sobota, lutego 23, 2013
Caduta / Burza - odc. 1
Końskie
kopyta miarowo uderzały w bruk. Orszak dawno minął Bergamo.
Zbliżał się do twierdzy księcia Niccolo di Verroni.
Czterech
rosłych osiłków poprzedzało zbrojny zastęp. Uwagę musiał
skupiać na sobie mąż nie pierwszej już młodości, ale o
kształtnej głowie, ostrych rysach i krótko przystrzyżonej
brodzie. Zachodzące słońce kładło swe ostatnie promienie na jego
pancerzu. Czarna zbroja lśniła, jak emaliowana blacha. Światło
załamywało się na kutych ornamentach. Wijące się w tańcu trzy
gracje miały rysy kobiet, o których wielu mogło tylko marzyć, a
ów je posiadł. Co napawało go samczą dumą. Pancerz wykonał sam
mistrz Ottaviano Mori. Książę Mediolanu chciał za nią sypnąć
pokaźną sakwą. Nie przyjął. Wolał, żeby ktoś kiedyś zdarł
ją z jego truchła, niż jakiś zniewieściały książę wkładał
ja na festyn lub rodzinną fetę. Kazał rzucić sakwę dla
mediolańskiej hołoty! O dziwo Sforza na widok tej hojności roześmiał się i kazał dać wina.
Konie były już zmęczone drogą. Od świtu do teraz z niewielkim
postojem. Jeźdźcy też myśleli o byle łożu, ciepłej strawie,
szklanicy wina, ustach karczmarek, pokojówek, dam dworu. Wszystko
jedno, byle były młode kobiety! Nieogolone twarze dodawały rysom
jeźdźców jakiejś groźnej dramaturgii. Każdy kto spotkał ich na
drodze miał wrażenie, że to pochód jakiś zjaw. Na proporcu
skrzyły się barwy rodu d’Perugia. Złoty pelikan rozpościerał
skrzydła na tle rozłożystego drzewa. Nie ulegało wątpliwości
skąd wracali...
Warowni strzegło sześć wież. Stąd okoliczna ludność nazywała
ja Kasztelem Sześciu Bastionów. Dwie wieże stanowiły integralna
część bramy wjazdowej, cztery pozostałe stanowiły szczyty
czworoboku. Nikt nie mógł podejść do zamku nie będąc
zauważonym. Zęby i pazury kruszyli na jego murach zarazem Francuzi
i Hiszpanie, kondotierzy najgorszego autoramentu, hufce papieskie.
Nie na próżno uchodziła za twierdzę nie do zdobycia. Cosimo
d’Perugia na widok warowni aż podniósł się w strzemionach.
Rzadko widywał podobne twierdze.
- Nie chciałbym wgryzać się w te cegły!- zauważył Marco Boveri,
który zrównał się z wierzchowcem swego dowódcy. Marco był
rosłym młodzianem o zawistnej twarzy i oczach czającego się
rysia. Powiadano, że w wyciągnięciu mizerykordii mógłby
konkurować z huraganem. Robił to tak błyskawicznie, że przeciwnik
nawet nie dostrzegał błysku klingi, a już ostrze trafiało do
celu. Cosimo bardzo cenił Marca. Odkąd przystał do jego hufcu czuł
się pewniej, kiedy miał go u swego boku. Szybko bardzo między nimi
narodziła się silna więź. Cosimo traktował go, jak syna, którego
stracił cztery lata temu podczas walk w Sabaudii.- straszne miejsce.
- Jak każde inne- parsknął Cosimo. Nie chciał zdradzić się, że i na nim budowla zrobiła ogromne wrażenie. Nigdy nie czuł się najlepiej, gdy musiał szturmować twierdze. Nic nie mogło mu zastąpić walki w polu, podchodzenia wroga, wciąganie go w pułapki, wycinanie maruderów. – Na szczęście dla nas Verroni zaprasza, a nie...
- Jak każde inne- parsknął Cosimo. Nie chciał zdradzić się, że i na nim budowla zrobiła ogromne wrażenie. Nigdy nie czuł się najlepiej, gdy musiał szturmować twierdze. Nic nie mogło mu zastąpić walki w polu, podchodzenia wroga, wciąganie go w pułapki, wycinanie maruderów. – Na szczęście dla nas Verroni zaprasza, a nie...
Nie
dokończył. Splunął na ziemię. Chciał już grzać się przy
kominku. Wyjątkowo ciążył mu pancerz. Czyżby to był objaw
starości? Skończył pięćdziesiąty czwarty rok. Nie był tym
samym młodzieniaszkiem, który uganiał się po całej Italii w
poszukiwaniu sławy, pieniędzy, zaszczytów, pańskiej łaski i
pięknych kobiet! Do tego doskwierała mu rana, pamiątka ostatniej
potyczki. To dlatego zabrakło pośród jego żołnierzy braci
Fattore, Enrico i Luci. Ich zmasakrowane zwłoki znaleziono po
bitwie. Polegli dosłownie krok od siebie. Prawdopodobnie rzucili się
w najstraszliwszy wir walki. Ktoś widział, jak Enrico padł na
lewym skrzydle, kiedy przebijał się w kierunku polany, na której
stał poczet Ettore Gaetaniego. Przed laty zaprzysięgli sobie, że
staną na udeptanej ziemi. Ettore najechał Ferrarę i podczas
oblężenia zabił najmłodszego z Fattore, Gioacchino. Miał wtedy
siedemnaście lat i dopiero co poślubił Veronicę Ronchi.
Dziewczyna stała się branką Gaetaniego i kilka dni po śmierci
męża popełniła samobójstwo. Widać Luca ruszył w ślad za
bratem, ale i jego spotkała śmierć. Pierwszy miał zgruchotaną
uderzeniem maczugi głowę, drugi wykrwawił się ugodzony w lewy bok
kopią. Nigdy już nikt nie usłyszy śpiewu Corrado Fabrizio. Runął
razem ze swym ognistym rumakiem pod ogniem arkebuzów, które niemal
zmiotły go z pola walki.
Mógłby wymieniać dziesiątki imion, przywoływać rysy twarzy tylu
dzielnych mężów, którzy zaciągali się pod jego sztandary i
legli w boju. Gro ledwo znał. Zaciągali się, bo dobrze płacił, a
jak kiesę miał pustą wojennym zwyczajem rzucał w ich objęcia zdobyte miasto,
wieś, osadę na łup pożądliwości, zysku i orgii. Jego imię
chroniło ich przed dylematami. Moralność? Każdy kto stawał u
jego boku nie pamiętał, jaką mądrością był Dekalog.
Harde karki łamał, nieposłuszeństwo karał z brutalną bezwzględnością. I o tym też pamiętano. I nie
Harde karki łamał, nieposłuszeństwo karał z brutalną bezwzględnością. I o tym też pamiętano. I nie
miało znaczenia
zwykły knecht czy oficer. Alboż to jednego wieczoru nie pił i nie
grał w karty z Amedeo di Angelo? Następnego ranka kazał go
obwiesić na drzewie, pod którym stał jego namiot, bo okazało się,
że zatrzymał dla siebie przecudnej urody mszalny kielich, który
wpadł w jego łapy po złupieniu jakieś toskańskiej wioski.
Nie pamiętał większości miejscowości, które tratowały konie
jego hufca. Te wielkie drżały na dźwięk jego imienia. Te małe
mogły tylko ryglować bramy lub rzucić się do ucieczki. Tłumy
uchodzące na pobliskie wzgórza, do lasów często padały prosto
pod ostrza wilków d’ Perugia. Taką taktykę często stosował. Jak
cień przemykał pod miasto, rozsyłał lekkozbrojne podwody, które
brano za ariergardę jego sił, co sprawiało, że podnoszono larum.
Kochał dźwięk bijących dzwonów! Darły się na trwogę ze swych
spiżowych gardeł. Ale było już za późno. Często nawet na
modlitwę...
Spotkanie
z księciem trochę go intrygowało. Verroni nie wypowiadał się
dość korzystnie o sztuce wojennej d’ Perugia. Wręcz przeciwnie.
Często wracał do pochwał ku czci Bartolomeo Colleoniego. Uważał,
że na nim zaczęło się i skończyło wielkie wojowanie. Teraz,
kiedy zbliżał się do kresu swego życia pozwalał sobie na coraz
zjadliwsze osądy i opinię. „Kto przeżył i widział tyle co ja,
już się nie boi gniewu ludzkiego, ni miecza, ni trucizny!”-
podkreślał nie bez dumy. Cosimo chętnie utopił by ostrze swego
sztyletu w tym nalanym tłuszczem karku. Kto by się tym przejął?
Visconti?
Sforza? Medyceusze? Di Rovere?
Bramy twierdzy były otwarte. Dwóch arkebuzerów biernie patrzyło,
jak oddział wjeżdża przez zachodnią bramę. Tylko sprawne oko
dostrzegłoby lekkie działa wymierzone dokładnie w centrum wjazdu
na podzamcze. Straż stała bardziej dla parady. Cosimo nie ponaglał
swego konia. Na dziedzińcu stawiano szafot. Skręcili w kierunku
stajni. Nie mieli z tym żadnych problemów. Miarowy oddychanie
miecha i uderzania młotami kowalskimi zdradzało, gdzie miejsca
szukać. Dopiero tu poczet wzbudzał zainteresowanie. Spienione
wierzchowce. Pokryte kurzem kapoty, okrwawione poncza, poczerniałe
twarze. Kowal zostawił robotę swoim pomocnikom. Stanął w drzwiach
kuźni.
* * *
Sekretarz Fabio Ettorini podał księciu kolejny dokument. Widać, że był bardzo poirytowany treścią dopiero co przeczytanej skargi. Trząsł się cały i mało nie cisnął papierem na podłogę.
- Czy ta dziwka myśli, że nie mam innych spraw na głowie, jak jej
kury i kaczki?!
- Hrabina dochodzi swoich praw...
- Prawem tu jestem ja!- wrzasnął. Nie znosił żadnych sprzeciwów.
Każdy winien wdzięczność, że w ogóle tracił swój czas na
rozpatrzenie jakieś sprawy. Kiedy każdy dzień był wojną, walką
na śmierć i życie, ta tu mu zajmuje czas jakimiś kurami.-
Zabieraj mi to stąd! Odpisz tej durnej babie, że jej drób bardzo
smakował moim chwatom!
Zaśmiał się, ale tylko głupiec przyjął by to za oznakę dobrego
humoru. Masywne ciało wyrażało jedno: zmiotę... zgniotę... poślę
na służbę do papieża... wyślę na galery...
- ...i dodaj jeszcze, że jak będzie mi zawracała głowę, to nie
zostawię kamienia na kamieniu z jej kurnika i tej jej szopy, zamku!
Niech sobie przypomni, co stało się z Cavallo.
- Ale...
- Nie zawracaj mi głowy! Kilka kur?! Dobrze, poślij tej babie
najpiękniejszego wołu. I niech wypcha się tym mięsem. Coś
jeszcze?
- Jago Magnificencja...
-
Czego ten znowu potrzebuje?!- warknął już zniecierpliwiony kolejną
supliką o pomoc czy wsparcie.- Ile chce i na co?- zachciało mu się
utrzymywać akademię. Darmozjady. Wór bez dna i ciągle wyciągnięte
ręce o datki. Jak nie dach, to stypendium lub nagroda za coś tam. –
Rozpędzę kiedyś to całe towarzystwo! Myślą, że są w Bolonii
czy Rzymie?! A niech idą do samego diabła! Niech jemu pokazują
swoje niby gołe tyłki! Czy Lorenzo zasiadł do pracy?
Sekretarz okręcił się dookoła swojej osi. Nie wiedział, co rzec.
Lorenzo rozpoczął odlewanie gipsowej figury księcia na koniu.
Wiedział to na pewno. Ale raczej nie był w stanie stanąć przed
obliczem swego mecenasa. Wczoraj cała pracownia huczała, bo śliczna
Bianca Sacco powiła mu szczęśliwie dwie córki. Dziewczynki były
owocem wielkiej namiętności swoich rodziców, acz nie złączonych
sakramentalnym „tak”.
- Czy coś się stało?!- uwadze księcia nie mogło ujść dziwne
zachowanie sekretarza. Ten znowu jął przewracać oczami, jakby
zmysły mu się mieszały.- Mów łotrze!
- Mistrz... Lorenzo... chyba dziś... będzie niedysponowany...-
wystękał.
-Wasze szczęście, że podagra znowu dała o sobie znać! Dałbym
wam wszystkim hulanki pod moim bokiem, darmozjady! Poślij po niego,
niech mi się tu stawi i zda relację z postępu prac. Myślałby
kto, że to Leonardo! Wiesz, że wykpił samego il Moro?!- tym razem
śmiech był rubaszny i widać brał to za przedni żart.- Obiecał
tej mediolańskiej kukle pomnik tatusia, Francesco, i go ładnie
wyrysował, ale spiżu...
- Jeśli mogę... – odczekał na akceptację księcia, a kiedy ten
przyzwalająco chrząknął, dokończył: to przypomnę, że spiż
był zbyt drogi, a przetapianie armat po prostu nie odbyło się, bo
Mediolan znowu był w stanie wojny...
- Co i tak nie zmienia faktu, że Lodovico nie ujrzał swego
wymarzonego pomnika.
- Fakt!- przyznał sekretarz.
- Poślij po tego magika!
- Ależ panie, Lorenzo z Pizzy, to wybitny...
- Tak, tak artysta! Wiem! Tyle, że poza freskami w kaplicy
Najświętszej Panienki... – tu bez ironii zrobił najpobożniejszy
znak krzyża. W gorliwości mógłby mu chyba w tej chwili dorównać
tylko święty Franciszek z Asyżu.- Jakoś niczego nie stworzył.
Ile lat malował? Pięć?!
- Trzy i pół!- poprawił sekretarz. Spojrzenie księcia przybiło
go do stojącego opodal sekretarzyka, na którym składał całą
korespondencję do władcy.
- Trzy i pół! I dalej maluje! - chrząknął.- Można by podbić
całą Italię i jeszcze za morza się udać! Idź mi zaraz i
przyprowadź tego dziwaka! Mam dość oglądania tylko jego
rachunków! Za co ostatnio płaciliśmy?! Siano dla muła?!
- Książę sam go wysłał...
- Czy ty jesteś jego krewniakiem, że tak obstajesz przy nim?! A
może łączy was, co jeszcze innego.
- Sam widziałem gipsowy model...
- Gipsową kukłę?!- zagotowało się w gardle księcia.- Postaw
takie cudo przed zamkiem lub kościołem... To by była uciecha dla
gminu!... Gipsowy odlew!... Ma tu zaraz przyjść i zdać sprawę z
postępu swoich prac! Już!
Sekretarz aż poczerwieniał na twarzy. To, że nie miał śmiałości
do dworek, to jeszcze nie oznaczało, by miał łakomym kąskiem
patrzeć na przystojnego artystę z Pizzy. Podobała mu się pewna
dwórka księżniczki Chiary, wiedział, że ma na imię Domenica i
pochodziła ze zubożałego rodu Accorssich. Wiedział, że to stary
ród, choć dziś bez żadnego znaczenia. Do ruiny doprowadził go
dziadek Domenicii, Roberto. Jej zmarły ojciec był koniuszym u
księcia. Jeszcze przed śmiercią, korzystając z pańskiej łaski,
oddał jedynaczkę pod opiekuńcze skrzydła świętej pamięci
księżnej Isabelli. Pani już wtedy tworzyła fraucymer dla
dorastającej córki i Domenica stała się jej bliską powiernicą.
Obawiał się, że ta nawet nie spojrzy na mieszczańskiego
pochodzenia sekretarza. Ilekroć mijali się na dziedzińcu czy
pokojach spuszczał pokornie wzrok, jakby był klerykiem. A przecież
na widok pięknej dwórki serce nie tylko, że biło szybciej, ale
łomotało, jak oszalałe. Jej oczy, usta, włosy, piersi –
wszystko było stworzone, jakby bogowie mieli w tym udział. A jej
zapach. Mijając ją chłonął go, jak żbik. A teraz książę chce
mu wmówić związek z Lorencem?
- To ja już po niego pójdę.
Ale nie zdążył dojść do drzwi, kiedy za nimi rozległ się tupot
nóg. Książę zdziwił się. sekretarz niemniej. Wpadł lokaj:
- Panie! Cosimo d’ Perugio przybył na zamek!
- Na śmierć zapomniałem, że wzywałem tego zabijakę!- próbował
podnieść się z łoża. Nie mógł jednak. Ból był silniejszy.
Złamał go, jak nędzną trzcinę.- Przyjmę go tak!
- W łożu?!- sekretarz zdziwił się niepomiernie.
Nie było jednak zbyt wiele czasu, bo po schodach dało się słyszeć
miarowe, jakby żołnierskie kroki. W głębi korytarza błysnął
czarny pancerz z wizerunkiem trzech gracji. Sekretarz szybko poprawił
księciu poduszkę. Zamarli w oczekiwaniu. Lokaj szerzej otworzył
drzwi:
- Cosimo d’Perugio!
c. d. n.
(w całym tekście wykorzystano m. in. dzieła mistrzów włoskiego renesansu)
Odwiedziłam pana blog, na który trafiłam po zostawionym u mnie komentarzu. Zaciekawiła mnie włoska tematyka i zostałam, żeby przeczytać pierwszy odcinek Caduta - Burza. Wrócę tu dla dalszych części z tej serii. Pozdrawiam z regionu Veneto w Italii.
OdpowiedzUsuńWszystkie odcinki są już opublikowane. Mam nadzieję, że Pani nie rozczaruję. Jestem na Pani stronie "Moje włoskie impresje" - słucham XVII w. muzyki. Piękne. Też chciałem wzbogacić swój tekst muzyką. Italia czasów renesansu, to moja magiczna bajka. Może coś napiszę o ukochanym Risorgimento? Garibaldi! Mazzini! Cavour! Verdi! Po prostu V.I.V.A. V.E.R.D.I!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Bydgoszczy, gdzie swój drugi zagraniczny występ (bodaj w 1961 r.?) odbył niejaki... Luciano Pavarotti (przy którego śpiewie powstawała moja praca magisterska). Jak nie kochać Italii?! Zazdroszczę, że Pani to ma każdego dnia...