niedziela, marca 01, 2020

Sara Lancaster (17)

...gorączka nie odpuszczała. Sara zmieniła kolejny opatrunek na rozpalonym czole Emilii. Dziewczynka ciężko oddychała.
- Mamo?
- Tak, kochanie? Jestem przy tobie.
- Boli...
- Wiem.
- Jestem taka... taka gorąca...
- Masz gorączkę, kochanie.
Dziewczynka niespokojnie zaczęła wiercić się.
- A Toby...

- Co Toby? - Sara dotknęła rozpalonego policzka córki. - Opowiadał ci o wiewiórce?
- Tak, też - Emilii uśmiechnęła się. - Ale mówił, że jego babcia Berta ugotowała się od... od gorączki.
- Nie słuchaj tych głupot - obruszyła się Sara.
- Nie słucham, ale Toby mówił...
- Wytargam go za te jego odstające uszy, jeśli tylko zbliży się do twego pokoju!
- Ale... ja... bardzo lubię, jak Toby...
Ktoś zastukał w drzwi. Sara spojrzała w ich kierunku.
W drzwiach stała panna Hoop.
- Czy coś się stało?
- Przyszedł kapitan Taylor. Pomyślałem - wskazała wzrokiem na Emilii - że może ja panią zastąpię. Pan kapitan...
- Tak? - Sara uniosła się z łóżka córki.
- Pan kapitan powiedział, że to coś pilnego. Zostanę z naszą kruszyną.
Sara spojrzała na Emilii. Jej oczy wyrażały cichy sprzeciw?
- Kochanie... tylko na chwilę... mama zaraz wróci.
- Aha i była pani Paterson.
- Paterson? Po co? - zdziwienie Sary było ogromne. Zwykle zostawiała na progu Tobyego  i tyle się widziały. Przed laty razem chodziły do szkółki niedzielnej i na lekcje do szkoły panny Norton. Dawna zażyłość zniknęła, kiedy Miranda wyszła za Clintona Patersona. Nigdy nie mogła pojąć, że wybrała tego gburowatego farmera. Wprawdzie i ona nie pochodziła z wyższych sfer, ale... No i popsuło się między nimi. Chyba to wpływ Clintona, który, jak mawiano "założył żonie smycz" - kontrolował gdzie, z kim, po co wychodzi. Roztrzepana Miranda stała się ponurym cieniem samej siebie. Unikała nie tylko Sary, ale i ludzkiego wzroku. Dopiero, kiedy Toby przyszedł na świat coś zmieniło się, ale dawna serdeczność nigdy już nie wróciła.
- Toby zmarł.
- Co?!
Sara oniemiała. Na szczęście ostatnie słowa padły z ust panny Hoop dość cicho, bo Emilii nie zrozumiała matczynej reakcji.
- Mamo! Co się stało?
- Nie... nie nic... kochanie... Nic.
Sara wzięła pannę Hoop pod rękę i wyprowadziła z pokoju.
- Co pani mówi?!
Zamknęła za sobą drzwi.
- Toby dostał nagle gorączki, potem krwotoku... Zmarł dziś rano.
- Rany boskie! - Sara spojrzała na drzwi do pokoju Emilii. - W żadnym wypadku... Ani słowa przy Emilii!
Sara oparła się o ścianę. Czuła, że odchodzą ją siły.
- Czy dobrze się pani czuje?
- A jak ma się czuć?! - Sara nie panowała nad sobą. - Jak? Gdzie jest kapitan...
- Czeka w salonie.
- Proszę iść do Emilii. Ja zaraz...
Ruszyła korsarzem ku schodom. Półprzytomna pokonywała kolejne stopnie. Nie pamiętała, jak znalazła się w salonie. Robert Taylor stał przy wygaszonym kominku. Miał na sobie nowy mundur. Rękę jeszcze na temblaku.
- Witam kapitanie.
- Bardzo oficjalnie?
- Nie wiedziałam... pa... ciebie na pogrzebie?
- Wybacz Saro, ale byłem... rana otworzyła się.
- Rozumiem.
- Bardzo ceniłem twego ojca. To źle, że kraj traci takich ludzi.
Sara nic nie odpowiedziała.
- Chciałem się z tobą pożegnać.
- Wracasz tam?
Robert postąpił kilka kroków ku Sarze:
- Tego oczekuje ode mnie...
- Sprawa?
- Więcej. Honor, Saro.
- Saro? - zamyśliła się. - Wiesz, że coraz rzadziej słyszę swoje imię?
- Do mnie też nikt nie mówi: Robercie.
Sara westchnęła. Dawno przestali być dziećmi. Dawno ich drogi odbiły od siebie. Związek z Xavierem był chwilą uniesienia. To prawda. Wiedziała, że i Roberta już nic nie trzyma tutaj. Ukochana, po wieści o jego zaginięciu zmieniła obiekt zainteresowania. Bliższy jej stał się handlarz whisky, mętna acz zasobna persona - niejaki Dick Nixon.
- Czy to prawda, że Clark rusza z tobą?
- Tak. Zaciągnął się, a ja sprawiłem, że będzie służył pode mną. Zrobię go swoim ordynansem?
- To dzieciuch przecież...
- Ma szesnaście lat. Już jego czas.
- Hm... czas?
Robert zbliżył się do niej.
- Jak Emilii?
- Ma gorączkę, ale lekarz twierdzi, że będzie dobrze. Jest nadzieja.
- Ufność w Bogu.
- Co tam Bóg! - obruszyła się. - Mały Toby umarł.
- Toby?
- Toby Paterson, syn Mirandy. Pamiętasz?
- Owszem, pamiętam. Znam Tobyego.
- Znałeś. Umarł dziś rano.
Sara usiadła zrezygnowana na fotelu.
- Nalej mi wina.
Robert napełnił dla niej kryształowy kieliszek.
- Wiesz, że to po mojej prababce? - podniosła kieliszek i przyjrzała się szkarłatowi trunku. - Są w rodzinie de Boulay od stu lat? Jeszcze z Francji.
- Nie wiedziałem.
- A zaraz będą tu Jankesi i umoczą swe spragnione pyski w nich. I za nic będą mieć naszą tradycję, historię, pamięć o Francji. Może z nich pił Ludwik XVI lub Wolter?
- Myślałem, że Jefferson...
Sara wzruszyła tylko ramionami. Jaka dla niej różnica Wolter czy Jefferson? Wypiła łyk. 
- Kiedy wyjeżdżacie?
- Jutro...
- Już... jutro? - tak, przestraszyła się. Spojrzała na Roberta.. - A... twoja ręka?
- To już tylko lekka rana.
- Wybacz, że nie odprowadzę cię, muszę wracać do Emilii...
- Saro... - oczy Roberta zaszkliły się.
- Nie mów nic. Niech zostanie, jak jest...
- Pamiętaj... że ja...
- Wiem. 
Spuściła wzrok. Patrzyła tylko na czubki jego butów. Po chwili zobaczyła, jak odwracają się. I odchodzą. Nie poruszyła się. Zrobiło się jej ciężko. Na równi z tym czuciem, jakie dopadło ją, kiedy odszedł ojciec... Wstała. Poszła do pokoju córki.

cdn

Brak komentarzy: