sobota, maja 30, 2020

Pandemiczne opowieści - odsłona III - non omnis moriar

Nazywam się Hector Westwood.
Przepraszam, nazywałem się Hector Westwood.
Umarłem. 
Wczoraj.
Nie znam się, ale chyba był to udar mózgu. Po prostu jeden ból, zaćmienie umysłu, osunięcie się na podłogę. Zanim powieki przykryły moje wybałuszone zaskoczeniem oczy dostrzegłem twarz mojej żony Peggy. Nie potrafię  wyrazić, co się na niej malował. Czy to było zaskoczenie, pomieszane z bezgraniczna rozpaczą, czy tylko było to przedziwne: ech! ach! och!? Nie wiem. Od padnięcia na posadzkę, która tyle mnie kosztowała, do odpłynięcia ode mnie życia minęło kilka chwil, których ani w minutach, ani sekundach nie da się określić.



- Nie zyje! - powiedział Bob. To na pewno był Bob. To jego "zyje". Szczerbol! Stracił uzębienie w bójce ulicznej, acz każdemu wmawiał zupełnie różny przebieg ich utraty. Za każdym razem było to inne miejsce, okoliczności i sprawcy. Szczytem było wmawianie naiwniakom, że stanął w obronie samego Stonewalla. Nawet go nie było pod Chancellorsville. Służąc pod Bell Hoodem po prostu tam być nie mógł. Ale kto tam dociekał? Grunt, że naiwni stawiali mu kolejną szklaneczkę whisky.
- Dotknij go! - proponował żeński głos. To Peggy. Kto inny stał przy oknie z lampą? Muriel? Nie, ona pewnie słała modły za Sprawę ku Najwyższemu. A innej kobiety w domu nie było. No, bo przecież ten maszkaron Wilma nie wchodziła już od lat na piętro. A moją sypialnię omijałaby łukiem godny kwarantanny po lub przed dżumą. Stara jędza z Savannah. 
- Nie mam cym! - bronił się Bob. Świszczące głoski to tylko on.  Cholerny alkoholik. Wypiłby pewnie z samym Shermanem, gdyby to dawało posmak rozgrzewającego płynu w przełyku. I my mieliśmy nie przegrać tej cholernej wojny?! Tylu godnych chłopców legło pod Bull Run, Chattanoogą, Lexington czy Spring Hill. A ten tu? "Nie mam cym!" - klepie?
- Weź pogrzebacz - kolejna rada Peggy. Skąd się w niej brała ta bezinteresowna pomysłowość? "Pogrzebacz?" - uff.
Bobowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Sięgnął do piecyka. Wygrzebał wystygły pogrzebacz, dzieło rąk i talentu Marka Irvinga. I dotknął nim mnie.
- Mocniej, co się pieścisz?! - Peggy była zdecydowanie niezadowolona. Chciała mieć pewność, że ciemiężyciel jej spapranej młodości, jak zwykła wylewać na mnie swe pomyje, powtarzała od ćwierć wieku, nie żyje. 
Bob raz jeszcze mnie dotknął. O dziwo z wyczuciem i niespotykaną w tych gruboskórnych łapach delikatnością. Tego było Peggy za wiele. Wyrwała mu hak! Odepchnęła z siłą godną szarży Picketta i zadała miażdżący cios mej czaszce. Pękła, jak dzbanek, który Moira przywiozła ze strego kraju, w którym nazywała się jeszcze Sommerfeld. 
- Tak się to robi.
Nie, nie bolało.
Jak mogło boleć? Przecież nie żyłem. Bob zrobił pewnie jedną z tych głupawych min, kiedy jednak wpadł na kogoś kto odróżniał Jacksona od Hooda, a Johnstona od Bragga. Wtedy czmychał, niczym opętaniec. Wolał kolejne pohańbienie od utraty pozostałych zębów, wybitego obojczyka czy podbitego oka. 
- Przecież nie zyje! - zaskrzeczał Bob.
- Albo to wiesz na pewno? - Peggy  zawsze zdawała się mieć wątpliwości. Zatem, aby się ich pozbyć raz na zawsze zadała mej czaszce jeszcze dwa ciosy, wybijając mi lewe oko i rozdzierając na dobre mój nos.
- Jak... jak... on... będzie teraz wyglądał? - w sumieniu Boba zaczęło kiełkować współczucie połączone z lękiem. Poczciwy Bob!
- A, co to? Rembrandt, żeby go oglądać? - skrupuły zupełnie opuściły Peggy. Jedno dobre, że odrzuciła pogrzebacz. Skrwawiony hak upadł na dywanik, jaki przywiozłem z wojny meksykańskiej.  - Bob, przynieś obcęgi.
- Oooo...
- Obcęgi durniu! Takie do gwoździ wyrywania. Mam ci tłumaczyć ośle do czego obcęgi służą?!
Szuranie buciorami tylko utwierdziło mnie, że Bob wyszedł. Zostałem sam na sam z moją Peggy. Tyle wspomnień, tyle wzruszeń. Tym bardziej nie mogłem pojąć skąd w jej ciele tyle nazbieranej złej energii, że ciskała pogrzebaczem raz po raz po mojej głowie.
- Co tak długo?!
- A... a...
- Czego akasz?!
- Po co obcęgi?
- Koronki! Zostawić w gębie? Podaj no tę łyżkę, co tam leży.
Bez ceregieli wcisnęła łyżkę między niedomknięte zęby.
- Podważ! - kolejna komenda Peggy została wykonana bez szemrania ze strony Boba. Nie wiem, co mu obiecała, ale musiała to być sowita zachęta. Łyżka podważyła żuchwę. - O! dobrze! Trzymaj tak.
I chwyciła obcęgami za górny, lewy kieł.
Zgrzyt!
Obcęgi ześlizgnęły się po cennej koronce.
- Cholera!... Podważ jeszcze raz!
Znowu zgrzyt. I trzask pękającego zęba.
- Niech to szlag trafi! Chytrus! Nawet po śmierci. A mamusia zawsze powtarzała: wyjdź za Philla, wyjdź za Philla, będziesz miała jak w raju!
- Ale Philla aligator zeżarł!
- Tego mamusia wiedzieć nie mogła. Aligator?! Gdzie są jego buty?! Jeśli gwizdnąłeś, to oddaj po dobroci, bo nie ręczę Bob za siebie!
I chwyciła Boba za grdykę. Nigdy nie lubiłem nocnego podduszania, ale skoro Peggy gustowała, to nie miałem innego wyjścia. Albo życie w ascezie, albo ten uścisk... Tylko, że mój był czasowy. Tu Bob zaczął charczeć, krztusić się. Pewnie i oczka zaczęły świdrować w panice nieuchronnego dołączenia do mnie?
- To... to... nie... nie... ja... nie... ja... Pu... ść... Peggy
Ale Peggy ani myślała rezygnować z chwili dominacji. Naparła zapewne całym obfitym ciałem na cherlawy tors niby-bohatera civil war.
- Kto?
- Moira!
- Moira?! - głos nie wierzył, co chłonęły uszy.
- Moira - wyartykułował Bob. Uwolniony uścisk przywracał możliwość swobodniejszego oddechu. - Dla swego  Svena.
- Tego Szweda?
- Norwega.
- Szwed, Norweg?! O! Takie buty! Z San Francisco!
Nagle zrobiło się cicho.
Zostałem sam?
Straszne. Ptaszki ćwierkają, kogut u Toma drze dzioba w czym na pewno nie zyskuje aprobaty panny Twain, która najchętniej widziałaby go w swoim rosole. Bydło pędził pewnie Craig i nawet nie dotrze do jego głowy, że ja tu leżę na marach. Świeca? Nie zapalono żadnej świecy?! O sknery! A gdzie płacząca Su? Każdy pochówek obskakiwała, bez względu na wyznanie czy kolor skóry denata. Kiedy podziurawiono kulami tego bydlaka Lee Tannera pierwsza zawodziła u jego poduszki, choć na sumieniu miał tyle poczciwych dusz wbrew swej woli wysłanych do Pana. A ja?  Uczciwy, pobożny, wierny, oddany Sprawie.
Drzwi skrzypnęły. Tani odór taniej whisky bił od progu. Tylko nie Theo Britt. I może Sam Yull. Już większych moczymord nie mieli? Przecież od lat trąbiłem: pogrzebać ma mnie doktor Reed. Tak, Duffy. Chociaż wiem, że mnie do ostatniego centa nie orżnie i nie ściągnie ze zwłok kamizelki.
Byłem zwłokami? No tak. Trup. Truposz. Zaraz będę gnił.
Co to było?
Jakieś: gul? gul? gul?
- Daj łyka! - odezwał się głos pierwszy.
- W twoją śmierdzącą gębę lać tyle dobra? - odezwał się głos drugi, bardziej schrypiały.
- Nie bądź sknera Theo! - błagał głos pierwszy.
- Ja sknera?! Ty parszywa żmijo!
I pac. Tych pacnięć było kilka. A może kilkanaście?
- Theo! Daj żyć! - protestował głos pierwszy.
- To nie pierdol byle czego i chwytaj się za te truchło!
Truchło?! Jak on mnie nazwał? Truchło?! Theo Britt, święta ziemia i ciebie kiedyś przestanie tolerować, a wtedy się porachujemy. Poczekam na ciebie u niebiańskich bram!
- Trzeba było wziąć Harrego!
Harrego Steina? O! nie! Tylko nie tego drania.
- A... a... gdzie trumna? - zaciekawił się głos pierwszy.
- Worek mamy!
Jaki worek? Co za worek?
- Worek? Bez trumny?
- Peggy sprzedała ją Reedowi. Jego szwagier jak wraz odszedł.
Odsprzedała? Moja Peggy?! Dąb kalifornijski? Dałem za niego... Zaraz... Ile to było? Konia by za niego można było kupić. Moja trumnaaaa.
- Aha. Czyli worek.
I chwycili mnie. Za ramiona i nogi.
- Trzymaj mocniej, bo mi sie wysymyka! - warknął głos drugi.
- Ciężki! - utyskiwał ten pierwszy.
- Swoje waży. Co chcesz, sędzia. Mało się nachapał? A ilu powiesił!...
- No.
- Hilla, Greena, Potersa, Blaicka - cały alfabet by się uzbierał.
Pociągnięcie nosem było widomym dźwiękiem, że zgadza się. Zresztą oni też nie byli lepsi. Mieli to szczęście, że nic groźnego im nie udowodniono. Nawet koniokradztwo uszło im na sucho. Pan ich z tego kiedyś rozliczy.
Wynieśli mnie z pokoju. Na chybotliwych schodach Theo Britt potknął się. Upuścili mnie. Grzmotnąłem o stopnie, odbiłem o balustradę. Zawisłem na niej, jak pusty worek w corallu Virgila Morgan Jr.
- Uważaj! - zapiszczał głos pierwszy. I to ze współczuciem.
- No, co?! - odburknął głos drugi. - Peggy! Peggy!
U schodów stanęła wywołana dama.
- Czego tam?!
- Pomóż! Te schody...
- Za co wam moczymordy płacę?!
- Ale... - głos drugie złagodniał. To już nie była ta hardość, jaka miał dla głosu pierwszego. Ten głos po prostu rozpływał się. Był, jakim go nigdy nie znałem, serdeczny?
- Nie marudźcie. Za pół godziny Sanchez zamyka.
- Przeklęty Metys!
- Nie klnij Theo! - upomniała go Peggy.
Zwlekli mnie z balustrady i schodów. Na podłodze leżało coś na kształt poszarpanego wora. Jakieś plewy walały się dookoła niego. Brakowało tylko szczura, którego łeb zerkałby ciekawie spod niego. Położono mnie na nim.
Głos pierwszy stęknął.
- Czego stękasz? Zawijaj! - upomniał głos drugi, który na powrót nabrał barwy, która nie lubi sprzeciwu.
Smród wora czy czegoś tam mógł przywrócić proces życiowy? Ale nie przywrócił.
- Peggy, zaszywamy pana sędziego?
- A po cholerę? Dratwy szkoda - odpowiedziała Peggy bez miłosierdzia i bez współczucia. - Bryczka czeka.
Bryczka? Doktor Duffy Reed zapewniał w swoich strojnych w esy i floresy folderach: "Tylko u nas! Karwany ekstraklasa! Zaprzęgamy w dwa, cztery czy nawet sześć karych koni! Wyściełanie jedwabiem prosto z Wuhan! Tylko u nas! Makijaż gratis! ZAPRASZAMY. Zniżki 15 % dla stałych klientów". I ja się na ową promocję łapałem! 15 % w kij nie dmuchał. Alboż nie chowałem u doktora mamusi, szwagra i wuja Almera? Moje 15 %! Uczciwie na nie zarobiłem.
Faktycznie przed domem stała bryczka. Jakaś rozklekotana taradejka. Z schebaciałym wałachem u wykrzywionego dyszla. Stał, jak oferma. Łeb zwieszony. Ogon wyliniały. Uzda zbyt wielka, uprząż w nieładzie. Rymarza bym kazał powiesić za takie anty dzieło sztuki rzemieślniczej. U mnie papierów czeladniczych na pewno by nie dostał, a gdzież tu marzyć o mistrzowskich.
Grzmotnąłem potylicą w beczkę. Wałach zarżał jakoś żałośnie. Gdzie karawan? Gdzie karawan?
Ruszyło.
Źle naoliwione koła skrzypiały. Że niech je cholera. Mijani ludzi odwracali się ze wstrętem. A może tylko mi się zdawało. Po prostu przed zmrokiem starali się dotrzeć do domu. Być w dzień targowy o późnej porze na ulicy, to niezbyt mądre i bezpieczne. Wiedział o tym każdy.  Zgraje pijanych kowboi opanowały ulice, deptaki, że o saloonie i przybytku panny Horst nie wspomnę. Wylęgarnia wszeteczeństwa!
Cmentarz. O! Brama. A nad nią anioły, które dmą w trąby. Zawsze chciałem ich posłuchać. Pewnie teraz, jak trafię przed oblicze Pana dane mi będzie.  Ale tam w niebie nie będzie to jakieś szkaradziejstwo w drewnie lub metalu, ale najpiękniejsze piękności anielskie, jak Sara Morgan lub Connie Rey.
Grobowiec. Mój. Rodowy. Marmur z Carrary odbijał się od pospolitości tego, co stawiano na prawo i lewo. Pieta długa mistrza Angelo Ruciano II zapierała dech swoim kunsztem. Nie odbiegała od tej, jaką wykonał wieki temu Michelangelo Buonarroti. Kosztowało to kilkanaście moich sędziowskich pensji, ale opłacało się. Opłacało.
Ale... Ale...  
Chabeta ani myślała stanąć przy grobie z napisem: "Rodzina Westwood". Poczłapała dalej. Dokąd?! Stój cholero! Tam jest moje miejsce!  Ale wałach nie reagował. Mógł-że słyszeć veto nieboszczyka?  Wóz podskoczył na jakimś wystającym korzeniu.  Mogłem spodziewać się najgorszego. Od pierwszej chwili! Peggy nie ma! Żałobników  nie ma! Gdzie płacząca Su?! A teraz jeszcze jakby nigdy nic omijano mój grobowiec, gdzie trzy pokolenie Westwoodów oczekiwało na Sąd Boży i Zmartwychwstanie.
Chabeta zaryła kopytami.
Koniec podróży?
Wóz skrzypnął pod  ciężarem dwóch ciał, jakie weszły na platformę.
- No, bierz za tamten koniec - odezwał się ciężki głos drugi.
- Czemu zawsze ja z tej strony? - zapiszczał z niezadowolenia głos pierwszy.
- Bo ja rozum mam! A ty, tylko siłę.
- Każdy ma rozum - bronił się głos pierwszy.
Chwyciły mnie dwie pary rąk.
- I sru! - padła komenda z tej drugiej gęby.
I sru!
Uderzyłem w coś. Ni to miękkie, ni to rozlazłe.
- To tak się godzi? - głos pierwszy miał wątpliwości?
- Kochał Mozarta! To ma jak Mozart! - zarechotał głos drugi.
- Jaki Mozart? Martin?
- Jaki ty głupi jesteś Sam.
Mozart?! Też naszło mnie "jaki Mozart?". Dotarło do mnie. Pogrzeb Mistrza! A gdzie Lacrimosa? Nie! Wspólny dół?! Pomiędzy innymi nieboszczykami? Wapno! Zaraz sypną na mnie wapno? A mowy, palestra? Jestem sędzia Horacy Westwood! Tak się nie godzi! Nie! Tylko nie jak Mozart! Nieeeeeeeeeee!...


The End

Brak komentarzy: