wtorek, lutego 26, 2013
Caduta / Burza odc. 3
Cosimo d’ Perugia rzucił wodze konia stajennemu. Gdyby ktoś
go zapytał kto od niego brał wierzchowca nie potrafiłby
powiedzieć. Nigdy nie zawracał sobie głowy takimi drobiazgami.
Służba zawsze stanowiła dla niego bezimienne tło.
Koń tupnął kopytami. Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Cosimo
poklepał go przyjaźnie po karku. Zwierze parsknęło i uspokoiło
się.
Reszta oddziału poszła za przykładem swego dowódcy. Cosimo ruszył
w kierunku frontowego wejścia. Dwaj halabardnicy w barwach księcia
di Verroni uderzyli bronią o bruk. Cosimo machnął tylko ręką.
Szybko znalazł się w potężnej sieni. Wijące się ku górze
schody zapraszały na górę. Stojący tam lokaj podszedł do niego.
- Cosimo d’ Perugia do księcia...
- Wiem- lokaj skłonił się wdzięcznie przed gościem.- Książę
oczekuje na pana.
Weszli na schody. Kilkadziesiąt stopni i znaleźli się na piętrze.
Długim korytarzem doszli do masywnych drzwi, przy których stało aż
czterech strażników i jakiś oficer. Dwaj mieli halabardy, dwaj
same rapiery. Oficer podszedł do idących. Cosima śmieszyły
podobne środki bezpieczeństwa. Iluż tyranów padało pod ciosami
własnej straży przybocznej? Tych też potrafiłby zmusić do
działania.
- Cosimo d’ Perugia do księcia...- powtórzył lokaj. Oficer
zmierzył go wzrokiem. Słyszał o nim. Trudno, żeby nie wiedział z
kim ma do czynienia. Imię Cosima było powszechnienie znane. I w
wielu miejscach wymawiane nie bez trwogi. Wiele by dał, aby móc
zamienić spokojne życie na książęcym dworze z pełnym
niebezpieczeństw u boku kondotiera. Był uprzedzony o przyjeździe.
O niczym innym nie mówiło się od kilku dni, jak tylko, że
d’ Perugia przybędzie.
- Jestem zaszczycony!- wysunął dłoń. Ale Cosimo nie myślał
pospolitować się ze spotkanym. Spojrzał mu jednak w oczy.
Dostrzegł iskrę zachwytu. Wiedział, że w jego rękach byłby
niebezpiecznym narzędziem. Umiał oceniać i doceniać ludzi. To
imponowało każdemu, kto z nim zetknął się.
Oficer odwrócił się. Skinął tylko ręką i jeden z halabardników
otworzył drzwi do salonu. Lokaj wsunął się do środka. Cosimo
zaczął niecierpliwić się. Trzymanie go przed drzwiami uważał za
zniewagę. Lokaj po chwili wrócił i szeroko otworzył drzwi. Cosimo
wkroczył do środka. Zaskoczył go widok księcia w łożu.
- Wybacz drogi Cosimo...- jak on nie cierpiał tej formy zwracania
się do niego. Książę też źle czuł się przyjmując tak
groźnego gościa w pościeli. Niezręczność sytuacji obu
doskwierała.- ...ta potworna podagra... usiądź tu koło mnie.
Cosimo rozejrzał się. Nie wiedział czy ma usiąść na pościeli,
ale sekretarz podsunął mu taboret.
- Idź już do tego...
- Lorenza?- upewnił się sekretarz. Milczenie księcia było tylko
potwierdzeniem.
- Chcę zostać sam z moim gościem.
Sekretarz bez słowa opuścił komnatę i zamknął za sobą drzwi.
Książę zwrócił uwagę, że gość jest uzbrojony po zęby. Gdyby
chciał rzucić mu się do gardła pewnie nie zdążyłby nawet
krzyknąć na tych pięciu sprzed drzwi.
- Czy wszędzie wchodzisz odziany w pełen arsenał?- zakpił
przyjaźnie.
- Jesteś panie gospodarzem tego zamku. Należało mnie rozbroić w
korytarzu. Chyba nie boisz się panie mego rapieru czy mizerykordii.
To na wrogów, nie przyjaciół.
Książę uśmiechnął się pod nosem.
- Czy to prawda, że Sforza znowu zwąchał się z Viscontimi, a
nawet próbują przeciągnąć na swoją stronę Medyceusza?
- Nie znam panie szczegółów, ale powiadano, że spotkali się w
Barii.
- Przeklęci Sforzowie! Kiedy ich piekło pochłonie?!- zatrząsł
się. Cosimo bacznie obserwował każdy grymas na jego więdnącej
twarzy. To już nie był ten sam raźny rumieniec, jaki okrywał
twarz w czasie bitwy pod Bondeno. Skóra zaczyna szarzeć, jakby
osuwać się ze sztalugi. Starość powoli wypalała piętno na
obliczu butnego pana. Oczy nie ciskały gromów, jakby złagodniały.
Ogromny krucyfiks stojący na stoliku obok był widomym znakiem, że
nadchodzi czas rozrachunku za minione lata.- Trzeba było ich
zgnieść, kiedy mieli na karku cesarza i tego francuskiego durnia!
Franciszka!...
Cosimo wolał słuchać, niż wdawać się w polemikę. Myliłby się,
gdyby sądził, że to tylko on obserwuje. Książę obserwował też
jego. Oceniał. Badał. Nie miał złudzeń, co do jego morale.
- Drogi Cosimo...- za takim wstępem często kryła się chęć
wkradzenia się w jego łaski. I nie mylił się. Książę przecież
nie ciągnął go przez pół Italii, aby podziwiać jego osobisty
arsenał czy zbroję. Czuł już zapach śmierci, swąd bitewnego
pola, kiesę pełną florenów. – Jedziesz prosto z Rzymu?
- Co koń wyskoczył, jak tylko dowiedziałem się panie o twym
wezwaniu. Konie mam tak zdrożone, że przez dwa, trzy dni nie każę
ich kulbaczyć.
- A nikt ciebie nie wygania. Zostaniesz tu kilka dni, nabierzesz sił.
Na jutro ruszymy na polowanie...
- Twoje zdrowie panie nie zakłóci tych planów?
- Na konia nie siadam od zeszłej wiosny, ale podwózką mogą mnie
wywieźć w knieje. Takich borów, jak u mnie nie ma już w całej
Italii. Sprowadziłem trochę dzikiego zwierza. Wiesz, że mam
niedźwiedzie?
Nic nie odpowiedział. Skąd niby miał wiedzieć?
- Polowałeś kiedy na niedźwiedzie?
- Nie, panie- przyznał zgodnie z prawdą. - Ale chyba nie po to...
- Cosimo!- przerwał mu książę i pogroził ręką.- Stajesz się niecierpliwy! Źle mój drogi, źle! Mam względem ciebie pewne plany, ale bądź cierpliwy!
- Cosimo!- przerwał mu książę i pogroził ręką.- Stajesz się niecierpliwy! Źle mój drogi, źle! Mam względem ciebie pewne plany, ale bądź cierpliwy!
Zrozumiał tą wymowną przyganę. Książę trzymał go, jak na
smyczy. Wzywa, każe łasić się, kusi, ale kości nie rzuca. A on
nie mógł zerwać tych więzów. Książę musiał wiedzieć, że
jego przybycie tu jest dla niego też ucieczką i szukaniem
schronienia przed neapolitańskimi siepaczami cesarza Karola. Czym
był jego knut aż za bardzo przekonał się kilka lat temu, kiedy
bronił Świętego Anioła w Rzymie. Teraz też grunt osuwał mu się
spod nóg. Dlatego bawiono nim, jak szmacianą lalką.
Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył je oficer.
- Panie! Lorenzo z Pizzy!
Książę nie zdążył zareagować. Zapomniał, że kazał po niego
posłać.
- Ma wejść?
- Niech czeka!
Oficer wycofał się.
- Cosimo, pomóż mi wstać.
Książę dźwignął się z łoża. Cosimo podał mu masywne ramię.
- Do okna!- poprosił książę.
Podeszli. Zrobili to bardzo powoli. Książę otworzył okno. Chłodne
powietrze owiało go lekko. Patrzył na dziedziniec i na cieśli,
którzy kończyli swoją robotę wokół szafotu.
- Dziś jeszcze spalą Bruno Scolariego. Znałeś go?
- Słyszałem o nim - skłamał. Znał go doskonale. Kiedyś jego
hufiec siał niemniejsze spustoszenie od niego. Podchodził samego
Karola VIII. Na dźwięk samego imienia Bruno marły serca, padał
na wszystkich blady strach. Ile dusz posłał do nieba czy strącił
do piekła nikt nie był w stanie porachować. Później zarzucił
wojenne rzemiosło, przywdział habit i głosił po gościńcach
słowo boże. Powiadano, że na drodze do Ankony spotkał świętego
Pawła... W swych kazaniach nadto silnie piętnował rozpasanie panów
i książąt kościoła. Czym naraził się i jednym, i drugim.
Pojmany i skazany za herezję gnił w lochu. Nie wiedział tylko, że
w kazamatach księcia.
- Ten dureń ma chyba z osiemdziesiąt lat i jeszcze wierzga!
Powiadano, że nauki Lutra propagował. Skończony dureń!...
- Sam się skończy!
- A ludek potrzebuje chleba i igrzysk, nie uważasz mój drogi
Cosimo.
Nie odpowiedział.
- A może zagrać na nosie prostaczków? I ułaskawić tego
łachmaniarza?- książę parsknął śmiechem. Samego bawił go ten
dowcip. Cosimo dostrzegł w oddali myśliwy poczet. Dama na dziarskim
gniadoszu gnała przed siebie. Proporzec di Verroni łopotał za nią.
Wyglądała, jak Joanna d’ Arc. Pomyślał. Jego uwagę przykuł
tuman pyłu, który wyrósł na przeciwległym wzgórzu. Zmrużył
oczy. Jego sępi wzrok nie zawodził. Na drzewcu zbliżającego się
do polujących oddziału powiewał herb Ettore Gaetaniego. Zamarł.
Zmianę na jego twarzy dostrzegł książę:
- Co... co się stało, mój drogi Cosimo...
- Czy miałem się z woli księcia potykać z Ettore Gaetanim?
- Skąd ci to przyszło do głowy?!- przenikliwość gościa
zmiażdżyła niemal gospodarza. To miała być tajemnica, aż do
chwili... Diabeł, nie człowiek – szarpało w duszy księcia.:
Skąd...
- Czy ktoś opuszczał zamek pod twoimi panie barwami?
- Cosimo... Co się dzieje?!
Książę spojrzał tam, gdzie sięgał wzrok kondotiera. Ale
starzejący się wzrok nic nie widział poza rozmazaną plamą. Za to
Cosimo, aż drżał, a grdyka nerwowo drgała mu...
- Czy ktoś...
- Tak, moja córka Chiara poluje z sokołem...
- To zdaje mi się, że z myśliwego stała się ofiarą!
- O czym ty mówisz, Cosimo?!- książę zaczął trząść się i
krzyczeć.- Co widzisz?! Chiara!...
- Widzę poczet tego psa Gaetaniego, jak zachodzi polujących z
sokołami...
- Na Boga! Cosimo!...
Cosimo odwrócił się. Szybko wyszedł z komnaty. W drzwiach niemal
zderzył z Lorenzo, który otwarcie drzwi zrozumiał jako zaproszenie
do środka. Wszedł do środka. Książę stał przy oknie i cały
drżał na ciele.
- Książę... kazałeś mi...
Ale ten nie słuchał go. Zaczął wołać:
- Pozzi! Pozzi!
Na dźwięk swego nazwiska wpadł do komnaty oficer stojący u drzwi
z czterema strażnikami.
- Pozzi! Na koń! Na koń! Na koń!
- Co się dzieje panie?- Lorenzo nic z tego nie rozumiał. Oficer też
był zdezorientowany. Nie słyszeli żadnych podniesionych głosów.
Widać rozmowa z Cosimo chyba nie wyprowadziła ich pana z równowagi.
Zresztą nie mieli przed sobą gniewnego władcy, ale przerażonego
starca.
-
Cave ne cadas! Czy
to chichot zza grobu ?!- miotał się książę. - Poczet
Gaetaniego zagarnął...
- Chiara!- krew odpłynęła z głowy Lorenzo. Wyglądał, jak
śnieżnobiałe płótno.
Na dźwięk nazwiska Gaetaniego oficerowi nie trzeba było dwa razy
powtarzać, co ma robić. Wybiegł na zewnątrz. Cały zamek
wypełniły krzyki komend, krzątanie zbrojących się mężów,
okulbaczone konie czekały na swoich jeźdźców. Poczet Cosimo
d’ Perugia zniknął, jak widma. Myślałby kto, że go nigdy tu nie
było.
Lorenzo podprowadził księcia do łoża.
- Widzisz co przez to okno?
- Panie... – chciał tam gnać, a nie temu starcy opowiadać czy
trwa tam jakaś walka. Widział, jak dwóch jeźdźców szarpie się
z jedyną kobietą, jak ta próbuje się wyrwać ze stalowych
uścisków, jak jej koń nagle potyka się. Tuman kurzu spowił
wszystkich. Nagle stała się to jedna masa ludzkich ciał, końskich
grzyw, kopyt i ogonów. Jeszcze proporzec di Verroni łopotał, ale
raptem i on zniknął.
Książę ciężko oddychał. Lorenzo podszedł do niego:
- Panie ja tam... muszę...
Poczuł silny, starczy uścisk na swojej dłoni. Ich spojrzenia
spotkały się. To było błaganie o pomoc. Siedział, jak na
rozżarzonych węglach. Nie mieściło mu się w głowie, że Chiara
mogłaby znaleźć się w rękach tego zbója...
(c. d. n.)
Dziś, przeczytany tekst, zmobilizował mnie do zgłębienia wiedzy na temat broni- rapiery, mizerykordie, halabardy - męski to świat, więc trochę mi obcy. Rozumiem pana emocje związane z maturą córki, ja maturę syna przeżywałam w 2001 roku, od mojej upłynęło już 36 lat w LO VI w Bydgoszczy,szmat czasu,a wspomnienia nadal są takie świeże, jakby to było wczoraj, he he he!
OdpowiedzUsuńTrzy lat uczyłem w VI LO. Czyżby po raz kolejny okazało się, jaki świat jest mały? Od mojej mija XXX! Prehistoria!
OdpowiedzUsuń