niedziela, lutego 24, 2013

Caduta / Burza odc. 2

Lorenzo obudził się z ciężkim bólem głowy. Leżąca obok dziewczyna niczego mu nie przypominała. Ponętne pośladki, namiętne usta, jędrne piersi nie robiły na nim żadnego wrażenia. Wręcz przeciwnie. Myślał tylko o kuble zimnej wody i szklanicy pełnej mleka. Nikt nie mógł pojąć jego fascynacji dla tego napoju. Mleko stało się niemal jego symbolem. 
No, gdyby poprzedniej nocy pił je tylko nie miałby problemów z głową czy nawet imieniem leżącej obok dziewczyny. Przypominała córkę oberżysty, tłustego Jacopo Aggi, Caterinę. Ale równie dobrze mogła być to każda inna dziewucha. Choć tak naprawdę myślał tylko o jednej, bynajmniej nie matce swoich ślicznych bliźniaczek. Nie umiał myśleć o nikim innym, jak tylko Chiarii di Verroni. Gdyby Książę widział jego szkice... gdyby wiedział o ich spotkaniach w pracowni... gdyby wiedział, że poznał rozkosz jej ust...
Wstał. Narzucił na siebie jakąś tunikę. Rześki dzień nie robił na nim wrażenia. Wszedł do niewielkiego pokoju, który starannie za każdym razem zamykał na klucz, z którym nigdy nie rozstawał się. Spojrzał na zasłoniętą sztalugę. Zrzucił zakrywającą ją kotarę. Smutne oczy dziewczyny patrzyły gdzieś w nieznaną dal. Ciężkie brwi podkreślały karnację jej lica. Piękny naszyjnik zdobił kształtną szyję. Ręce splecione, jak do modlitwy, ściskały białą różę.
- Alba Rosa!- wyszeptał prosto do jej ucha. Musnął lekko ustami jej ust. Tak nazywał swoją skrywaną miłość. Jak mógł pod bokiem tak wielu czujnych oczu kraść serce córki księcia. Równie dobrze mógłby już teraz wskoczyć do kadzi z gotowanym olejem. Di Verroni za mniejsze podłości skazywał ludzi na męki. Raz nawet odważył się zejść do podziemi zamku. To był wstrząs. Po buncie Marco Abatamgelo szli na szafot, a wcześniej w ręce oprawców uczestnicy i sympatycy. Ci ostatni tym tylko zawinili, że wspierali buntownika duchowo. Krzyki, jęki, przekleństwa i błagania o litość lub dobicie mieszały się z modlitwami, złorzeczeniem Panu Bogu! Nie mógł pozbierać się po tym doświadczeniu przez kilka dni. To wtedy namalował „Zejście Orfeusza do Hadesu”. Obraz wywołał szok dla odbiorców jego frywolnej muzy.
Alba Rosa”- tak nazywał też płótno, którego jeszcze nikomu nie pokazywał, a które rodziło się w jego sercu, jako hołd dla Chiary di Verroni. Obraz skutecznie odciągał go od dwóch istotnych zleceń. Przede wszystkim konnego pomnika hojnego pryncypała i fresków w pobliskim klasztorze dominikanów. Przeor zaakceptował kartonowe szkice przedstawiające życiową drogę patrona zakonu. Gorzej było z przenoszeniem projektów na tynki. Mściło się niechlujstwo średniowiecznych murarzy, ale i jak ongiś wielki Leonardo, narzekał na fakt, że ściany chłonęły wilgoć z podmokłego gruntu. Tyle, że ojciec Fabrizio nie chciał nic słyszeć na ten temat. Na każdy problem miał sprawdzoną receptę: modlitwę. Uważał, że kilka „zdrowasiek” potrafi czynić cuda. Chodził do klasztoru, przygotował grunt pod pierwsze freski, nawet zaczął malować, kiedy pan Bóg wystawił go na ciężką próbę.
Zerknął na dół z wysokości rusztowania, na którym stał, i ujrzał... Ledę! Wenus! Europę!... Jak bardzo zazdrościł w tej chwili boskiemu Dzeusowi, że nie może zamienić się w byka i porwać pięknej pani, która stratowała jego wolność! Ręka nie szła w zgodzie ze wzrokiem i nagle na policzku świętego ukazała się ciemna szrama, jakby dopiero co wydarł się z rąk jakichś oprychów. Przeor zaczął grzmieć, a jemu pędzel wypadł z rąk, potoczył się na sam dół... Stała tam Chiara di Verroni ze swoim ojcem i jakimiś dwiema damami. Z wrażania aż usiadł na rusztowaniu. Nawet nie zwrócił uwagi, że święty Dominik łypie na niego groźnie niedokończonym okiem. Nie było w nim nawet kropli miłosierdzia dla zuchwałego wyrobnika z Pizzy. Chiara odgarniała gęste pukle włosów znad niebieskich oczu. O coś pytała przeora. Nic nie słyszał. Widział tylko blask, jakby poświatę. W tej chwili uwierzyłby nawet, że głowę cudownej urody okala aureola. Wiedział na pewno czyje rysy zatrzyma w twarzy Najświętszej Panienki.
Zamknął pokoik. Dziewczyna nadal spała w ciepłej pościeli. Chwycił kawał kurzego udka, które leżało pomiędzy okruchami chleba i jakąś potłuszczoną mapą. Odgryzł kawałek mięsa. Smakowało, jak pognieciony papier. Splunął.
Szybko wzuł buty. Trzasnął obcasami po podłodze wzbijając tuman kurzu. Nie myślał o takich przyziemnościach. Nawet o tym, by pokojowej wyrzucić to przy najbliższej okazji. Zbiegł do pracowni.
Na stoliku leżały czerwone, delikatne, jak jedwab czerwone rękawiczki. Delikatna skóra poddała się mistrzowi, który spasował je do nadobnych dłoni. Nie potrafił się powstrzymać. Przyłożył je do twarzy. Miał wrażenie, że dotyka jego policzka ta, do której one należały. Zapomniała ich. Zostawiła w pracowni, kiedy ukradkiem ją zwiedzała. W pierwszym odruchu chciał je odnieść, oddać. Ale z każdą chwilą stawały się dla niego czymś ważnym. Emblematem, stygmatem, trofeum, relikwią. Nigdy nie potrafił pojąć, jak to się dzieje, że zwykła rzecz nabierała tak wieloznacznych znaczeń. Czuł jeszcze zapach perfum, którymi właścicielka naciera swe dłonie. Przysiągłby, że dopiero co je zdjęła. To był jego talizman.
W mroku można było dostrzec wyniosłą sylwetę wierzchowca. Nie był zbyt twórczy. Pomnik Marka Aureliusza był dla wielu po prostu modelem do odwzorowania. I on nie chciał się silić na oryginalność. Prawa przednia noga unosiła się ku górze, może tylko koński łeb był wyżej podniesiony. Wyglądało, jakby jeździec mocniej ściągnął wędzidło. Książę siedział w siodle, w pancerzu z lewą ręką pod bokiem, prawą zaciskał na wodzach. Potężny miecz zwisał u lewego bok. Dumna i wyniosła twarz nie pozostawiała oglądającemu wątpliwości kto jest panem tego rejonu Italii. Model gipsowy w skali jeden do jednego był gotowy. Teraz należało go odlać w brązie. Tylko? Pomnik miał być gotowy już na Wielkanoc. Ale roku zeszłego. Już prowadził rozmowy na temat odlewu. Zostało mu do wykonania kilka płaskorzeźb na cokół. Ten też zaprojektował. Trzykrotnie! Żadne projekty nie przypadały do gustu kapryśnemu władcy. Na frontowej ścianie miała pojawić się tablica z inskrypcją „AUDACES FORTUNA IUVAT” („śmiałym szczęście sprzyja”) wydarte z boskiej „Eneidy” Wergiliusza, trzymana przez Afrodytę i Atenę. Po prawej stronie scena z bitwy pod Bondeno, po przeciwległej triumfalny wjazd do Castiglione. Z tyłu miała znaleźć się jeszcze jedna płyta. Pierwotna wersja miała brzmieć „CAVE NE CADAS” („strzeż się, abyś nie upadł”). Była to pokorna replika świętej pamięci pani Isabelli. Ledwo jednak księżna oddała Bogu ducha, a klejnoty klasztorowi świętego Dominika, książę kazał płytę wmurować w kaplicy zmarłej, w podłodze! Chciał deptać jej inskrypcję, aż do całkowitej zagłady! Sam uważał, że jemu bardziej przystoi „EX UNGUE LEONEM” „lwa poznać po pazurach”. Lew trzymał w łapach kartusz herbowy di Verroni.
Lorenzo oglądał swoje dzieło, ale myślami był u boku boskiej Chiary. Jak na złość widział przez okno, jak jej orszak szykował się na polowanie. W odzianej w skórzaną rękawice dłoni trzymała sokoła. Ptak miał na głowie mały, skórzany kapturek, nerwowo przebierał szponami. Koń, którego dosiadała księżniczka, był gniadej maści z białą łysiną przez całą długość pyska. W orszaku dostrzegł najprzedniejszych młodzianów i damy. Jakże chciałby dołączyć do tej rozbawionej gromady. Kim by tam był? Bo przecież nie towarzyszem wspólnej zabawy. Milczącym cieniem? Łudził się teraz tylko, że dzisiejszego wieczoru spotkają się nad jeziorem, jak się umawiali. Ściskał jeszcze mocniej czerwone rękawiczki. Czuł, że serce przyspiesza biegu... Miał tylko je. Na własność! Na wyłączność!...
Imponowało mu, że tylko on miał Chiarę, jak tylko może mieć mąż kobietę. Uśmiechy miała dla każdego, wdzięczny dotyk dla nielicznych, dla niego i tylko dla niego cała była jego! Znał najdrobniejszy zakątek jej magicznego ciała. Znał, kochał i pożądał! Tylko on! Jego usta, dłonie, język... Szaleństwo ogarniało go na sam dźwięk jej imienia! Nie potrafił panować nad sobą!
Orszak zniknął. Zrobiło mu się smutno. Usiadł na parapecie. Patrzył na gipsowy odlew i najchętniej zdzieliłby go dłutem. Miał dość pracy nad pomnikiem. Postanowił, że po skończeniu tej pracy uda się do Rzymu. Wolał przyłożyć swoją rękę do budowy nowej Bazyliki, niż tracić czas i talent na próżniacze ambicje jakiegoś zadufanego bufona. Wielka mi bitwa pod Bondeno!... Każdy wiedział, że Sabaudczyk był tak pijany, że kiedy di Verroni nadjechał ze swoim pocztem, to nie umiał wsunąć stopy w podane mu strzemię i uciec z miejsca walki.
Podszedł do gipsowego pomnika. W tej chwili wbiegł sekretarz księcia.
- Książę prosi ciebie mistrzu do siebie!
- Czy coś się stało?!- jakoś nie potrafił odsunąć od siebie złych myśli, że oto pan i władca zwiedział się, co łączy go z Chiarą.
- Książę chce poznać postępy w pracy nad swoim pomnikiem.
Uczucie ulgi pojawiło się na twarzy Lorenza.
- Zaraz przyjdę.
Lubił takie ponaglania. Przypominał wtedy muła, którego woźnica smagnięciem bata zachęcał do zdwojonego wysiłku. Sekretarz jednak nie odchodził.
- Czy coś jeszcze książę pan kazał ci przekazać?
- Książę nie, ale pewna dama...
Tu wyciągnął złożoną kartkę i podał ją. Lorenzo nie patrząc na niego odgiął ją i łapczywie zaczął przebiegać wzrokiem jej zawartość. Pięknie stylizowanym pismem wypisano tylko jedno słowo: dziś.
- Od kogo to?- udał zdziwienie.
- To chyba zbyteczny dodatek. Doskonale wiemy czyja ręka...
- Starczy!...- uciął stanowczo. Nie podobało mu się, że Chiara wtajemniczyła sekretarza księcia. Taki sekret wart był pokaźnej sakiewki. Spojrzał na sekretarza. Nie ufał mu. Nigdy nie darzył go choć drobiną sympatii. A teraz jest zwiastunem dobrej nowiny, ale równie dobrze mógł być posłańcem zguby!- Czy miałeś dodać coś ustnie?
- Nie, choć dama dodała, że takiego posła nie odprawia się z pustymi rękoma...
Szelma - pomyślał. Ale bez wahania sięgnął po sakiewkę, która leżała na stole obok. Włożył ją w dłoń sekretarza. Ale gdyby mógł...
- Idź już! Zaraz stawię się u księcia.
Sekretarz zgiął się usłużnie i wyszedł. Lorenzo został sam. Raz jeszcze przeczytał tych kilka liter. „Ex ungue leonem”?- wróciło do niego, jak bezdenne echo. Nie czuł się teraz, jak lew. Raczej, jak osaczony odyniec, którego szczuje sfora rozwścieczanych psów! Znowu w jego umyśle rodziły się demony. Wzbijały ku górze czarną poświatą i okrutnym wyciem. W takich chwilach myślał o powrocie do Pizzy, opuszczeniu Italii! To byłaby ucieczka? Zdawał sobie z tego sprawę. Rozejrzał się po pracowni. Co niby tu było naprawdę jego? Nic. Zupełnie nic. Może ten kaftan i co na siebie mógł włożyć. Najcenniejszą rzeczą był łańcuch, który już w ciężkich chwilach tyle razy zastawiał, że często zastanawiał się kto jest jego właścicielem on jeszcze czy lichwiarz Izaak z Modeny? Reszta była własnością księcia. Była jeszcze jedna bezcenność: obraz ukryty przed ciekawskim wzrokiem świata „Alba Rosa”. I czerwone rękawiczki...

(c. d. n.)

3 komentarze:

  1. I dla mnie, podobnie jak dla pana, Italia okresu renesansu to ciekawy temat, który lubię zgłębiać i studiować. Z przyjemnością czytam pana tekst "Caduta- Burza", bo to kolejna porcja wiedzy na ten temat. Wcześniej czytałam książkę "Kamień i cierpienie" Karola Schulza, której recenzję zamieściłam na moim blogu. Obecnie oglądam również serial "Demony da Vinci" i "Rodziny Borgiów", które polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja się obawiam, że te nowe twory serialowe mogą mnie chwilami zniesmaczyć... Pozwolę sobie Pani podsunąć książkę Roberta Gervaso "Borgiowie". Z PIW-oskiej serii BSL (tzw. marmurek)wyszła przed laty biografia Lukrecji Borgii! Tomisko, ale warte wzięcia do ręki. Nie zawiedzie się Pani sięgając po klasyka K. Chłędowskiego "Rzym, ludzie Odrodzenia". Powstała przeszło 100 lat temu, ale czyta się wybornie! I koniecznie "Okrutni Sforzowie" Antonio Perrii (też "marmurek").
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za podpowiedzi w zakresie literatury:-)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.