piątek, kwietnia 14, 2017
Arizona Mountain Man odcinek 11
Sven Ericsson, zwany Boot leżał na
posłaniu w wigwamie Szarej Sowy. Oczy nie musiały długo przyzwyczajać
się do panującego półmroku. Przywykły już dawno do skąpego światła. Ani
mrok zmierzchu, ani wnętrza takie, jak to nie robiły na starym wrażenia.
Nawet nie starał się dociec co tu robi i jak się tu znalazł.
Nie
pierwszyzną było dla niego znaleźć się gdzieś w głuszy pośród Indian.
Dałby wszystkie skarby świata, że widział jakiegoś równie starego, jak
on, który chwilę wcześniej krzątał się we wnętrzu. Zniknął? Wyszedł?
Pierwsze,
co zrobił, to wymacał czy ma cały czas obie nogi. Były na swoim
miejscu. Nic innego go nie interesowało. Nogi! Jakie to oczywiste. Mieć
je, znaczyło tutaj tyle, co żyć! Na luksus wózka może mógłby sobie
pozwolić jakiś wyperfumowany lord, ale nie on - człowiek gór. To już
lepiej wtedy przystawić rury do czoła i nacisnąć spusty. Nie chciał
nawet sobie wyobrazić, co pozostałoby z jego głowy. Strzęp? Bo chyba
nawet nie krwawa miazga...
Usiadł. Nogi zdrętwiały. Czuł to! I to było najważniejsze! Żyły obie! Misterny opatrunek na tej, którą uszkodził zdradzał, że dostał się w ręce dobrego fachowca. Nie pamiętał, kiedy ostatnio coś złamał. Jakoś los był dlań łaskawym. To ostatnie zdarzenie niby było banalne, ale...
Gdyby
nie Roy Wern już by po jego ciele pozostały nędzne szczątki. wilki,
niedźwiedzie, pumy zrobiłyby swoje. Posiłek na kilka posiedzeń. Z wiosną
do pozostałości dobrałyby się sępy. Na sama myśl wzdrygnął się. Jakoś
dawniej było mu to zupełnie obojętne, jak i gdzie skończy. Widać
starość dobijała się nieubłaganie do niego.
Próbował wstać, ale opatrunek uniemożliwiał mu to. Syknął z bólu.
- Na twoim miejscu jeszcze bym leżał...
Na te słowa odwrócił się. W wejściu dostrzegł sylwetkę. Gdyby nie tembr głosu myślałby, że to chłopiec, młodzian. Ale nie - głos należał do osoby dorosłej, ba! nawet starszej. Niski, dźwięczący... Wsłuchał się w niego. Byłby przysiągł, że zna go. I to bardzo dobrze.
- Czy to możliwe? - zmrużył oczy, ale sylwetka nie poruszyła się w jego kierunku. Stała w blasku otwartego wigwamu. Odcinała się bardzo wyraźnie. Wreszcie uczyniła krok do przodu. Jeden... drugi...
Stary pokiwał z niedowierzaniem głową.
- Widziałeś mnie w Krainie Duchów? - roześmiał się. To był bardzo szczery odruch, nieomalże przyjazny lub nawet przyjacielski. Po chwili nie miał już żadnej wątpliwości.
- Stara Sowa? - nie wiedział do końca czy się cieszyć, czy wyciągać zza pasa nóż.
- Szara Sowa... ty stary!... Szara! Choć w latach już stara, jak ty. Ile masz zim?
- Cholera wie! - odburknął. - Matka mówiła, że urodziłem się za Madisona. Ale sama nie pamiętała czy to było w 12 czy 15 roku. Na pewno nie później jak w 17.
- To będzie... jakieś 70 lat?
- Ty przeklęty Komanczu!
- Głupoty z wiekiem nie straciłeś - odparował Indianin. - Czy ja wyglądam na Komancza? A może jestem Czejenem?
- Cholera wie, na kogo wyglądasz! Każdy z was jest taki sam!
- Głupie gadanie głupiego, starego, białego muła!
- Tylko nie muła! - obruszył się.
- Jestem Szoszonem. Matka była z Dakotów, daleka krewna Byka.
- Siedzącego Byka?
- Nie, Płaczącej Krowy! - parsknął Szara Sowa. - Pokaż lepiej tą swoja nogę...
- To ty teraz robisz za szamana?
Ale Szara Sowa nie odpowiedział. Delikatnie dotknął nogi. Widząc drgnięcie rannego z irytacją pokręcił głową:
- Jak takie białasy mogły wyprzeć nas z ziemi?! Bolało?
- Ehe... trochę...
- Trochę - powtórzył z sarkazmem Indianin. - Gdyby ci grizli rozharatał nogę, to nie powiem słowa... Ale ty tylko stary biały durniu przewróciłeś się.
- Trochę szacunku!
- Zamknij się ze swoim szacunkiem! Szoszona od Arapaho nie odróżni, a chce tu bohatera strugać. Dam ci twój nóż...
Stary pogrzebał przy pasku, ale... Nie miał ani paska, ani tym bardziej pochwy z nożem. Szybko przebiegł wzrokiem przy sobie. Dostrzegł swoje rzeczy.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Bo taki drugi ciebie tu przywiózł i jeszcze ten matoł Dwa Księżyce... - machnął ręką.
- Ale... - przerwał mu stary.- Ty, Szara Sowa szamanem? Jeszcze dziesięć lat temu rozciąłbyś mi gardło od
ucha do ucha... Sam się uśmiechasz. Co ja nie byłem w Forcie Zbawiciela? Nie widziałem, co ty i twoi Szoszoni zrobiliście...
- To wy wcześniej spaliliście całą wioskę nad Rzeką Wiatrów! - Szara Sowa podniósł głos. Ale podnosząca zdawało się groźna fala nagle opadła. Usiadł obok. Wyciągnął przed siebie nogi: Masz stare, kruche kości!
- Mam - westchnął stary. - I do tego... 70 lat! Napadli na nas, okradli.
- Kto? Moi bracia czy wasze bydło?
- Biała hołota - burknął stary. Kiepsko czuł się z tym, że musi źle mówić o białych. Nie mógł nie zauważyć wyrazu satysfakcji na indiańskiej twarzy. - Jacyś nie tutejsi... Nie znałem tych gęb... Kręcę się w tej okolicy od wielu, wielu lat. Tych widziałem pierwszy raz! Trzech lub czterech. Ukradli nam konie i skóry.
Kaszel przerwał mu.
- Ale nie zabili! - zauważył Szara Sowa.
- Pocieszenie... Roy Wern wiózł cały swój zarobek.
- Twój?
- Nie.
- To, co się martwisz! - machnął lekceważąco ręką Szary Sowa. - Niech się ten drugi...
- Roy...
- ...właśnie martwi. Tobie do niego nic! Myśl, że koniec twego po górach jeżdżenia!
- O czym Sowo mówisz?! Jaki koniec?! Czego koniec?!
- Jesteś za stary na góry! One cię zjedzą, stary durniu!
- Chciałbyś żebym zdechł w kapciach przy kominku? Nie doczekanie! Nigdy! Zresztą nie mam domu!
- Każdy jakiś ma.
- Ale ja nie! I już! Chyba sam wiem. Nie było kiedy...
- A było z kim?
- Jeszcze do tego filozof! Szoszoni napadli na jakiegoś pastora lub bibliotekę? - parsknął w twarz Indianinowi. Bardzo mu się to spodobało. Dłuższą chwilę aż się krztusił. Szara Sowa wstał.
- Lepiej leż. Przyniosę napar.
Stary nie protestował. Po chwili został sam. W namiocie zrobiło się cicho.
Próbował wstać, ale opatrunek uniemożliwiał mu to. Syknął z bólu.
- Na twoim miejscu jeszcze bym leżał...
Na te słowa odwrócił się. W wejściu dostrzegł sylwetkę. Gdyby nie tembr głosu myślałby, że to chłopiec, młodzian. Ale nie - głos należał do osoby dorosłej, ba! nawet starszej. Niski, dźwięczący... Wsłuchał się w niego. Byłby przysiągł, że zna go. I to bardzo dobrze.
- Czy to możliwe? - zmrużył oczy, ale sylwetka nie poruszyła się w jego kierunku. Stała w blasku otwartego wigwamu. Odcinała się bardzo wyraźnie. Wreszcie uczyniła krok do przodu. Jeden... drugi...
Stary pokiwał z niedowierzaniem głową.
- Widziałeś mnie w Krainie Duchów? - roześmiał się. To był bardzo szczery odruch, nieomalże przyjazny lub nawet przyjacielski. Po chwili nie miał już żadnej wątpliwości.
- Stara Sowa? - nie wiedział do końca czy się cieszyć, czy wyciągać zza pasa nóż.
- Szara Sowa... ty stary!... Szara! Choć w latach już stara, jak ty. Ile masz zim?
- Cholera wie! - odburknął. - Matka mówiła, że urodziłem się za Madisona. Ale sama nie pamiętała czy to było w 12 czy 15 roku. Na pewno nie później jak w 17.
- To będzie... jakieś 70 lat?
- Ty przeklęty Komanczu!
- Głupoty z wiekiem nie straciłeś - odparował Indianin. - Czy ja wyglądam na Komancza? A może jestem Czejenem?
- Cholera wie, na kogo wyglądasz! Każdy z was jest taki sam!
- Głupie gadanie głupiego, starego, białego muła!
- Tylko nie muła! - obruszył się.
- Jestem Szoszonem. Matka była z Dakotów, daleka krewna Byka.
- Siedzącego Byka?
- Nie, Płaczącej Krowy! - parsknął Szara Sowa. - Pokaż lepiej tą swoja nogę...
- To ty teraz robisz za szamana?
Ale Szara Sowa nie odpowiedział. Delikatnie dotknął nogi. Widząc drgnięcie rannego z irytacją pokręcił głową:
- Jak takie białasy mogły wyprzeć nas z ziemi?! Bolało?
- Ehe... trochę...
- Trochę - powtórzył z sarkazmem Indianin. - Gdyby ci grizli rozharatał nogę, to nie powiem słowa... Ale ty tylko stary biały durniu przewróciłeś się.
- Trochę szacunku!
- Zamknij się ze swoim szacunkiem! Szoszona od Arapaho nie odróżni, a chce tu bohatera strugać. Dam ci twój nóż...
Stary pogrzebał przy pasku, ale... Nie miał ani paska, ani tym bardziej pochwy z nożem. Szybko przebiegł wzrokiem przy sobie. Dostrzegł swoje rzeczy.
- Dlaczego mi pomagasz?
- Bo taki drugi ciebie tu przywiózł i jeszcze ten matoł Dwa Księżyce... - machnął ręką.
- Ale... - przerwał mu stary.- Ty, Szara Sowa szamanem? Jeszcze dziesięć lat temu rozciąłbyś mi gardło od
- To wy wcześniej spaliliście całą wioskę nad Rzeką Wiatrów! - Szara Sowa podniósł głos. Ale podnosząca zdawało się groźna fala nagle opadła. Usiadł obok. Wyciągnął przed siebie nogi: Masz stare, kruche kości!
- Mam - westchnął stary. - I do tego... 70 lat! Napadli na nas, okradli.
- Kto? Moi bracia czy wasze bydło?
- Biała hołota - burknął stary. Kiepsko czuł się z tym, że musi źle mówić o białych. Nie mógł nie zauważyć wyrazu satysfakcji na indiańskiej twarzy. - Jacyś nie tutejsi... Nie znałem tych gęb... Kręcę się w tej okolicy od wielu, wielu lat. Tych widziałem pierwszy raz! Trzech lub czterech. Ukradli nam konie i skóry.
Kaszel przerwał mu.
- Ale nie zabili! - zauważył Szara Sowa.
- Pocieszenie... Roy Wern wiózł cały swój zarobek.
- Twój?
- Nie.
- To, co się martwisz! - machnął lekceważąco ręką Szary Sowa. - Niech się ten drugi...
- Roy...
- ...właśnie martwi. Tobie do niego nic! Myśl, że koniec twego po górach jeżdżenia!
- O czym Sowo mówisz?! Jaki koniec?! Czego koniec?!
- Jesteś za stary na góry! One cię zjedzą, stary durniu!
- Chciałbyś żebym zdechł w kapciach przy kominku? Nie doczekanie! Nigdy! Zresztą nie mam domu!
- Każdy jakiś ma.
- Ale ja nie! I już! Chyba sam wiem. Nie było kiedy...
- A było z kim?
- Jeszcze do tego filozof! Szoszoni napadli na jakiegoś pastora lub bibliotekę? - parsknął w twarz Indianinowi. Bardzo mu się to spodobało. Dłuższą chwilę aż się krztusił. Szara Sowa wstał.
- Lepiej leż. Przyniosę napar.
Stary nie protestował. Po chwili został sam. W namiocie zrobiło się cicho.
(cdn)
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.