wtorek, grudnia 10, 2019

Sara Lancaster (01)

Nie wiem kim jest kobieta z fotografii.
Obudziła moją wyobraźnię.
Nazwałem ją: Sara Lancaster.
Tak zrodziła się opowieść, której pierwszy odcinek powstał... 30 grudnia 2013 r. Nie, to nie żart. Tyle lat czekał na swoją premierę. Odważam się go dziś ujawnić. Czy należało go zostawić w "poczekalni"?
Nie wiem, po której stronie  opisywanego konfliktu była czy w ogóle była jego uczestniczką?
Tym opowiadaniem wracam do tematyki, która dawno nie gościła na moim blogu: wojna secesyjna/civil war.
Proszę o wyrozumiałość i życzliwy odbiór.
Oto przed Państwem: Sara Lancaster!...

Sara Lancaster wbiegła do domu. Zatrzasnęła drzwi z takim hukiem, że stary lokaj Bernard wybiegł ze swego pokoju.
- Panienko!
Ale ona nie słuchała go. Nawet na niego nie spojrzała. Wbiegła po schodach na górę. Na samym szczycie odwróciła się jednak i krzyknęła do niego:
- I jakby ktoś o mnie pytał... to... - zawahała się. Rumieńce na twarzy zdradzały stan lekkiego podniecenia? - Mnie nie ma! Wyjechałam do Savannah lub... lub... Richmond!
- Ale panienko... - Bernard nie nadążał za tą dziewczyną? Nie, już kobietą! Zapominał, że rok temu odbył się ślub panny Sary de Boulay z kapitanem Xavierem Lancasterem. Ale... Jego czarna twarz wyrażała stan zakłopotania i bezradności. Bo niby, co on mógł? Jak pomóc w tym trudnym okresie?!...
Sara zamknęła za sobą drzwi do pokoju. Rozejrzała się po nim. Niby nic nie zmieniło się? Ależ tak! Zniknął portret ukochanego generała Lee. Pozostało puste miejsce. Kiedy Teresa przyniosła jakąś akwarelę z pięknymi różami, to po prostu wyrzuciła ją przez okno. Kiedy chciała zrobić to samo z generałem Teresa nieomal swoim ciałem zasłoniła okno.
- Tak nie wolno! - upominała ją wtedy. - To by była zdrada Sprawy! Chcesz na ten biedny dom sprowadzić jeszcze inne nieszczęścia?!
Na szczęście profesora nie było tego dnia w domu. Zatrzymały go przypadki i wypadki na uczelni.  Ta rozględzona młodzież, której tylko oręż i wojaczka była w głowie. Nikt nie chciał siedzieć w ławce. Sam opowiadał, jak syn Peteresonów, tak ten mały Krystian, prowokował go pytaniami "Kiedy wkroczymy do Waszyngtonu?", "Na którym drzewie mam powiesić Lincolna: od frontu czy od strony kloaki?". Wzbudzał w kolegach ogólną wesołość. Profesor właściwie nie wiedział jak się w takiej chwili zachować. Wychowywał tych chłopców w blasku innych wartości. Pod ciężarem bieżących zdarzeń wszystko sypało się bezpowrotnie w gruzy? A potem nadeszła  z frontu...
Teraz czuła się, jak tamtego lipcowego dnia, kiedy nadeszła ta straszliwa wiadomość. Najpierw był komunikat z frontu:  major Xavier Lancaster zginął 21 lipca 1861 r. pod Bull Run!  Powtarzała: "Przecież, to nasi wygrali! A Jankesi uciekali, jak zające!". Kilka dni później nadszedł list od samego generała Johnstona! Czytała w nim: "Major X. Lancaster... do... dowodząc swoim pułkiem w szturmie na pozycje wroga...". Nie mogła zrozumieć, że wczorajsi koledzy i przyjaciele stali się teraz "wrogami"? "...zginął w walce z...". Nie miała już tego listu. Podarła go. Nim to jednak zrobiły jej drobne, smukłe dłonie zapadł w pamięci, wryło się słowo za słowem!... "...proszę przyjąć kondolencje. Gen. Joseph Eggleston Johnston PS: Osobiste rzeczy majora Lancastera zostaną Pani przesłane na ten adres". Faktycznie kilka dni później zwrócono jej zniszczony notatnik, papierośnicę i grzebień. Grzebień?! - parsknęła wtedy. Czuła tym większe przygnębienie, że za kilka tygodni miał narodzić się owoc ich miłości. To wtedy zadecydowała, że da mu na imię Eggleston. Matka natura z niej zakpiła i przyszła na świat Emilia. Dziewczynka o dużych, ciemnych oczach - dokładnie takich, w jakich zakochała się na przyjęciu u wujostwa Emerssonów w Savannah w '58. To były oczy Xaviera.
Musiała ochłonąć.Nie mogła myśleć o niczym innym, jak o tej rozgadanej, szczebioczącej na ulicy Maragert Warfield! To jej nazwisko... Już samo jej brzmienie budziło w niej jednostajne skojarzenia: ryk werbli, rżenie koni, jazgot lecących pocisków i kartaczy, podanych komend! "Jak można nazywać się Warfield?" - powtarzała w myślach. Zerknęła przez okno. Dostrzegał jej słomkowy kapelusz, a obok niej...
Paradowała z porucznikiem Robinem Taylorem. Byli po słowie. Za tydzień ma się odbyć ich ślub. Zapowiedzi wyszły nie tak dawno, ale okoliczności, po prostu wojna stawiała inne wymagania... Zasłoniła okno. Strata czasu wspominać, jak ta smarkula wtulała się w świeżo od krawca zakupiony mundur przystojnego porucznika Taylora.
Nigdy nikomu źle nie życzyła, ale teraz... Aż się sama przestraszyła swoich myśli. Teraz pragnęła nieszczęścia tej pyzowatej, nie zamykające się gęby Margaret Warfield!
Dopiero teraz zaskoczyła ją cisza w domu. Mała Emilii o tej porze powinna bawić się w ogrodzie z panną Hoop. Przeszła na druga stronę pokoju i zerknęła na ogród, który łagodnie schodził ku pobliskiej rzece. Ale nikogo nie dostrzegła.
- Emilii! Panno Hoop!
Ale jej wołanie zostawało bez odpowiedzi. Drugie i trzeci wykonanie też nic nie zmieniło. Emilii i jej piastunka nie odzywały się. Wyszła z pokoju. Bernard już pojawił się w drzwiach swego pokoju.
- Gdzie one są?!
- Panienka Emilii z panną Hoop wyszły na kwestę...
- Na jaka kwestę? - zdziwiła się, a jej czoło zmarszczyło się.
- Dzisiaj środa proszę pani...
- I?
- I Hoop poszła z panienką Emilii do kościoła św. Wawrzyńca na kwestę w sprawie zbiórki na naszą armię. Generał Lee...
- Nie chcę słuchać o generale Lee! - krzyknęła, odwróciła się na pięcie i ruszyła do salonu. Gorszego miejsca wybrać nie mogła. Tu też wisiał portret generała! Z tą różnica, że jego stąd zdjąć nie mogła, ani tym bardziej wyrzucić! Ojciec był niemniej poruszony jej demonstracją, jaką wykazała się dwa lata temu.
- Tak nie postępuje córka Wirginii! - usłyszała wtedy i musiała wytrzymać cały ojcowski monolog: Śmierć twego męża za Sprawę, to wielka sprawa! Tego wymagał honor i poświęcenie nie tylko dla Wirginii, ale całych Skonfederowanych Stanów! Ta wojna dopiero się zaczęła. Jeszcze jedna, dwie kampanie i zwycięstwo ogłosimy na Kapitolu! Nie wolno tracić wiary! Co by na to powiedziała twoja prababka!
I tak wracano do odwiecznego tematu: prababka Sara Tennyson urodzonej Wetherburn. Na to dochodził dodatek o Richardzie Wetherburn, zwany "Old Dick".
- Tak wiem, przodkowie... Ojcze! Mamy XIX w., a nie XVIII czy czasy Cromwella!
- To nic nie zmienia! - usłyszała desperacki objaw starczej obrony. -  Wprawdzie nazywasz się Lancaster z domu de Boula, ale krew twoja...
Krew! Krew! Krew! Tylko, że teraz lała się prawdziwa krew. Nie wyimaginowana, nie symboliczna, ale prawdziwa! Najpierw pod Bull Ran i to dwa razy, później nad Antietam, pod Fredericksburgiem czy Chancellorsville. Było ich dziesiątki. Te pamiętała z gazet lub ulicznych opowieści, komentarzy przy stole ojca-profesora. W połowie maja zjawił się tutaj Taylor. Ojciec przyjął go w swoim gabinecie. Długo rozmawiali, do późna w nocy. Kiedy gość wyszedł poprosił ją do siebie.
Siedział w swoim gabinecie. Kochała ten pokój pachnący skóra foteli, zapachu cygar i mnogości książek na półkach, które wyginały się pod ich ciężarem. Nad kominkiem wisiał portret matki wykonany w Filadelfii w okresie ich narzeczeństwa. Młody Filip de Boulay nie miał takiej gotówki, aby swoją ukochaną Annę uwiecznić na płótnie. Pomógł mu teść, Adrian Tennyson. Teraz patrzyła na poruszonego, ba! wstrząśniętego ojca. Zdawało się, że plecy bardziej pochyliły się ku przodowi. Pamiętała go takim, kiedy umierała matka.
- Czy coś sie stało tato?
Ojciec chwilę milczał. Westchnął ciężko i powiedział:
- „Stonewall” nie żyje!
- Zginął? - zainteresowała się. I nie było w tym żadnej kokieterii czy udawanej uprzejmości. Nazwisko generała Jacksona od zawsze było na ustach domowników. Profesor kazał sobie powiesić w gabinecie mapę wschodniego wybrzeża i zapisywał na niej ruchy wojsk Armii Północnej Wirginii. Ostatnia, którą podkreślił brzmiała: Chancellorsville.
- Gorzej córuś, gorzej... - i ciężko spojrzał w migoczący płomyk lampy.- Nasi go postrzelili, a potem...
Głos mu zadrżał. Opanował go jednak. I dodał:
- Amputacja nic nie dała. Wdała się pewnie gangrena i Jackson umarł. Rozumiesz to? On - „Stonewall” umarł, jak byle ochlapus po ulicznej bójce?
- Tato tak nie wolno mówić! - zaprotestowała.
- Tak umrzeć? Tak umrzeć?...
Zostawiła go wtedy z tym pytaniem w gabinecie. Dzień później poszedł zaciągnąć się na ochotnika, ale grzecznie i stanowczo odmówiono mu ze względu na zaawansowany wiek.
- Pamiętaj! - wrócił z buńczuczną energią. - Jeszcze się o mnie upomną! Przypomną sobie kim był Filip de Boulay.
Trochą nią poruszyła ta deklaracja. Wierzyła jednak, że Wirginia nie będzie tak okrutna, aby takich starców, jak jej ojciec powoływać pod broń. No i generał. Ojciec był starszy od Lee bodaj o pięć, sześć, a może osiem lat? Nie wiedziała nigdy.
Te wspomnienia...
Głos Hoop przywrócił ją do rzeczywistości.
- Pani Lancaster! Pani Lancaster!
- Stało się coś? Wygraliśmy wojnę?
- Prawie! Prawie! - twarz Hoop promieniała, jakby na drodze spotkała Stwórcę. - Generał Lee wkroczył do Pensylwanii!
- Znowu Lee? - Sara powiedziała to raczej do siebie. Panna Hoop dostrzegła zaledwie poruszające się usta. Stała lekko zdezorientowana. Sara widząc to zmusiła się do zapytania: - Tak?
- To niedaleko Waszyngtonu!
- Ale jeszcze Lincolna nie pojmali?
- Ależ proszę pani...
- Gdzie Emilii?
- Pobiegła do Teresy, bo ta jej obiecała...
- Szarlotkę? Hm...
Dopiero po chwili do pokoju wbiegła mała Emilii. W jednym ręku trzymała małą, konfederacką chorągiewkę, a w drugiej nadgryziony kawałek szarlotki.

cdn

Brak komentarzy: