poniedziałek, kwietnia 03, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 8
Joseph Bell III długo wracał do
stanu równowagi. Nie pamiętał, jak znalazł się w hotelu, na łóżku.
Nie pamiętał, aby w ogóle brał numer. O ile dobrze pamiętał, to zaraz po opuszczeniu dyliżansu wszedł do saloonu. I tam...
Nie, mąciło mu się w głowie. Poznał jakiegoś typa... Młynarza?... Nie, to nie był młynarz. Skąd w miasteczku młynarz. Co innego lekarz. Tak, to na pewno musiał być lekarz - ustalił z całą pewnością. O ile w ogóle człowiek pod ciężarem nieprzewidywanego kaca ma w ogóle pewność.
- Chwała Bogu... chwała Bogu...
Nie pamiętał, aby w ogóle brał numer. O ile dobrze pamiętał, to zaraz po opuszczeniu dyliżansu wszedł do saloonu. I tam...
Nie, mąciło mu się w głowie. Poznał jakiegoś typa... Młynarza?... Nie, to nie był młynarz. Skąd w miasteczku młynarz. Co innego lekarz. Tak, to na pewno musiał być lekarz - ustalił z całą pewnością. O ile w ogóle człowiek pod ciężarem nieprzewidywanego kaca ma w ogóle pewność.
Rozejrzał
się po pokoju. Żadne luksusy. Uwaga skupiła się na torbie podróżnej i
jakiejś sakwie. Czyli jednak jego rzeczy są. Ani nie zostawił w
dyliżansie, ani tym bardziej nikt go nie okradł. Poczucie ulgi napełniło
otuchą jego zmaltretowane ciało.
- Bellowie! - uniósł się, jak w wieczystej apoteozie. - Nie piją! Tylko wznoszą toasty.
Ale
ciężar ciała okazał się zbyt przygniatający jego kręgosłup. bo pacnął z
powrotem na materac. Cud, że nie widziała go pani Wilkinson! "Z tych
Wilkinsonów!..." - wróciło do niego, jak przekleństwo. Wielomiesięczne,
ba! dwuletnie staranie o rękę Elisabeth runęłoby, jak sztandar w Forcie
Sumter. A tego by nie chciał.
- Chwała Bogu... chwała Bogu...
Sufit
zdał się Josephowi Bellowi III wyjątkowo nieprzyjazny. Dałby przysiąc,
że te dziwne mazy wykrzywiają się w szyderczy uśmiech Shermana. Przez
tamta pamiętna pacyfikację spłonął nakład złożonej przez niego książki.
Pech chciał, że rękopis został u wujostwa Morisów i przepadł w zawierusze wojennej.
- Przeklęty Sherman!
Nie
poznawał swego głosu. Jak przystało na prawdziwego człowieka Południa
nosił w sercu pogardę do błękitnego koloru i gwieździstej flagi Unii.
Ale najbardziej nienawidził Shermana i tego... no... Sheridana...
- Kurdupel!
Wrzasnął
na cały głos. Sufit groźnie obniżył się. Mógł w każdej chwili runąć na
ociężałą głowę Josepha Bella III. Poszukał ratunku kryjąc głowę w...
poduszce? Nie znalazł. Za to zaczął się krztusić i dusić.
- Ja oszaleję!
Usiadł na łóżku.
- Co ja tu w ogóle robię?
Podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.
- To nie Nowy Orlean - dokonał rzeczowego odkrycia.
Usiadł przy stoliku. Leżały na nim jakieś papier, gazeta, otwarta książka.
- Tylko nie "Chata wuja Toma"! Tylko nie "Chata wuja Toma"! Tylko nie to!
Czuł awersję do każdego akapitu, jaki niosła ze sobą ta książka. Gdyby mógł usmażyłby Harriet Beecher Stowe we własnym sosie.
- Czarownica!
W
takich chwilach zapominał, że to właśnie jej i tej książce zawdzięczał
kim został. Napisał pierwszą prasową polemikę, zarzucał autorce
nieścisłości!
- Utopić by babę!
Odetchnął
z ulgą, że to jednak nie "Chata wuja Toma". Na brunatnej okładce były
wytłoczone jakieś kwiaty. Otworzył. Na pierwszej stronie był
czarno-biały sztych z jakimś oficerem z dawnych czasów. Przyjrzał mu się
starannie:
- Arizona Mountain Man?
Skrzywił się. Arizona Mountain Man, to nie mógł być ten... no... Mountain... Man Arizona... O! dostrzegł przebłysk geniuszu! Wracała do niego, co tu robi.
- Jak ja się nazywam?
Odbicie w lustrze nie pomogło mu. Widział mężczyznę w średnim wieku, szpakowatego z zarostem dostojnym i wypielęgnowanym. Raz jeszcze wlepił wzrok w rycinę. Zaczął czytać podpis pod obrazkiem: "George Washington".
- Znam go! Podobny do dziadka Josepha I!
I zamknął książkę.
Podszedł do miski z wodą. Była zimna i jakaś... poszarzała? Miał wrażenie, że już robił użytek z tej miednicy. Odbicie w wodzie przypominało to z lustra.
- Chyba jestem zmęczony? Spać!
Ale nie doszedł nawet do łóżka. Zatrzymało go pukanie do drzwi.
- Pan Joseph Bell?!
Usłyszał swoje nazwisko. Ucieszył się tym. Podszedł do drzwi. Ale ich nie otworzył. Były zamknięte tylko na klamkę. Ktoś je pchnął.
Zdziwił się widząc rosłego faceta z wycelowanym w siebie rewolwerem.
- Joseph Bell?! - zapytał bardziej stanowczo.
- Tak, ale...
- Radzę nie stawiać oporu... Phil! skuj go!
Zza tego dziwnego mężczyzny wysunął się jakiś drugi, drobniejszy o twarzy lekko pokiereszowanej życiem. Musiało być dość burzliwe i bolesne.
- Ale... Ja nic... Kim wy do diabla jesteście?!
- Świętym Mikołajem! - parsknął ten, który wyciągnął kajdanki.- Ręce.
- Ja nic nie zrobiłem. Jestem dziennikarzem i szukam...
- My już ciebie znaleźliśmy! - usłyszał od tego, który cały czas mierzył do niego z rewolweru. - Skuj go Phil!
- Protestuję!...
Nagle poczuł zimno stali na czole. Wylot lufy dociskano do jego czoła. Przełknął ślinę.
- To jak będzie? - głos właściciela rewolweru nie niósł z sobą dobrej nowiny.
- Ja... przecież... nic... nic... nie... nie... mówiłem...
- Też mi się tak wydawało.
Joseph Bell III uczuł ucisk na przegubach. Spojrzał nas we drżące dłonie. Naprawdę były skute. Dwa stalowe koła obejmowały je. Nie pozostawiało to żadnej wątpliwości: były na nim kajdanki.
- Chryste panie! - jęknął.
- Trzeba było wcześniej myśleć - usłyszał w dalszym ciągu z tych samych ust. Człowiek, który je wypowiadała raczej nie znał się ani na żartach, ani nie miał w sobie drobiny wyrozumiałości dla ludzi pokroju Josepha Bella III. - Wyprowadzić aresztowanego.
- Żądam adwokataaa! - odezwała się w zatrzymywanym chęć obrony.
Nikt go jednak nie słuchał. Pchnięcie kolbą w bok dodała energii, aby opuścić pokój. Joseph Bell III czuł, że zbiera mu się na płacz.
- Arizona Mountain Man?
Skrzywił się. Arizona Mountain Man, to nie mógł być ten... no... Mountain... Man Arizona... O! dostrzegł przebłysk geniuszu! Wracała do niego, co tu robi.
- Jak ja się nazywam?
Odbicie w lustrze nie pomogło mu. Widział mężczyznę w średnim wieku, szpakowatego z zarostem dostojnym i wypielęgnowanym. Raz jeszcze wlepił wzrok w rycinę. Zaczął czytać podpis pod obrazkiem: "George Washington".
- Znam go! Podobny do dziadka Josepha I!
I zamknął książkę.
Podszedł do miski z wodą. Była zimna i jakaś... poszarzała? Miał wrażenie, że już robił użytek z tej miednicy. Odbicie w wodzie przypominało to z lustra.
- Chyba jestem zmęczony? Spać!
Ale nie doszedł nawet do łóżka. Zatrzymało go pukanie do drzwi.
- Pan Joseph Bell?!
Usłyszał swoje nazwisko. Ucieszył się tym. Podszedł do drzwi. Ale ich nie otworzył. Były zamknięte tylko na klamkę. Ktoś je pchnął.
Zdziwił się widząc rosłego faceta z wycelowanym w siebie rewolwerem.
- Joseph Bell?! - zapytał bardziej stanowczo.
- Tak, ale...
- Radzę nie stawiać oporu... Phil! skuj go!
Zza tego dziwnego mężczyzny wysunął się jakiś drugi, drobniejszy o twarzy lekko pokiereszowanej życiem. Musiało być dość burzliwe i bolesne.
- Ale... Ja nic... Kim wy do diabla jesteście?!
- Świętym Mikołajem! - parsknął ten, który wyciągnął kajdanki.- Ręce.
- Ja nic nie zrobiłem. Jestem dziennikarzem i szukam...
- My już ciebie znaleźliśmy! - usłyszał od tego, który cały czas mierzył do niego z rewolweru. - Skuj go Phil!
- Protestuję!...
Nagle poczuł zimno stali na czole. Wylot lufy dociskano do jego czoła. Przełknął ślinę.
- To jak będzie? - głos właściciela rewolweru nie niósł z sobą dobrej nowiny.
- Ja... przecież... nic... nic... nie... nie... mówiłem...
- Też mi się tak wydawało.
Joseph Bell III uczuł ucisk na przegubach. Spojrzał nas we drżące dłonie. Naprawdę były skute. Dwa stalowe koła obejmowały je. Nie pozostawiało to żadnej wątpliwości: były na nim kajdanki.
- Chryste panie! - jęknął.
- Trzeba było wcześniej myśleć - usłyszał w dalszym ciągu z tych samych ust. Człowiek, który je wypowiadała raczej nie znał się ani na żartach, ani nie miał w sobie drobiny wyrozumiałości dla ludzi pokroju Josepha Bella III. - Wyprowadzić aresztowanego.
- Żądam adwokataaa! - odezwała się w zatrzymywanym chęć obrony.
Nikt go jednak nie słuchał. Pchnięcie kolbą w bok dodała energii, aby opuścić pokój. Joseph Bell III czuł, że zbiera mu się na płacz.
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.