wtorek, maja 01, 2018
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (21)
Kira Gauss zamarła z wrażenia. Ten otaczający ją wianuszek wielbicieli, rannych żołnierzy robił wrażenie. Nie wierzyła, ze każdy z nich widział ją na scenie, deskach opery. Profesor Holbein dał jej do zrozumienia, że to byłoby dobrze przyjęte. Nie dało ukryć się przed opinią publiczną Breslau, że ktoś tak popularny występuje tu nad Odrą. "Violetta Café" była niemal okupowana przez spragnionych odmiany widzów. Bardzo szybko upomniał się o nią Theater "Metropol". Schauspielhaus po prostu zawłaszczył sobie Kirę? Nie zdradziła strego profesora i kilka wieczorów w miesiącu była do jego dyspozycji. I to w czasie jednego z wieczorów usłyszała:
- Odwiedź ich.
- Kogo?
- Rannych...
- Mam tam pójść?
- A, co ci szkodzi? - błagalne oczy wytrąciły ją wtedy z równowagi?
Uległa. Zadzwoniła do dyrekcji i wybrała się. Nie miała wątpliwości. Kiedy zaczął się ku niej zbliżać tamten oficer w mundurze SS. Nawet nie miała wątpliwości, co do jego tożsamości. To był von Leuthen.
Ale nie miała wtedy czasu na rozmyślanie. To był grom! Tak to odczuła. Uderzenie. Coś w środku jej zachwiało się. Nie, nie spodziewała się takiego spotkania. Już zdążyła uwierzyć, że tu w Breslau jest bezpieczna. Opuściła Drezno tylko z tego jednego powodu. Tylko po to, by po tych kilkunastu miesiącach trafić na tego oficera SS?
Tłumek popchnął ją ku przodowi. Nagle znalazła się w sali. Chorzy siedzieli na łóżkach, jakby czekali na lekarski obchód. Ale ktoś leżał pod oknem. Podeszła do niego. To był młody człowiek. Patrzył tempo w sufit. Wszelkie ruchy uniemożliwiał mu gipsowy pancerz. Obie dłonie miał owinięte bandażem. Spojrzała na jego młodą twarz, a potem na kartę choroby: "Porucznik Hjalmar Sarbacher, 1919/04/02".
- Czy pan mnie słyszy?
Oczy rannego poruszyły się.
- Nazywam się...
- Kira Gauss... proszę pani... - powiedział niemal szeptem.
- Tak - uśmiechnęła się do niego. Ale to nie był uśmiech trzpiotki, artystki, było w tym tyle matczynej serdeczności, że sama się sobie zdziwiła.
- Nikt... nikt...
- Tak? - pochyliła się nad nim.
- Nikt mi nie uwierzy...
- Czego?
- ...że panią widziałem...
Chciała go pogłaskać po głowie, ale ranny drgnął, jakby się bał, że każde dotknięcie będzie kolejną dawką bólu. Chciała odejść od tego łóżka...
- Proszę... pani...
Zatrzymała się.
- Tak.
- Ja... ja... panią znam... Widziałem tyle razy.
- Pewnie w Berlinie? - była zaskoczona. - Wtedy występowałam...
- Nie, proszę... pani... to nie było w Berlinie... W... W... Afryce...
- Gdzie? - to było kolejne zaskoczenie tej wizyty w tym szpitalu. - Jak to w Afryce? Nie byłam tam nigdy. Może... po wojnie... Chciałabym odwiedzić Casablankę, Aleksandrię, ale... Jak w Afryce?
- Ja... jestem... lotnikiem... I znałem... majora Schmutta.
- Co pan mówi?
- Schmutta znałem. Majora...
- Hermanna? - w tej chwili świat naprawdę zawirował w jej oczach. Najpierw von Leuthen, teraz wzmianka o Hermannie. Brakowało tylko Piotra. Usiadła na przeciwległym, pustym w tej chwili łóżku.
- Tak... - ciężko oddychał. Niemal cedził każdą sylabę.
- Ale, to skąd mnie pan zna?
- Mam na imię Hjalmar. Latałem z majorem w Afryce...
- Czy wiadomo co się z nim stało?
- Nie było... mnie... wtedy... Poleciał... Max i Udo... Chyba też Karl Wentz... Nikt nie wrócił.
- Coś czytałam w prasie - do Kiry wracały wspomnienia tamtego zapisu prasowego o dzielnej postawie i bohaterskiej śmierci lotników. I to nazwisko "major Hermann Schmut". Tak, napisane z błędem, z tylko jednym "t". Poprawiła piórem. Tamten numer "Der Adler" zachowała. Nawet nie wiedziała po co go kupiła. Prasy wojskowej nie tykała się, ale wtedy coś ją zatrzymało przy kiosku i kazało kupić ten numer.
- Pan... major... miał pani... zdjęcie... zdjęcia...
- Zdjęcia?
- Jedno nosił przy sobie, a drugie... a drugie miał w kokpicie swego samolotu...
- Pan go dobrze znał? - nie myślała nad sensem tego pytania. Oto ten ranny walczył gdzieś w Afryce, a jego dowódcą był Hermann. Dopiero teraz przyjrzała mu się dokładniej. Kołdra okrywała chorego. Tylko, że nie odzwierciedlała kształtu nóg.
- Tak widać? - zapytał znienacka.
- O... o co pan pyta? - zmieszała się.
- Pani wie... i... ja... wiem... Ale słyszałem, że jeden Kanadyjczyk... też bez nóg... i Sowieta też...
- Muszę już...
I ruszyła ku wyjściu.
- On...
- Tak? - zatrzymała się. Grono wielbicieli wycofało się na korytarz. Nawet pielęgniarka nie przeszkodziła tym dwojgu w rozmowie, choć widać było jej zniecierpliwienie.
- Major Schmutt... on... panią... bardzo... - zakaszlał dość energicznie.
- Pani pozwoli - pielęgniarka wyminęła Kirę i ruszyła ku łóżku z chorym. - Proszę stąd już wyjść.
Kira Gauss poczuła się, jak intruz, nieproszony gość. Widziała jeszcze, że pielęgniarka robi choremu zastrzyk.
Grupka wielbicieli ożywiła się. Znów miała Kirę tylko dla siebie. W tej chwili myśli błąkały się między tym, co powiedział porucznik Hjalmar Sarbacher, a tym, że spotkała tu von Leuthena. Groźniejszej mieszanki nie mogła sobie wyobrazić.
Nie lubiła tłumu. Bała się tych dotyków, również nadmiaru uśmiechów i uwielbienia. Teraz nie miała wyjścia. Czuła, że jednak profesor Holbein miał rację. Należało to miejsce odwiedzić. Potwierdzało to ostatnie spotkanie i ta garść informacji o przyjacielu z dzieciństwa.
Nagle pojawił się ktoś z bukietem herbacianych róż.
- Pani Gauss, dzięki pani zajaśniało dziś między nami słońce - usłyszała zza kwiatów.
- Ja...
Zza róż pojawiła się okrągła, łysa głowa jakiegoś drobnego mężczyzny. Szybko chwycił jej dłoń i obsypał ją pocałunkami.
- Kiedy będzie pani w Berlinie? - dopytywał się wręczając jej kwiaty.
- Na razie mieszkam tu.
- W Breslau?
- Tak.
- Dziękujemy! - i raz jeszcze ścisnął jej dłoń.
- Panowie do łóżek! Do łóżek! - na dźwięk tego głosu gromadka zaczęła topnieć. Siostra Winter wypracowała sobie autorytet i respekt. Plotkowano, że jak "Przygodach dobrego wojaka Szwejka" najchętniej leczyłaby wszystkich lewatywą. Na szczęście starczał jej tubalny i zdecydowany głos. - Koniec tej wizyty.
Kira Gauss poczuła się uwolniona.
- Odprowadzę panię, frau Gauss.
Jeszcze kilka osób, z bezpiecznej odległości adorowały kochaną Carmen. Siostra Agatha Winter wyczuła, że chyba jednak zbyt obcesowo potraktowała gościa.
- Pani wybaczy, ale dobro pacjentów...
- Ja to rozumiem.
- To dobrze.
- Chciałam zapytać o jednego rannego żołnierza.
- Tak? - siostra Weiss przystanęła. - Którego?
- Nazwisko... nie mam pamięci do nazwisk... Nosi takie dziwne imię: Hjalmar.
- Porucznik Hjalmar Sarbacher? Sowieci zestrzelili go kilka tygodni temu. To lotnik.
- Wiem. Jaki jest jego stan?
- Dość poważny. Chyba pani zauważyła, że obie nogi...
- Tak. To straszne. Taki młody.
- Tylu młodych ginie. On żyje. I raczej będzie żył. Chce jeszcze latać. Wierzy w to.
- A pani uważa, że nie dopnie tego?
- Jeśli Führer rzuci na wrogów wyczekiwaną Wunderwaffe, to znów będziemy świętować zwycięstwo! Jak w '40! Byłam wtedy na Unter den Linden - dodała nie bez dumy.
- Wunderwaffe? - Kira zatrzymała się.
- A, co pani myśli. Nasz Śląsk jest pułapką na bolszewików! Tu zadany zostanie im ostateczny cios. I będzie zwycięstwo, jak za starego Fryca.
Fanatyzm, jaki pojawił się w oczach pielęgniarki poruszył Kirą do szpiku kości. Oto miała przed sobą kolejną natchnioną ideą narodowego socjalizmu, która wierzyła w cud domu brandenburskiego! Uścisnęła jej dłoń i przyspieszyła kroku.
Ochłonęła wyszedłszy na zewnątrz budynku. Akurat podjechały dwie karetki. Nadbiegli pielęgniarze. Zrobił się wokół samochodów mały młyn: otwierano drzwi, wyciągano nosze, słychać było jęki rannych.
- Wojna! - usłyszała za sobą. - Przyszła i tu.
Odwróciła się.
Kątem oka dostrzegła mundur, którego już nie chciała oglądać.
- Pani Gauss... Mam wrażenie, że to przede mną pani uciekła z Drezna. Ale los... los płata nam figle...
Zadrżała. Autentycznie poczuła chłód na całym ciele. A przecież było lato.
cdn
- Rannych...
- Mam tam pójść?
- A, co ci szkodzi? - błagalne oczy wytrąciły ją wtedy z równowagi?
Uległa. Zadzwoniła do dyrekcji i wybrała się. Nie miała wątpliwości. Kiedy zaczął się ku niej zbliżać tamten oficer w mundurze SS. Nawet nie miała wątpliwości, co do jego tożsamości. To był von Leuthen.
Ale nie miała wtedy czasu na rozmyślanie. To był grom! Tak to odczuła. Uderzenie. Coś w środku jej zachwiało się. Nie, nie spodziewała się takiego spotkania. Już zdążyła uwierzyć, że tu w Breslau jest bezpieczna. Opuściła Drezno tylko z tego jednego powodu. Tylko po to, by po tych kilkunastu miesiącach trafić na tego oficera SS?
Tłumek popchnął ją ku przodowi. Nagle znalazła się w sali. Chorzy siedzieli na łóżkach, jakby czekali na lekarski obchód. Ale ktoś leżał pod oknem. Podeszła do niego. To był młody człowiek. Patrzył tempo w sufit. Wszelkie ruchy uniemożliwiał mu gipsowy pancerz. Obie dłonie miał owinięte bandażem. Spojrzała na jego młodą twarz, a potem na kartę choroby: "Porucznik Hjalmar Sarbacher, 1919/04/02".
- Czy pan mnie słyszy?
Oczy rannego poruszyły się.
- Nazywam się...
- Kira Gauss... proszę pani... - powiedział niemal szeptem.
- Tak - uśmiechnęła się do niego. Ale to nie był uśmiech trzpiotki, artystki, było w tym tyle matczynej serdeczności, że sama się sobie zdziwiła.
- Nikt... nikt...
- Tak? - pochyliła się nad nim.
- Nikt mi nie uwierzy...
- Czego?
- ...że panią widziałem...
Chciała go pogłaskać po głowie, ale ranny drgnął, jakby się bał, że każde dotknięcie będzie kolejną dawką bólu. Chciała odejść od tego łóżka...
- Proszę... pani...
Zatrzymała się.
- Tak.
- Ja... ja... panią znam... Widziałem tyle razy.
- Pewnie w Berlinie? - była zaskoczona. - Wtedy występowałam...
- Nie, proszę... pani... to nie było w Berlinie... W... W... Afryce...
- Gdzie? - to było kolejne zaskoczenie tej wizyty w tym szpitalu. - Jak to w Afryce? Nie byłam tam nigdy. Może... po wojnie... Chciałabym odwiedzić Casablankę, Aleksandrię, ale... Jak w Afryce?
- Ja... jestem... lotnikiem... I znałem... majora Schmutta.
- Co pan mówi?
- Schmutta znałem. Majora...
- Hermanna? - w tej chwili świat naprawdę zawirował w jej oczach. Najpierw von Leuthen, teraz wzmianka o Hermannie. Brakowało tylko Piotra. Usiadła na przeciwległym, pustym w tej chwili łóżku.
- Tak... - ciężko oddychał. Niemal cedził każdą sylabę.
- Ale, to skąd mnie pan zna?
- Mam na imię Hjalmar. Latałem z majorem w Afryce...
- Czy wiadomo co się z nim stało?
- Nie było... mnie... wtedy... Poleciał... Max i Udo... Chyba też Karl Wentz... Nikt nie wrócił.
- Coś czytałam w prasie - do Kiry wracały wspomnienia tamtego zapisu prasowego o dzielnej postawie i bohaterskiej śmierci lotników. I to nazwisko "major Hermann Schmut". Tak, napisane z błędem, z tylko jednym "t". Poprawiła piórem. Tamten numer "Der Adler" zachowała. Nawet nie wiedziała po co go kupiła. Prasy wojskowej nie tykała się, ale wtedy coś ją zatrzymało przy kiosku i kazało kupić ten numer.
- Pan... major... miał pani... zdjęcie... zdjęcia...
- Zdjęcia?
- Jedno nosił przy sobie, a drugie... a drugie miał w kokpicie swego samolotu...
- Pan go dobrze znał? - nie myślała nad sensem tego pytania. Oto ten ranny walczył gdzieś w Afryce, a jego dowódcą był Hermann. Dopiero teraz przyjrzała mu się dokładniej. Kołdra okrywała chorego. Tylko, że nie odzwierciedlała kształtu nóg.
- Tak widać? - zapytał znienacka.
- O... o co pan pyta? - zmieszała się.
- Pani wie... i... ja... wiem... Ale słyszałem, że jeden Kanadyjczyk... też bez nóg... i Sowieta też...
- Muszę już...
I ruszyła ku wyjściu.
- On...
- Tak? - zatrzymała się. Grono wielbicieli wycofało się na korytarz. Nawet pielęgniarka nie przeszkodziła tym dwojgu w rozmowie, choć widać było jej zniecierpliwienie.
- Major Schmutt... on... panią... bardzo... - zakaszlał dość energicznie.
- Pani pozwoli - pielęgniarka wyminęła Kirę i ruszyła ku łóżku z chorym. - Proszę stąd już wyjść.
Kira Gauss poczuła się, jak intruz, nieproszony gość. Widziała jeszcze, że pielęgniarka robi choremu zastrzyk.
Grupka wielbicieli ożywiła się. Znów miała Kirę tylko dla siebie. W tej chwili myśli błąkały się między tym, co powiedział porucznik Hjalmar Sarbacher, a tym, że spotkała tu von Leuthena. Groźniejszej mieszanki nie mogła sobie wyobrazić.
Nie lubiła tłumu. Bała się tych dotyków, również nadmiaru uśmiechów i uwielbienia. Teraz nie miała wyjścia. Czuła, że jednak profesor Holbein miał rację. Należało to miejsce odwiedzić. Potwierdzało to ostatnie spotkanie i ta garść informacji o przyjacielu z dzieciństwa.
Nagle pojawił się ktoś z bukietem herbacianych róż.
- Pani Gauss, dzięki pani zajaśniało dziś między nami słońce - usłyszała zza kwiatów.
- Ja...
Zza róż pojawiła się okrągła, łysa głowa jakiegoś drobnego mężczyzny. Szybko chwycił jej dłoń i obsypał ją pocałunkami.
- Kiedy będzie pani w Berlinie? - dopytywał się wręczając jej kwiaty.
- Na razie mieszkam tu.
- W Breslau?
- Tak.
- Dziękujemy! - i raz jeszcze ścisnął jej dłoń.
- Panowie do łóżek! Do łóżek! - na dźwięk tego głosu gromadka zaczęła topnieć. Siostra Winter wypracowała sobie autorytet i respekt. Plotkowano, że jak "Przygodach dobrego wojaka Szwejka" najchętniej leczyłaby wszystkich lewatywą. Na szczęście starczał jej tubalny i zdecydowany głos. - Koniec tej wizyty.
Kira Gauss poczuła się uwolniona.
- Odprowadzę panię, frau Gauss.
Jeszcze kilka osób, z bezpiecznej odległości adorowały kochaną Carmen. Siostra Agatha Winter wyczuła, że chyba jednak zbyt obcesowo potraktowała gościa.
- Pani wybaczy, ale dobro pacjentów...
- Ja to rozumiem.
- To dobrze.
- Chciałam zapytać o jednego rannego żołnierza.
- Tak? - siostra Weiss przystanęła. - Którego?
- Nazwisko... nie mam pamięci do nazwisk... Nosi takie dziwne imię: Hjalmar.
- Porucznik Hjalmar Sarbacher? Sowieci zestrzelili go kilka tygodni temu. To lotnik.
- Wiem. Jaki jest jego stan?
- Dość poważny. Chyba pani zauważyła, że obie nogi...
- Tak. To straszne. Taki młody.
- Tylu młodych ginie. On żyje. I raczej będzie żył. Chce jeszcze latać. Wierzy w to.
- A pani uważa, że nie dopnie tego?
- Jeśli Führer rzuci na wrogów wyczekiwaną Wunderwaffe, to znów będziemy świętować zwycięstwo! Jak w '40! Byłam wtedy na Unter den Linden - dodała nie bez dumy.
- Wunderwaffe? - Kira zatrzymała się.
- A, co pani myśli. Nasz Śląsk jest pułapką na bolszewików! Tu zadany zostanie im ostateczny cios. I będzie zwycięstwo, jak za starego Fryca.
Fanatyzm, jaki pojawił się w oczach pielęgniarki poruszył Kirą do szpiku kości. Oto miała przed sobą kolejną natchnioną ideą narodowego socjalizmu, która wierzyła w cud domu brandenburskiego! Uścisnęła jej dłoń i przyspieszyła kroku.
Ochłonęła wyszedłszy na zewnątrz budynku. Akurat podjechały dwie karetki. Nadbiegli pielęgniarze. Zrobił się wokół samochodów mały młyn: otwierano drzwi, wyciągano nosze, słychać było jęki rannych.
- Wojna! - usłyszała za sobą. - Przyszła i tu.
Odwróciła się.
Kątem oka dostrzegła mundur, którego już nie chciała oglądać.
- Pani Gauss... Mam wrażenie, że to przede mną pani uciekła z Drezna. Ale los... los płata nam figle...
Zadrżała. Autentycznie poczuła chłód na całym ciele. A przecież było lato.
cdn
Brak komentarzy:
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.