piątek, listopada 08, 2019

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (54)

Berlin był ruiną.
Jej życie było ruiną.
Udało się jej trafić nad Sprewę. Choć traciła nadzieję, że stanie nad jej brzegiem. 
- Jedziemy dalej? - zapytał szofer.
Ale nie odpowiedziała od razu.
Nie poznawała swego miasta. Było wypalonym, zrujnowanym, zbezczeszczonym miejscem. Nie podobnym do żadnego miejsca na ziemi, jakie znała. 
Miała na sobie drelichową kurtkę, bez destynacji, męskie wojskowe spodnie i ciężkie buciory. 


*      *      * 
 - Jest pani pewna? - wracała do niej ostatnia rozmowa z majorem Hannibalem Langhornem. Wytrzymała jego badawcze spojrzenie.
- A czego mam się obawiać?
- Naszych wczorajszych sojuszników...
Zrozumiała.
- Wiem - odparła. - Jeszcze czuję zapach wódy i odór tego pyska, który nade mną sapał.
- Tym bardziej pani nie rozumiem, pani... - zawahał się. - Jak ja mam do pani mówić?
- Nie rozumiem.
- Kira? Greta? Agnes?
- Chwilami już sama... sama nie wiem... Wie pan majorze...
- Proszę mi mówić Hann...
- Hann? - zdziwiła się. - Dziwne.
- Dlaczego? Hannibal brzmi... brzmi... idiotycznie...
- Rzekłabym oryginalnie.
- Pozwolę sobie mieć inne zdanie. Chyba zmienię je na Harry.
- Na pana... na twoim... miejscu pozostałabym przy Hannibalu... W takim razie do mnie też proszę mówić na "ty".
Major uśmiechnął się.
- Nie mogę ci dać eskorty. Choć wiem, że Fuller z chęcią by pojechał. Może ten... Werner?
- Obawiam się, że... - zamyśliła się. Wyglądało, jakby szukała czegoś w powietrzu. - Wzięłam go za kogoś innego.
- To się zdarza.
- Byłam pewna, że to mój...
- Chłopak?
- Ktoś... dawno... mimo wszystko... uratował mi życie... Klaus...
- Dam samochód.
- Nie, nie trzeba - zaprotestowała. Ale bez przekonania.
- Nie myślę puścić ciebie tak samopas. Kogoś ci dobiorę. Z jeńców. Mam tu kilku sprawdzonych. Chyba nie zostawią cię na środku drogi?
Wzruszyła ramionami.
- Masz to jeszcze - położył przed nią pistolet.
- Co to jest?!
- Armata.
- Widzę, że nie widelec! - obruszyła się. Odsunęła broń od siebie.
- A ja nalegam! - powiedział z naciskiem. - Bez tego nie wypuszczę cię. Fuller zaraz przyniesie mundur.
- Mundur?! Może jeszcze jeszcze dostanę szpadę Starego Fryca? - parsknęła śmiechem.
Ale major Langhorn nie żartował.

 *      *      *

- Jedziemy dalej, proszę pani? - szofer niecierpliwił się. 
A ona nie potrafiła oderwać oczu od wypalonych okien, rumowiska pośród którego jakiś starcy wygrzebywali pozostałości domostwa. Dochodził ją śpiew. Nienawistny. Język, którego nie chciała już słyszeć. Rosyjski. Decydując się na tę podróż wiedziała na co się naraża. Nie mogła mieć do nikogo pretensji. To był jej wybór.
Unter den Linden, którą pamiętała po prostu nie istniała.
- Jedźmy... robi się szaro...
Było już późno. Wiedziała, że pośród tych ruin lepiej nie snuć się po zmroku.
Bardzo niechętnie wróciła do auta. Kierowca, młody chłopak, jakiego przydzielił jej major Langhorn był dobrym kompanem tej dziwnej podróży. Przede wszystkim był małomówny. Jedyne, co wydobyła z niego, że urodził się w Culm. Mówił o sobie "Niemiec z Polski". Był dumny, że pochodził z miasta, z którego był sam Guderian. Mówił też, że ma matkę i siostrę, które uciekły przed zbliżającym się frontem do Düsseldorfu, do wuja Lucasa.
Ruszyli przed siebie, zostawiając za sobą okaleczoną walkami Bramę Brandenburską. Bała się. Całą drogę bała się. Nie, nie o siebie, ale co zastanie tam, w Steglitz-Zehlendorf.
Mijali kolejne patrole. Sowieccy żołnierze na widok amerykańskiego willysa tylko patrzyli spode łba. Kobieta siedząca obok kierowcy dziwiła ich, ale nie myśleli jej ani kontrolować, ani zatrzymywać. Ta pierwsza trochę ją uspokoiła...

*      *      *

- Po co jedziecie do Berlina? - dociekliwość sowieckiego kapitana była mimo wszystko uzasadniona. Oto miała przed sobą jednego ze zwycięzców. Rząd medali na pewno był skutkiem frontowej waleczności i odwagi.
- Wracam do domu - odpowiedziała zgodnie z prawdą.
- To pani jest... Niemką? - dopytywał oficer.
- Niemką.
- No, no...
- Co znaczy to "no, no"?! - nie myślała hamować swego języka. - Mam tu pisma od majora Langhorna i pułkownika Audleya.
- Tak? - studiował przedłożone dokumenty. - Amerykański...
- ...i brytyjski. 
- Taaak - przeciągnął sylaby. Mówił po niemiecku z silnym akcentem rosyjskim. - Wystawimy wam swoją przepustkę. Macie ją pokazywać każdemu patrolowi, a nawet każdemu kto tylko tego zażąda.
- Rozumiem - irytował ją ten oficer. Jego skrupulatność powoli wyprowadzała ją z równowagi, ale mimo wszystko starała sie robić dobra minę do złej gry.
Postawił dwie pieczęcie i wręczył przepustkę.

*      *      * 

Samochód mijał kolejny lej. Do wyboi już przywykła. Samochód posuwał się wolno. Bardzo wolno. Ale jechali. mimo wszystko. Do przodu. Coraz bliżej Steglitz-Zehlendorf.
Sylwetka starszego mężczyzny ciągnącego drewniany wózek nie mogła dziwić. Tak wiele ich mijali. Obładowane jakimiś pakunkami, często z dzieckiem na samej górze. Tu jeszcze szedł krok w krok pies. Posiwiały pysk raz po raz spuszczał, aby obwąchać teren, a może znaleźć coś do jedzenia. Kierowca zwolnił, aby przepuścić staruszka. Tylko, że w tej samej chwili wózek podskoczył na jakimś wyboju i drewniane kółko z trzaskiem rozsypało się. Cała kombinacja misternie ustawiona na nim runęła. Starcze ręce próbowały ratować sytuację, ale daremnie.
- Zatrzymaj się! Stój!
Młodzieniec za kierownicą niechętnie wdusił pedał hamulca.
- Tak, to my, proszę pani, nigdy nie dojedziemy - to było chyba jedno z najdłuższych zdań, jakie od niego usłyszała tego dnia.
Ale Kira nie słuchała jego narzekania. Może dlatego, że rzadko coś wyrażał mogła teraz uśmiechnąć się pod nosem. Marudny kierowca, to było coś czego na szczęście uniknęła.
Wyskoczyła z wozu.
- Ja panu pomogę...
- Nie... nie... trzeba...
- Ja panu...
Mężczyzna schylił się po jakieś zawiniątko. Chwyciła go za rękę. Spracowana dłoń pokryta była strupami.
- Ja panu...
Spojrzała w starczą twarz.
- Tate?
Mężczyzna znieruchomiał.
- Tate?
Dotknęła starczego, zapadniętego policzka.
Nie mogła mieć wątpliwości.
- Tate!
Starzec kiwał głową. A ona...
A ona zaczęła całować twarz tego starego mężczyzny. Jej powtarzane "tate!" było najcudowniejszą muzyką zachodzącego dnia.
- G-r-e-t-c-h-e-n? - wycedził każdą literkę. Z taką obawą, jakby bał się, że to co widzi zaraz rozmyje się, bezpowrotnie zniknie. Ale nie. Dotykał zjawy! To nie mogła być zjawa! - Gretchen!

cdn

Brak komentarzy: