niedziela, października 20, 2013

Świt... - odcinek 5

Stangret ściągnął lejce na siebie. Konie zatrzymały się, a i to dwóch żołnierzy chwyciło je za uzdy. Kopyta zaryły w ziemię.
- Stać!
Stangret zamachnął się już był batem, ale na widok podoficera nie wykonał ciosu.
- Co tu się dzieje?! - wrzasnął.
- To ja się pytam: co tu się dzieje?!
W oknie karety pojawiła się jasna głowa kobiety. Drzwiczki otworzyły się. Stangret szybko zeskoczył z kozła i podał kobiecie rękę. Ta z majestatyczną gracją schodziła w dół. Po chwili stała na wprost podoficera.
- Co to ma znaczyć?! Jak pan śmie?!
- Mamy rozkazy zatrzymywania każdego powozu, który...
- Każdego? Każdego powozu?! - kobieta nie bez ironii powtarzała zasłyszane słowa. - To jest skandal!
- To jest wojna! - krzyknął podoficer, widząc, że dominacja kobiety powoli bierze górę nad jego regulaminem wojskowym.
- Wojna? Ze mną? Kobietą?!
- Mam rozkaz! A skąd ja wiem kim pani jest? Ma pani glejt?! Nazwisko!
- Glejt?! Nazwisko?!
Kobieta spurpurowiał. Wysunęła przed siebie dłoń. Podoficer ujrzał zgrabny pierścień.
- Wie pan, co to jest?!
- No... no...
- Sygnet mego ojca! - krzyknęła mu niemal w twarz.
- Tak, widzę - powoli wytrącony z równowagi tracił grunt.- Ale... ale... to nic nie zmienia!
- Dostał go mój pradziad Richard Wetherburn od króla Wilhelma Orańskiego! A wie pan za co?
- Pani wybaczy, ale skąd mam wiedzieć?
- Że z  Robertem Campellem był pod Glencoe! Sam osobiście ściął czterech MacDonaldów! Richard Wetherburn, zwany "Old Dick" pewnie nawet pan o nim nie słyszał!
- Nie, nie słyszałem - przyznał zgodnie z prawdą. - To jednak nie zmienia faktu, że nie ma pani glejtu!
Kobieta parsknęła. Widać było, że to osoba, która nie znosi sprzeciwu. Brak wrażenia na losy pradziadka z końca XVII w. jeszcze bardziej ją rozsierdziły.
- Gdzie tu jest jakiś oficer?! Bo pan to chyba...
- Sierżant Wiliam Potter!
- To proszę sierżancie Potter o przywołanie tu jakiegoś oficera! To oburzające! A może jedna, podróżująca kobieta jest zagrożeniem dla całego Imperium Brytyjskiego?!
- Mamy też obowiązek zrewidowania karety!
- To oburzające!
- Kapralu!
Zza pleców sierżanta Pottera wyrósł rosły kapral.
- Zrewidować powóz! A pani...
- No, właśnie, co ze mną?! - głos kobiety jakby się zaczął łamać. Nie uszło to uwadze sierżanta Pottera. - rozstrzela mnie pan? Może ja jestem szpiegiem Waszyngtona?!
Parsknęła, jak ognista klacz. Kapral już wsiadł do powozu i rozpoczął rewizję.
- A panią proszę ze mną!
- A ten tu będzie plądrował moje kufry?!
- Podręczny bagaż może pani wziąć ze sobą. Proszę.
Ruszyli w kierunku białego, piętrowego domu, który był opodal. Przy drzwiach stało dwóch żołnierzy, obok stały ustawione w kozły karabiny. Kręciło się kilkunastu żołnierzy. Do belki przypiętych było kilka koni. jeden widać bardzo zdrożony, bo jego sierść pokrywały strzępy piany.
Kiedy sierżant Potter otwierał drzwi wybiegł z nich jakiś żołnierz, dopadł do konia i pełnym galopem rzucił się w kierunku zachodzącego słońca.
- Pani pozwoli.
Weszli do długiego korytarza. Przy trzecich drzwiach też stał żołnierz.
- Pani zaczeka.
Sierżant wszedł na chwilę. Zaraz wrócił:
- Kapitan prosi.
Dama weszła. Przy kominku stał oficer. Zapalał świecę. Kiedy się odwrócił kobieta ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy.
- To ty?
Oficer był niemniej zaskoczony tym spotkaniem. Postawił lichtarz na biurku. Świece rzucały blady cień na zgromadzone, leżące w nieładzie papiery.
- Sara?
- Ronald?!
- Jakież niespodziewane spotkanie! - podał jej rękę i wskazał na fotel. Usiadła. Zrobiła to jednak tak bezwiednie, jak osoba kompletnie odurzona. - Opowiedział mi mój sierżant, że stawiałaś opór? Tego nauczył cię twój prawomocny ojczulek?
- Nie kpij z mego ojca! - zaatakowała ironię kuzyna. - Doskonale wiesz, co się stało.
- A, co się stało? - w złośliwym tonie ciągnął Ronald. - Powiesili tatuśka? Biedny wujaszek!
- Dość! Twoja impertynencja jest poniżej naszej klasy!
- Twojej czy mojej?! - rzucił jej gniewnie przez biurko. - Zapominasz kuzynko, że twój ojciec, dwaj stryjowie i cała ta kolonialna hołota zdradzili króla! Splugawili swoją klasę! To zdrajcy! Twego brata też powieszę!
- Uważaj, żeby Adrian ciebie  nie ubiegł...
Ronald ironicznie zaśmiał się. Zatrzymał wzrok na rozpalonych oczach Sary, jakby chciał powiedzieć: "Co się z nami porobiło? Gdzie jest ta dawna miła Sara?..." Nie ujawnił jednak tego, co rodził jego umysł. Uważałby to za słabość. W końcu miał przed sobą... wroga! Może nawet szpiega?
Do pokoju doszedł odgłos salwy. Sara aż podskoczyła na swoim miejscu.- Co to było?
- Nic takiego. Rozstrzelaliśmy kolejną bandę rebeliantów! Może nawet niektórych znałaś? A może jechałaś do nich... kuzyneczko?!
Jego wskazujący palec wycelowany był prosto w jej czoło.
- Mnie tak łatwo nie przestraszysz, kuzynie! Nie boję się!
- A powinnaś, kuzyneczko. W każdej chwili mogę powiesić cię na najbliższym drzewie! Kto się ujmie za panną Wetherburn? Waszyngton? A może te europejskie przybłędy?!
- To teraz z kobietami walczy armia króla Jerzego? Żałosny jesteś!
Rozmowę przerwało wejście sierżanta Pottera. Niósł jakiś rulon. Położył go bez słowa na stole i wyszedł. Kapitan rozwinął papiery. Przebiegł wzrokiem nagłówek druku.
Zaczął głośno czytać:
- "Dlatego my, przedstawiciele Stanów Zjednoczonych Ameryki zebrani na Kongresie Ogólnym, odwołując się do Najwyższego Sędziego Świata, uroczyście ogłaszamy i oświadczamy w imieniu wszystkich ludzi dobrej woli tych Kolonii, że połączone Kolonie są i mają słuszne prawo być wolnymi i niepodległymi państwami..." . Oszalałaś kobieto?! Za mniejsze rzeczy ludzie idą do dołu!
- To zabij mnie! - krzyknęła unosząc się z fotela. Przypominała grecką boginię, która zaraz zacznie ciskać obelgi lub co gorsza gromy.
Ronald wlepił wzrok w zadrukowany papier i pod nosem zaczął czytać;
- "W każdej fazie naszego uciemiężenia składaliśmy w jak najpokorniejszy sposób prośby o naprawianie krzywd naszych. Jedyną odpowiedzią na nasze petycje były zwykle ponowne krzywdy. Król, którego tyrański charakter wystąpił wyraźnie poprzez każdy z tych aktów, nie godzien jest, aby być władcą wolnego narodu".
Zgiął papier. Cisnął na ziemię. Sara podeszła do niego i podniosła.
- Boisz się papieru? - syknęła. - Zawsze byłeś tchórzem! Mnie też się nie odważyłeś wziąć, bo kobieta, która czyta Diderota, Woltera, Rousseau jest pomiotem szatana?! Znasz te słowa ",Ponieważ w porządku naturalnym wszyscy ludzie są równi, powszechnym ich powołaniem jest stan człowieczeństwa"!  Znasz to?! Nie!
Ronald nie chciał nawet na nią patrzeć. Słowa filozofa odbijały się od ścian, jak głuche memento.
- "Społeczeństwo obywatelskie jest stanem wzajemnej współzależności wszystkich ludzi, ludzie wszakże są źli, a większość z nich jest zmuszona zrezygnować z własnej woli i pracować na rzecz zaspokojenia potrzeb nielicznych". Słuchałeś w ogóle uważnie nauk mego ojca?!
- Dość! - uderzył pięścią w biurko.
- O lew zaryczał? Zbyt dobrze znam ludzi, aby nie dostrzec, że obrażony zawsze przebacza, ale obrażający nigdy - czy ta myśl  Jean-Jacquesa nie pasuje teraz do ciebie?!

- Co masz w tej sakwie?
- Boisz się, że pistolet? - głos jej jednak lekko zadrżał, a oczy wyrzuciły kolejne iskry. Położyła przed nim torbę. - Sprawdź.
Ronald zawahał się. Ciekawość jednak pchała go do pokonania mosiężnej klamry.
- Wiele bym dała, aby to był grzechotnik lub stado skorpionów, a to tylko...
Otworzył torbę.
- Jesteś nienormalna! - krzyknął. Już chciał zamknąć torbę.
- Tak, sztandar! A na nim... Trzynaście gwiazd! A w sercu?... - zawahała się. Ale to był tylko ułamek chwili. - Kiedyś było miejsce dla ciebie. Dziś jest trzynaście gwiazd!...
Twarz Ronalda stała się trupio blada!
- Naprawdę zasługujesz na kulę w łeb!
- A ja chciałabym wierzyć Ronaldzie, że mój brat będzie szybszy. I śmierć naszego ojca nie poszła na marne!
- Młokos! - burknął Ronald. Odwrócił się od Sary. Nie chciał nawet na nią patrzeć. Wiedział, co powinien zrobić. Za drzwiami stoi strażnik. Jeden rozkaz... jedno przeładowanie muszkietów... jedna salwa...
- Nawet dziesięcioletnie dzieciaki chwyciły za broń! Cała Wirginia – gdyby mogła zepchnęłaby was w czeluść oceanu!
- Tego cię tatuś nauczył? Zdążył?
- Mego ojca nie tykaj! - poderwała się z fotela. Oczy groźnie zwężyły się. - Odebraliście mu prawo do obrony! Ale ja... ja mam swój rozum! Nie rób ze mnie wariatki!
Ronald miał dość tego spotkania. Każde słowo z ust pięknej kuzynki było dla niego, jak smagnięcie bata, każde słowo, jak potwarz.
- Straż!
To zawołanie jakby zmieszało Sarą. W drzwiach stanął wartownik. Rozkazał:
- Odstawić panią do powozu!
- Nie boisz się? - rzuciła mu bezceremonialnie.
- Precz!
Sara wyszła z wartownikiem. Na zewnątrz czekał na nią sierżant Potter. Strażnik przekazał mu rozkaz:
- Odstawić panią do powozu!
Sierżant przepuścił Sarę przodem. 
Stangret stał koło powozu. Ocierał obolały policzek, niewielka strużka krwi ciekła mu z czoła.
- Co to ma znaczyć?! - oczy Sary przypominały lwicę, która zaraz skoczy na swoją ofiarę.- Jak pan śmiał znęcać się nad tym człowiekiem?!
- Wykonuję rozkazy, pani. To jest wojsko!
- Widzę w tym pana i niewolnika, nie widzę narodu i jej naczelnika.
- Słucham?
Sara obrzuciła sierżanta pogardliwym spojrzeniem. Wskazała dłonią na biały budynek:
- Tam proszę pójść, to wam wytłumaczą!
Podeszła do stangreta  i coś mu szepnęła do ucha. Ten pokiwał tylko głową i wszedł na kozła. Sara nie oglądając się na nikogo wsiadła do powozu. Stangret machnął batem. Konie ruszyły z kopyta! Sara kątem oka dostrzegła, że Ronald stał w oknie.
(koniec odcinka 5)

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.