Podeszła, popatrzyła na te szeroko rozstawione oczy i przyłożyła z lewej i prawej strony, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Musiało ją dwóch gości odciągać, bo oblicze Rona zmieniłoby się w siekanego kotleta.
Nikt jej nie zatrzymał. Opuściła rewolwer, bo tak zapamiętała z pewnego filmu i tyle ją widzieli "U Słonia". Później dowiedziała się, że świadkowie nie byli zgodni kto zabił posterunkowego Aldrina. Jedni utrzymywali, że był to jakiś rosły czarny, drudzy że drobna blondynka o fizjonomii Shirley Temple. Na nieszczęście przypominała raczej Ritę Hayworth. Jeden świadek tylko coś bąkał o kasztanowych włosach, ale nikt go nie słuchał. Nawet doliczono się dwóch strzelców?
Nie znała się na markach wozów. Dla niej każdy był albo Fordem albo Chevroletem. Że był zielony, to dałaby głowę. Koloratka pod szyją gwarantowała bezpieczeństwo? Uwierzyła. Starczyło tej wiary na kilka mil, kiedy silnik nagle zgasł i dobrotliwy sługa Pana zamienił się w demona pożądania. Usta miast pełne umodlenia stały się zaczątkiem zaproszenia do piekła. Chwycił ją za krtań. Nie poddała się. Córka Ethel nigdy nie poddawała się! Wbiła pazury w te wypielęgnowane policzki. Czuła jak zagłębiają się w skórze, jak cięgnie nimi w dół, jak zbiera pod nimi krwawą miazgę. Odepchnięty wył i zakrywał broczącą krwią twarz. Wtedy wygrzebała ze skrytki krzyżakowy śrubokręt. Nie było łaski! Cios! Jeden! Drugi! Trzeci! Nos! Oko! Skroń! Nie miało znaczenia. Rory Maxwell wydawała bezapelacyjny wyrok.
"Mściwa Chriestie..." - przeczytała na stacji. Wypisywano, że zabiła sześciu mężczyzn. Bez sensu. Bez planu. Policja dreptała w miejscu. Nie umiała znaleźć ani motywu, ani mechanizmu. Skąd Chriestie? Chyba nikt nie wiedział. Tylko ta liczba ją dziwiła. Sześciu? - wygięła ze zdziwienia usta. Ten od nalewania benzyny dwuznacznie zamrugał w jej kierunku. Najpierw dostał w krocze. Skulił się. Oszalałaś?! - wył z bólu, by po chwili uczuć, jak podeszwa jej butów uderza w jego czoło. Na odchodne na jednej z gazet przekreśliła imię "Chriestie" i napisała "Rory".
"Kim jest Rory?" - zastanawiano się w nie jednym talk-show. Pytanie zadawano sobie na wschodnim i zachodnim wybrzeżu. Najzabawniejsze było to, że wiele Ror zgłaszało się każdego dnia w każdym niemal mieście i miasteczku, co skutecznie paraliżowało pracę lokalnej policji. Każdą Rory należało jednak sprawdzić. Każdą trzeba było zwolnić, gdy okazywało się, że nie potrafi opisać zdarzeń, jakie znane były w szczegółach w raportach policyjnych. Miała ubaw, tym bardziej, że będąc w Dallas zgłosiła się i pogoniono ją z posterunku. "Kolejna idiotka! Won!" - wrzeszczał porucznik, kiedy zatrzaskiwał za nią drzwi. Koński uśmiech Nixona ze starego plakatu odebrała, jako chichot dnia.
Uwierzyła jednak, że strzała Amora i ją trafiła. Idylla. Dominique. Nowy Orlean. Maniery, jakich nie powstydziłby się Ashley Wilkes. Ale to była tylko skorupa, która skrywała mrok i dno. Nie chciała wierzyć w przeczucia. Wierzyła, że jest dobrem i przystanią dobra. Skutek nie chciał długo na siebie czekać. Emily Dickinson wróciła na jej usta. Wendy nie była jej wymysłem. Zaczęły się wymijające odpowiedzi. Zaczęło się gubienie i plątanina. Gdyby nie te schody. Wmówił jej, że to był wypadek, że sama się potknęła, że przecież jeżeli już tak, to sama go sprowokowała. To była dziewczynka. Była. Bo zanim się zaczęła już było po niej. Oddaną jej ją w pudełku po butach. Dominique uczuł silne szarpnięcie w ramię. To drugie odbiło jego głowę na bok.
Rory Maxwell nie używała nazwiska Harriman.
Mroczne...
OdpowiedzUsuńKobieta- nemezis?
Przyznam, że spodziewałam się przeczytać o kimś na kształt Hedy Lamarr.
Mocna niespodzianka
Niezwykła kobieta, aktorka, wynalazca. Chyba w Polsce niewiele o niej pisano i mówiono.
OdpowiedzUsuńDokładnie tak.
OdpowiedzUsuńMoże autor bloga temu zaradzi...
Pozdrawiam świątecznie