wtorek, marca 21, 2017

Arizona Mountain Man odcinek 5

Joseph Bell III patrzył mętnym wzrokiem w lustro. Widział tam siebie? Nie, to nie mógł być on. W tafli odbijał się jakiś ordynarny, nabrzmiały typ, przed którym turlała się pusta butelka. W dłoni trzymał szklankę, którą ktoś nadgryzł? Była zakończona jakby postrzępionym szkłem? Zbyt wiele znaków zapytania migało mu przed oczami.
Okręcił się wokół własnej osi. Nieopodal leżał na podłodze jakiś typ. Nie dawał oznak życia. Wyciągnięte ręce sprawiały wrażenie sieci, która ostatkami sił chce zagarnąć umykającą ławicę ryb. Obok walał się zdeptany kapelusz, który fason stracił już dobrych kilka lat temu. Teraz już jednak wyglądał, jak ostatnie nieszczęście. Kamizelka wisiała mu na jednym ramieniu. Chyba kiedyś do pozytywki był przywieszony zegarek. Pusty łańcuszek wisiał i wraz z oddychającym ciężko ciałem unosił się to w górę, to w dół.
- Gdzie ja jestem?
Ale lustro nie pomogło mu odnaleźć odpowiedzi.
- Kim ja jestem?
Wybałuszył uszy. Głos zza pleców przyszedł jednak z pomocą:
- Joseph Bell III, dziennikarz z Nowego Orleanu.
Informacja była rzeczowa, stonowana i chyba jednak... Tak, docierało do niego, że musi być tym no... tym... Josephem Bellem III...

- Nic nie pamiętam.
- Jak się pije z  Gordonem Foxem, to zwykle się tak dzieje. To szczwany lis! wie, jak od przejezdnych wydudlić na dodatkową kolejkę.
- Ale ja nigdzie nie jadę! - uniósł się Joseph Bell III i z miną, która próbuje wymusić posłuch u maluczkich skupił się na mówiącym do niego. - A ty... to... jakoś...
- Peter Craft! - przypomniał. 
- Craft?
- Tak, właściciel tej budy! Nie rozumiesz?
- Kolejka?! - zaczął patrzeć na swoje drobne, ale wypielęgnowane dłonie.- Jakiego lejka?
Barman machnął ręką. To dla niego rutyna rozmawiać z podobnie urwanymi facetami. Podziwiał zawsze pastora i szeryfa. Nigdy nie widział, żeby wielebny ubzdryngolił się. Mc Louis umiał w siebie wlać wiele, a potem, jakby nigdy nic odstrzelić dwudziestopięciocentówkę z kilku metrów. I wrócić do picia? Ten tu nadawał się tylko do wyra. Na Gordona Foxa nawet nie patrzył. Aptekarz leżał od kilkunastu dobrych minut.
- Na pana miejscu - powiedział do Bella III. - Na pana miejscu obawiałbym się jednego...
- Kaca? - uśmiechnął zadowolony z siebie dziennikarz "Echa Porannego" z Nowego Orleanu. - To...
- Ja nie o tym. Jak tu wparuje Brenda Fox i zobaczy, jak ululał pan jej starego, to nie chciałbym w pańskiej skórze. To już lepiej samemu wykapać się w smole i wytarzać w pierzu. Mam skubać kaczkę?
- Jaką taczkę? Ja nie szukam... złota...
Na dźwięk słowa "złoto" poruszyło się leżące ciało Foxa. Najpierw sapnęło, potem uniosła się lewa dłoń, potem coś mlasnęło. Ciało obróciło się na plecy. Rozpalona twarz Gordona F. wykrzywiła się, by po chwili dojść do poziomu rozmiękczenia, a na koniec wybuchnąć uśmiechem niczym poranne słoneczko.
- Belluś! Za te twoje "III"!
- My się znamy... luś?
Gordon Fox usiadł na podłodze. W tej chwili drzwi do saloonu groźnie warknęły. Próg przekroczyła kobieta poważna, żeby nie powiedzieć o twarzy zawisłej i zastygłej w nieustającym poszukiwaniu grzechu i upadku. Rozejrzała się dookoła. Wzrok jej zaczął skakać to po Peterze Craftcie, to po siedzącym na podłodze Gordonie Foxsie, na chwilę zatrzymała się na cherlawej sylwetce Josepha Bella III.
- No to mamy problem - Peter Craft bezpiecznie stanął za barem. Mógł się tam czuć w miarę bezpieczny.  Ale tych dwoje... Równie dobrze można by było tu wpuścić bizona lub byka z farmy Diego Moury.
- Nie żyjesz już Gordonie Fox! - krzyknęła, aż pobladło trzech graczy w pokera. Grający na pianinie Bill Norton już kompletnie stracił poczucie rytmu. 
- Gordonie Fox! - Joseph Bell III chciał być usłużny i skierował dobrą nowinę w kierunku towarzysza wspólnego picia. - Mama po ciebie.
- Ty wszarzu! - wrzasnęła kobieta. I już była przy nim. Jej ciężkie, masywne palce wpiły w klapy jego zmęczonej podróżą marynarki.- Ty gnojku! Czuć cię na kilometr jankesem! Nie jestem jego mamusią!
- Nie? - czuł jej lekko przegniły oddech. Chyba jadła cebulę? - To kto pani jest? I czego mną targa! Ja jestem Joseph Bell III z Nowego Orleanu!
- A ja jestem Brenda Fox! To mój mąż! Coś mu zrobił bydlaku?!
- Upił mnie duszko! - wyrwało się z ust Gordona Foxa.- Ratuj mnie kochanie moje! On mnie zamorduje!
- Co ty klepiesz? Sam żeś się schlał, jak świnia! Gordonie Foxsie zgnijesz w piekle!
- O! Ja biedny! Nieszczęśliwy! - i rozryczał się niczym dziecko, któremu wydarto bezcenną tabliczkę czekolady.
- Stul pysk! - warknęła na niego żona. - Zaraz dostaniesz za moją poniewierkę...
Potężny cios spadł na głowę unoszącego się na chybotliwych nogach męża. Zakręciło nim, jak w młynku.
- To jest rozbój! - w Josepha Bella III wstąpił duch obrońców pokrzywdzonych. Ale pani Brenda Fox już stała nad nim. Była od niego wyższa o głowę, szersza o dwie miary.
- Milcz pan! I zabieraj swoje łapy!
Joseph Bell III nawet nie dotknął pani Brendy Fox. Nie miał nawet najmniejszego zamiaru.
- Ty będziesz następny! - jej miażdżący wzrok skupił się na osobie barmana, który nerwowo jął wycierać szklanki. - I nie udawaj, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię! Ty zakało!
- Pani Fox! Protestuję!
Ale Brenda Fox ani myślała liczyć się z reakcją Petera Crafta. Uderzyła pięścią w blat baru.
- To ty rozpijasz mi męża!
- Kiedy ja sam go wysyłałem do domu! Bóg mi świadkiem!
- Na Najwyższego się nie powołuj, szmaciarzu i bimbrowniku! - gdyby nie płeć można by pomyśleć, że to Salomon prawodawca przemawia ponad tłumem w Jeruzalem. - Blacktown oczyści się z podobnych szumowin!
- Wypraszam sobie! Gordon, przyznaj, jak było. Wypędzałem cię do domu, a ty...
Ale Gordon Fox nie czuł potrzeby męskiej solidarności i w obliczu żony bezpieczniej mu było stawać u jej boku, niż barmana czy tym bardziej tego tu przybłędy z Nowego Orleanu. Kiedy Brenda odwróciła się do niego zrobił słodką minę.
- Marsz do domu! Jeszcze tylko brakowało, żeby szeryf wpakował cię na nocleg do aresztu!
- Ależ słońce ty moje...
- Milcz Gordonie! Jutro pojedziesz do Davenhaim.
- Do... do...
- Ogłuchłeś?!
- Nie, rozumiem - tu Gordon Fox przybrał pozę mężczyzny statecznego.- Ale po co do Davenhaim?
- Po moją siostrę Sally.
- Nie! - krzyknął, jakby zobaczył diabła.
- Po moją siostrę Sally - powtórzyła z naciskiem, a głos jej nabrał barwy gromowładnego gniewu. - Zmarł Tho i zamieszka z nami?
- Owdowiała kruszyna? - wtrącił bez zachowania bezpiecznej odległości Joseph Bell III. Pani Brenda Fox ruszyła w jego kierunku niczym rozjuszony buhaj. Nim cokolwiek zrozumiał już leżał mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie ostatnio Gordon Fox.
- Czy ja coś powiedziałem...
- Moja siostra nie jest wdową!
- To kot - dodał szeptem Gordon Fox. A do żony: Zdechło się panu Tho? Co za dramat!
- Teraz rozumiesz... Pierwsze miesiące będą trudne...
- Pierwsze miesiące? - jęknął, jakby zaraz miał wrócić na podłogę.
Ale pani Brenda Fox nie widziała potrzeby uświadamiania męża i całego obserwującego ich towarzystwa w zawiłościach swego domu i gości.
- Do domu!
I bezceremonialnie pchnęła małżonka ku drzwiom saloonu. Ten już nawet nie stawiał choć pozornych objawów oporu. Oboje wyszli.
Pan Joseph Bell III otrzepał się kapeluszem.
- Co to było? Wieloryb?
- Nie - wyjaśnił mu barman - Tylko Brenda Fox!
(c.d.n.)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.