piątek, czerwca 01, 2018
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (25)
- Co pan chce ode mnie?! - standartenführer Max Sonntag nie był przyzwyczajony do takiego tonu. To on miał prawo żądać, narzucać, ale nie ktoś inny. Do tego niższy stopniem. Sturmbannführer Klaus von Leuthen okazał się dla niego zupełnym zaskoczeniem.
- Co?! - powtórzył z naciskiem.
- Po co wynajął pan tego Venzla Krügera? Pytam, po co?! Brakowało posługacza od Krüger & Eichingger! - pieklił się von Leuthen.
- Moja sprawa! - odciął się Sonntag.
- Tym razem ja pozwolę się z panem, herr standartenführer, nie zgodzić! Bo to godzi we mnie!
- Pan przesadza von Leuthen! - lekceważące machnięcie ręką było, jak dolanie oliwy do ognia.
- Nie, nie przesadzam! - głos podnosił się za każdym razem o ton wyżej. - Najpierw zleca mi pan zbadanie tej sprawy, ale równocześnie daje zlecenie tym tam... detektywom?! To dowód zaufania? Kpi pan sobie ze mnie, standartenführer?!
- W końcu nic się nie stało. Zbyteczny ten jazgot.
- W końcu nic się nie stało. Zbyteczny ten jazgot.
- Ja nie jazgoczę, herr standartenführer - duma von Leuthena zaznała kolejnego niewybrednego ciosu. - Stwierdzam fakty! Trzeba było tylko zdać się na spółkę Krüger & Eichingger i mieć jutro prasę pełną artykułów na temat Bärbel Sonntag.
- Jest aż tak źle? - Max Sonntag spuścił z tonu.
- Nie wiem.
- Czego pan nie wie, sturmbannführer? - zdziwił się. - Był pan w tym mieszkaniu.
- Byłem, ale ograniczyłem się do wyrzuceniu tego dupka Krügera. Zmieniłem zamki. I zaraz tam wracam. Sam! - dorzucił ostatnie słowo z naciskiem.
- Dobrze, już dobrze! - rozmowa przerosła jednak Maxa Sonntaga swoją ekspresją. Mimo wszystko ten młody oficer robił na nim wrażenie.
Von Leuthen zasalutował i wyszedł.
Tak, był wściekły. Spotkanie z Krügerem w prywatnym mieszkaniu Bärbel było dla niego miażdżącym zaskoczeniem. Swego czasu zdradziła mu się, że prowadzi dziennik. A jeśli detektyw odnalazł go. Co tam intymnego lub głupiego mogła naskrobać w chwili szczerości jego autorka? Wiedział, że musi go odnaleźć.
Tym razem podwórze było zupełnie puste, nie licząc kota, który leniwie przeciągał się pod trzepakiem.Wszedł do kamienicy. dopiero tam, na schodach, minęła go jakaś kobieta z dzieckiem.
- Willie, nie ociągaj się, babcia nie będzie czekać - doszło do jego uszu.
- Ja nie chce do babki Berty! Głupia babka!
- Jak ty mówisz, wredny chłopaku?! - kobieta lekko zmieszała się, bo dostrzegła, że jej szarpanie się z synem nie uszło uwadze tego obcego mężczyzny w mundurze. - Bo zaraz pan cię weźmie!
Klaus von Leuthen nie lubił takich wybiegów bezradnych rodziców:
- Proszę mną nie straszyć chłopca. Willie na pewno będzie u babci grzeczny.
Chłopiec spojrzał spode łba, ale po chwili twarz jego rozpalił uśmiech.
- Też będę SS-manem, jak wuj Walter.
- Seher gut! - pochwalił go i pogłaskał po jasnej głowie.
- Pan wybaczy, on tylko wojna... a wuj Walter... najchętniej sam poszedłby pod Stalingrad!
- Zuch chłopiec. Rzesza takich potrzebuje.
Mały wypiął dumnie pierś, jakby to on był sprawcą cudu domu Hohenzollernów. Ale von Leuthen nie miał czasu na przedłużanie tego dialogu, ruszył ku górze.
- I dokopię temu Stalinowi i Churchillowi, zobaczy pan! - dobiegło do niego z dołu.
Klucz miękko przekręcił się w zamku. Tak, kazał go zmienić, gdy tylko pozbył się detektywa Krügera. Wszedł do środka.
Tego teraz potrzebował: ciszy i spokoju. Rozmowa z Sonntagiem spłynęła po nim. Nie myślał już o wybuchach wściekłości tego syna hutniak. Wchodził za to w świat Bärbel, jego żony. Kilka namiętnych spotkań z nią, według niego, nie czyniła go przestępcą. Sam sobie otyły wieprz winny - rozumował. Szelma von Leuthen budził się w podobnych chwilach. Teraz myśl jego koncentrowała się w jednym kierunku: odnaleźć dziennik niewiernej żony. Pewnie, że obawiał się wpisów o... sobie. Nie mógł wiedzieć na ile regularnie frau Sonntag sporządzała swe cenne (a może babsko-banalne?) notatki.
Biurko pamiętające czasy pewnie jeszcze Fryderyka Wilhelma II było bez wątpienia cennym meblem. Ale niczym więcej. Jakieś pudełko, kilka listów podpisanych "Lisa" i "M.S.". Pióro. Ono wzbudziło zainteresowanie. Stalówka była poważnie uszkodzona. Wyglądało, jakby ktoś w porywie gniewu uderzył nim w coś twardego. Pisać się nim na pewno nie dało już, ale z jakichś powodów było cenne, skoro właścicielka nie cisnęła nim do kubła na śmieci.
Na biurku stała fotografia oprawiona w mosiężną, ciężką ramę: mała dziewczynka stała na krześle, a obok mężczyzna z kobietą. To spojrzenie dziecięcych oczu zdradzało, że to musiała być mała Bärbel z rodzicami. Trzeba to oddać, że była ładnym dzieckiem. Przesunął fotografię, dość niefrasobliwie, bo spadła na podłogę.
- O! cholera! - zaklął.
Podniósł ramkę. Dopiero teraz przyjrzał się jej od tyłu. Wydała się... Tak, jakby ktoś co rusz ją otwierał? Wskazywały na to raczej świeże rysy. Nóż? Jaki jest sens wyciągania starej fotografii? Odsunął tylną ściankę.
- Co to takiego?
Był to skrawek bibułki, karteczka. Zapisana. Cyframi? Na końcu stanęło: "CV074".
- Co u diabła?
Von Leuthen z wrażenia usiadł na krześle. Mógł się spodziewać różnych skarbów, ale czegoś takiego? Wbił wzrok w szereg liczb. I to "CV074". Dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Uwagę skupił na zegarze. Podszedł do niego. Wahadło dawno zatrzymało się. Za jego ramieniem, w desce był... otwór? Na wylot? Ale przecież tam... Powinna być ściana. Zdjął zegar. Na ścianie był otwór. Przedłużenie tego z zegara.
- Co tam jest?
Wyszedł z pokoju. Obok był składzik, rupieciarnia, do której wstawiano szczotki, miotły, jakieś wiadro, drabinkę, stare gazety i pogryzione przez mole futro. Zbite lustro stało oparte w miejscu, gdzie musiał być wylot otworu. Odsunął je. Był. Spojrzał przez niego. Miał, jak na dłoni pokój. Widział szezlong, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Czyjeś czujne oko zerkało, a może i fotografowało.
- Kogo?
Na regale obok stało kilka książek. Jakaś bez sensowna zbieranina, bez ładu składu i logiki - pomyślał. Karol May? Heinrich Mann? Victor Hugo? U kobiety? Immanuel Kant? Sięgnął po tom.
- "Metaphysik der Sitten"? - z niedowierzaniem przeczytał tytuł z grzbietu. Trudno było mu sobie wyobrazić Bärbel Sonntag studiującą filozofię Kanta. Otworzył książkę. Tylko, że w środku był wszyty nie Kant, ale... zeszyt. Czyjaś ręka napisała: "Memorbuch". Wziął ze sobą ten tom.
Na szezlongu leżały tylko wyszywane poduszki. Nie chciał się nawet zastanawiać jakie jest pochodzeniu plam na tapicerce. Otworzył tego niby-Kanta. Przerzucił kilka kartek. Początkowo banały, opis pobytu w München, coś o jakiś wierszach, zasuszony liść, dwa bilety trolejbusowe, karta pocztowa. Wreszcie zaczęło się w tym pisani coś dziać: "Poznałam pana P. V. Przemysłowiec. Duże dostawy dla wojska. Żonaty". Przerzucił kolejną kartkę: "...na pożegnanie namiętny pocałunek od inż F. Leci oblatywać jakiś samolot". Panowie P. V., F. pojawiali się kilkakrotnie. Zastanowił go zapis: "Dotarłam do pana G. poprzez jego żonę. Głupia suka naprawdę myśli, że na nią lecę? Podpowiem Maxowi...". Zapis był w tym miejscu urwany wielokropkiem. Czyżby, pani Sonntag zgłosiła fakt innej orientacji seksualnej mężowi? "Warto by było poznać kim jest pani G." - pomyślał. "W Breslau jest ponoć K.G." - zatrzymał go ten wpis. A kilka linijek niżej znalazł: "Hubert coś mi szeptał, że to Żydówka". Przerzucił kilka stron: "Jadę do Pene. Spotkam się tam z W. B. Oczarować go, to jak splunąć". Odłożył książkę-memorybuch. "W. B.? Pene?" - mruczał pod nosem. "Cholera jasna, przecież ta kobieta...". Czytał dalej: "K. U. jest chory. Spotkanie odwołane". Widać było, że dopisano później krótkie: "Łatwy". Inicjały się mnożyły. "KvL - żaden ktoś, ale... czarujący... taki inny..." - zatrzymało go na dłużej to zdanie. Szarpnął za kartkę. Potem wydarł dwie kolejne. "KvL" był nie tylko wzmiankowany, ale autorka zamieściła jego rysunek. Nie miał wątpliwości. To było o nom.
- Kim u diabła jesteś, Bärbel Sonntag? CV074?
cdn
- Willie, nie ociągaj się, babcia nie będzie czekać - doszło do jego uszu.
- Ja nie chce do babki Berty! Głupia babka!
- Jak ty mówisz, wredny chłopaku?! - kobieta lekko zmieszała się, bo dostrzegła, że jej szarpanie się z synem nie uszło uwadze tego obcego mężczyzny w mundurze. - Bo zaraz pan cię weźmie!
Klaus von Leuthen nie lubił takich wybiegów bezradnych rodziców:
- Proszę mną nie straszyć chłopca. Willie na pewno będzie u babci grzeczny.
Chłopiec spojrzał spode łba, ale po chwili twarz jego rozpalił uśmiech.
- Też będę SS-manem, jak wuj Walter.
- Seher gut! - pochwalił go i pogłaskał po jasnej głowie.
- Pan wybaczy, on tylko wojna... a wuj Walter... najchętniej sam poszedłby pod Stalingrad!
- Zuch chłopiec. Rzesza takich potrzebuje.
Mały wypiął dumnie pierś, jakby to on był sprawcą cudu domu Hohenzollernów. Ale von Leuthen nie miał czasu na przedłużanie tego dialogu, ruszył ku górze.
- I dokopię temu Stalinowi i Churchillowi, zobaczy pan! - dobiegło do niego z dołu.
Klucz miękko przekręcił się w zamku. Tak, kazał go zmienić, gdy tylko pozbył się detektywa Krügera. Wszedł do środka.
Tego teraz potrzebował: ciszy i spokoju. Rozmowa z Sonntagiem spłynęła po nim. Nie myślał już o wybuchach wściekłości tego syna hutniak. Wchodził za to w świat Bärbel, jego żony. Kilka namiętnych spotkań z nią, według niego, nie czyniła go przestępcą. Sam sobie otyły wieprz winny - rozumował. Szelma von Leuthen budził się w podobnych chwilach. Teraz myśl jego koncentrowała się w jednym kierunku: odnaleźć dziennik niewiernej żony. Pewnie, że obawiał się wpisów o... sobie. Nie mógł wiedzieć na ile regularnie frau Sonntag sporządzała swe cenne (a może babsko-banalne?) notatki.
Biurko pamiętające czasy pewnie jeszcze Fryderyka Wilhelma II było bez wątpienia cennym meblem. Ale niczym więcej. Jakieś pudełko, kilka listów podpisanych "Lisa" i "M.S.". Pióro. Ono wzbudziło zainteresowanie. Stalówka była poważnie uszkodzona. Wyglądało, jakby ktoś w porywie gniewu uderzył nim w coś twardego. Pisać się nim na pewno nie dało już, ale z jakichś powodów było cenne, skoro właścicielka nie cisnęła nim do kubła na śmieci.
Na biurku stała fotografia oprawiona w mosiężną, ciężką ramę: mała dziewczynka stała na krześle, a obok mężczyzna z kobietą. To spojrzenie dziecięcych oczu zdradzało, że to musiała być mała Bärbel z rodzicami. Trzeba to oddać, że była ładnym dzieckiem. Przesunął fotografię, dość niefrasobliwie, bo spadła na podłogę.
- O! cholera! - zaklął.
Podniósł ramkę. Dopiero teraz przyjrzał się jej od tyłu. Wydała się... Tak, jakby ktoś co rusz ją otwierał? Wskazywały na to raczej świeże rysy. Nóż? Jaki jest sens wyciągania starej fotografii? Odsunął tylną ściankę.
- Co to takiego?
Był to skrawek bibułki, karteczka. Zapisana. Cyframi? Na końcu stanęło: "CV074".
- Co u diabła?
Von Leuthen z wrażenia usiadł na krześle. Mógł się spodziewać różnych skarbów, ale czegoś takiego? Wbił wzrok w szereg liczb. I to "CV074". Dopiero teraz rozejrzał się po pokoju. Uwagę skupił na zegarze. Podszedł do niego. Wahadło dawno zatrzymało się. Za jego ramieniem, w desce był... otwór? Na wylot? Ale przecież tam... Powinna być ściana. Zdjął zegar. Na ścianie był otwór. Przedłużenie tego z zegara.
- Co tam jest?
Wyszedł z pokoju. Obok był składzik, rupieciarnia, do której wstawiano szczotki, miotły, jakieś wiadro, drabinkę, stare gazety i pogryzione przez mole futro. Zbite lustro stało oparte w miejscu, gdzie musiał być wylot otworu. Odsunął je. Był. Spojrzał przez niego. Miał, jak na dłoni pokój. Widział szezlong, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Czyjeś czujne oko zerkało, a może i fotografowało.
- Kogo?
Na regale obok stało kilka książek. Jakaś bez sensowna zbieranina, bez ładu składu i logiki - pomyślał. Karol May? Heinrich Mann? Victor Hugo? U kobiety? Immanuel Kant? Sięgnął po tom.
- "Metaphysik der Sitten"? - z niedowierzaniem przeczytał tytuł z grzbietu. Trudno było mu sobie wyobrazić Bärbel Sonntag studiującą filozofię Kanta. Otworzył książkę. Tylko, że w środku był wszyty nie Kant, ale... zeszyt. Czyjaś ręka napisała: "Memorbuch". Wziął ze sobą ten tom.
Na szezlongu leżały tylko wyszywane poduszki. Nie chciał się nawet zastanawiać jakie jest pochodzeniu plam na tapicerce. Otworzył tego niby-Kanta. Przerzucił kilka kartek. Początkowo banały, opis pobytu w München, coś o jakiś wierszach, zasuszony liść, dwa bilety trolejbusowe, karta pocztowa. Wreszcie zaczęło się w tym pisani coś dziać: "Poznałam pana P. V. Przemysłowiec. Duże dostawy dla wojska. Żonaty". Przerzucił kolejną kartkę: "...na pożegnanie namiętny pocałunek od inż F. Leci oblatywać jakiś samolot". Panowie P. V., F. pojawiali się kilkakrotnie. Zastanowił go zapis: "Dotarłam do pana G. poprzez jego żonę. Głupia suka naprawdę myśli, że na nią lecę? Podpowiem Maxowi...". Zapis był w tym miejscu urwany wielokropkiem. Czyżby, pani Sonntag zgłosiła fakt innej orientacji seksualnej mężowi? "Warto by było poznać kim jest pani G." - pomyślał. "W Breslau jest ponoć K.G." - zatrzymał go ten wpis. A kilka linijek niżej znalazł: "Hubert coś mi szeptał, że to Żydówka". Przerzucił kilka stron: "Jadę do Pene. Spotkam się tam z W. B. Oczarować go, to jak splunąć". Odłożył książkę-memorybuch. "W. B.? Pene?" - mruczał pod nosem. "Cholera jasna, przecież ta kobieta...". Czytał dalej: "K. U. jest chory. Spotkanie odwołane". Widać było, że dopisano później krótkie: "Łatwy". Inicjały się mnożyły. "KvL - żaden ktoś, ale... czarujący... taki inny..." - zatrzymało go na dłużej to zdanie. Szarpnął za kartkę. Potem wydarł dwie kolejne. "KvL" był nie tylko wzmiankowany, ale autorka zamieściła jego rysunek. Nie miał wątpliwości. To było o nom.
- Kim u diabła jesteś, Bärbel Sonntag? CV074?
cdn
Zaskakuje mnie intryga. Myślałem to taki romansik, a tu agentka? Kurczę, co będzie dalej?
OdpowiedzUsuń