poniedziałek, kwietnia 23, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (20)

Szpitalnym korytarzem szło trzech mężczyzn. Dwóch było w mundurach SS, trzeci w doskonale skrojonym garniturze i kapeluszu. Utykał lekko na lewą nogą. Akurat ze swego gabinetu wyszedł lekarz. Na widok tej trójki przystanął. 
- Panowie, tutaj nie ma wizyt - poinformował.
- To właśnie doktor Martens - odezwał się układnie cywil.
Standartenführer  Max Sonntag, bo to on był, oszacował lekarza swym przenikliwym wzrokiem.
- Dla mnie nie ma? Pan sobie kpi?! - warknął, jak brytan, który chwycił trop. - Pan nie wie, kim jestem!
- Widząc po randze... chyba dość dużo standartenführer - lekarz nieznacznie cofnął się. Znał tego typu typy. Starczyło jedno spojrzenie, a spod munduru wychodził rzeźnik, piwowar, bauer, zwykły cham. - Kogo pan szuka?
- Bärbel Sonntag - uprzedził cywil. - Żona pan...
- Rozumiem.
- To ta kobieta z wypadku - wtrącił się kobiecy głos. 
Dopiero teraz doktor Martens zauważył, że u jego boku pojawiła się niezawodna siostra Agatha Winter. Lód! ściana! Mur! Kiedy ona mówiła "nein!", to było "nein" i szlus! Żadna szarża, albo pierś pełna orderów nie mogła jej lekceważyć. Każdy to tu wiedział. A kto nie znał siostry przełożonej bardzo szybko sie o tym przekonywał.
- O to... to... - standartenführer aż się zarumienił. Widać było, że siostra przełożona zrobiła na nim wrażenie. 
- Proszę do mego gabinetu, sprawa jest... - lekarz otworzył drzwi do niego. Zdziwił się bardzo, kiedy za Maxem Sonntagiem weszli dwa pozostali mężczyźni. - Może panowie zostaną? To dość poufna rozmowa, wolałbym...
- Gówno mnie obchodzi, co pan by wolał doktorku! - na czole standartenführera pojawiła sie głęboka bruzda. - Mecenas Witt jest bratem mojej żony, a  sturmbannführer von Leuthen...
- Jak pan uważa - lekarz przerwał tą subtelną wyliczankę oburzonego męża. Zadzierać z lwem, hieną w jednej osobie nie myślał. Starczyło mu doświadczenie frontowe, aby wiedzieć, że tępogłowy  oficer gorszy jest od gangreny. Weszli wszyscy.
Standartenführer  Max Sonntag rozsiadł się w fotelu. Mecenas Witt już zdążył mu podać cygaro, które bezceremonialnie wsuwał między zęby.  Doktor Martens bardzo niechętnie sięgnął po popielnicę. Gość z SS czy Gestapo, to nie był dobry pretekst do jakiś zadrażnień z powodu przestrzegania zakazu o nie paleniu. 
- Proszę, niech pan  sturmbannführer też usiądzie - wskazał drugi fotel - zaproponował.
- Nie, dziękuję. Pochodzę. 
Skorzystał mecenas Witt. 
Standartenführer  Max Sonntag przeszedł dziwna przemianę. Z dawnej chmury nie pozostało śladu. Sprawiał wrażenie kogoś, kto zagubił się w kolejnej alejce labiryntu. Wypuścił strugę dymu.
- Jaki jest stan mojej żony? Proszę mi nic nie oszczędzać. Wyjdzie z tego? Moja... biedna... Bärbel.
Wyczekujące spojrzenie malowało się także na obliczu mecenasa Witta. Jeśli de facto był bratem poszkodowanej, to zupełnie zrozumiałe.
- To był dość poważny wypadek, panie standartenführer - lekarz sprawiał wrażenie człowieka stąpającego po kruchym lodzie. Nigdy nie lubił takich rozmów. Był szczęśliwy, kiedy siostra Winter brała to na swoje barki. - To było potężne uderzenie i...
- I? Paraliż? Amputacja? - Max Sonntag zgasił cygaro. Gdyby mógł przeskoczyłby blat biurka, jaki oddzielał go od mówiącego i wytrzasnął z niego ciąg dalszy. 
- Nie udało się uratować dziecka - wreszcie zdobył się na odwagę.
- Dziecko?! Jakie dziecko?!
To już był ryk lwa.
- Jakie dziecko?! - powtórzył.
- Spokojnie Max - szwagier adwokat starał się gasić temperament męża swej siostry.
- O czym pan mówi doktorze Martens? Pan chyba oszalał?! - karabin maszynowy nie wypluwa z siebie z taką siłą pocisków, jak teraz robił z każda sylabą Max Sonntag. 
- Pańska żona, standartenführer, była w ciąży. Nie wiedział pan tego? - mina i zachowanie były odpowiedzią  jednoznacznego "nie!".
- Moja żona?
- Pan się nie myli? - upewnił się stroskany brat. 
- Musieliśmy dokonać aborcji.
 - Chłopiec? - pusto zapytał Sonntag. Nie podniósł wzroku. Wlepiał wzrok w swoje łapska.
- Chłopiec - potwierdził doktor Martens.
Standartenführer  Max Sonntag był wstrząśnięty, zdruzgotany. 
- Rozumiem, że panowie nic nie wiedzieli o stanie frau Sonntag. Proszę się nie obawiać. Pana żona jeszcze będzie mogła mieć dzieci. Jest silna, zdrowa. To dzielna kobieta - uspakajający ton lekarza naprawdę działał.
- Czy ona wie?
- O czym?
- Że straciła dziecko.
- Pana żona jest cały czas nieprzytomna. Ale to stan po operacji  normalny. Bez obaw.  
- Czy... czy... - Max Sonntag wracał do siebie, stanu opanowanego funkcjonariusza. - Czy... Bärbel... to jest moja żona... mogłaby o tym... nie wiedzieć?
- Nie rozumiem.
- Ona jest taka wrażliwa, taka delikatna. To porcelanka miśnieńska... 
Bardzo doktorowi Martensowi spodobało się to porównanie. Po prostu nie spodziewał się znaleźć takich pokładów fantazji w człowieku o powierzchowności rzeźnika. 
- Nie sądzi chyba pan, że żona nie znała swego stanu. Kobiety z reguły wiedzą, że są w ciąży. 
Zapadło milczenie.
Standartenführer  Max Sonntag nagle poderwał się ze swego miejsca. 
- Mimo wszystko muszę zobaczyć żonę. 
- Odradzałbym, bo...
- Warum?!
- Bo to nie ma sensu.
Standartenführer Max Sonntag zmierzył tylko lekarza lodowatym spojrzeniem i ruszył w ku drzwiom. Mecenas Witt i von Leuthen zrobili to samo. Podchodzili do pokoju, w którym miała być izolatka, a w niej ranna i nieprzytomna Bärbel Sonntag. Usłyszeli za sobą dziwny gwar, poruszenie, podniesione głosy. Zupełnie nie pasowało to do miejsca, w jakim się znaleźli. 
- Co się tam wyprawia? - zainteresował się Max Sonntag, ale mecenas Witt naduszał już klamkę szpitalnego pokoju.  
Bärbel  leżała na łóżku. Sprawiała wrażenie kogoś, kto dopiero zasnął po wyczerpującej nocy. Na głowie miała opatrunek, obandażowane dłonie. Ledwo mecenas Witt podał krzesło szwagrowi, zjawiła się siostra Agatha Winter. Rysy pruskiej chłopki jakby jeszcze bardziej się wyostrzyły. Samym wzrokiem mogłaby rozbić niewierne mury Jerycha. 
- Panowie wiedzą... - powiedziała szeptem, kładąc akcent na każdej sylabie.
- My... tylko... - mecenas Witt bardzo łagodnie wtrącił się. 
- Pięć minut! - uniosła rozczapierzoną dłoń. - Ani minuty więcej. A potem zu Hause i do modlitwy!
- Modlitwa? - standartenführer  Max Sonntag podniósł wzrok. Stalowe nerwy znowu robiły się jak stopiony ołów. - Jest aż... aż... tak źle? Doktor Martens...
- Doktor Martens wie swoje, a swoje, her... 
- Sonntag. Max Sonntag - o dziwo nie wsparł się stopniem. Siostra Winter robiła na nim coraz większe wrażenie.  Wyciągnął swa masywną dłoń, ale siostra Winter ani myślała ją ściskać. Wolała wyciągnąć termometr o wsunąć pod pachę chorej. 
Gwar z korytarza narastał?
- Co tam się dzieje? - poirytowanie Maxa Sonntaga chciał teraz spokoju, ciszy, by dalej grać rolę troskliwego męża nad nieprzytomną zoną.  
- Nic groźnego - ze stoickim opanowaniem uspakajała siostra Winter. - Kira Gauss miała dziś nas odwiedzić i podnieść na duchu naszych dzielnych, rannych żołnierzy. 
- Kira Gauss jest tu? - odezwał się von Leuthen.
- Tak, ta...
- Wiem, kim jest Kira Gauss. Podziwiałem ją w Berlinie, w Dreźnie.
- A my ją mamy w Breslau - ucięła pielęgniarka. 
- I myśli pani, że to przez nią ten gwar? - delikatnie dorzucił pytanie mecenas Witt, który w ogóle sprawiał wrażenie człowieka, który boi się swoim byciem zakłócić komukolwiek spokoju. 
Sturmbannführer von Leuthen nie mówić nic więcej wyszedł z izolatki.
Z tłumu, który dojrzał nie mógł wypatrzeć adorowanej osoby. Migał jedynie fragment kapelusza z piórkiem. Nagle z tego tłumu wyszła...
- Frau Gauss? - odezwał się, jakby nie swoim głosem. 
- Pan? Tu... taj... - jej zdziwienie dorównywało jej urodzie.
- Musimy... porozmawiać... - nie miał nastu lat, ale teraz tak się czuł.
- Porozmawiać? Jak? Sam pan widzi, co sie tu dzieje.
Tłum niemal pchnął Kirą Gauss ku przodowi. 
Von Leuthen wyjął z kieszonki munduru wizytówkę i w ostatniej chwili podał artystce. 
- Będę czekał... na... pani... telefon...
Nie mógł mieć pewności czy dosłyszała. Jedno, co było pewne, to wlepiający się w niego nerwowy wzrok Sonntaga.
- Nasycił się pan zachwytem von Leuthen?!  
- To była... Kira Gauss.
- Gówno mnie to obchodzi. 
Widać, czuć i słychać było, że to znów rozjuszone bydlę.
- Pan mi się ostatnio dziwnie zachowuje... - rzekł z miną znawcy ludzkiej duszy.
- Ja?
- Pan chodzi zamyślony... jakby w chmurach... Naczytał się pan Goethego? Strata czasu. Prawdziwemu narodowemu socjaliście powinna wystarczyć jedna książka! "Mein Kampf"!
- Zapewne - przytaknął bez przekonania.  
- Jedno mnie zastanawia. 
- Tak?
- Skąd pan się tam wziął? Na miejscu wypadku.
- Jechałem spod... już panu mówiłem...
- A nie w aucie mojej żony?
- Skądże znowu herr...
- W rozbitym aucie znaleziono to... - wyciągnął z kieszeni papierośnicę.
- Papierośnica.
- Pan ostatnio... ogranicza palenia... - zawiesił głos. - Czy to nie dziwne?
- Staram się rzucić.
- Stara się pan? A może mnie pan poczęstuje?
- Ale ja nie palę cygar.
- Ale ja nalegam.
Standartenführer  Max Sonntag miał minę tropiącego psa.  Zdawało się, że oto stoi nad jamą lisa i jedynym miejscem jego ucieczki. Starczy poczekać, a zwierz mu sam wlezie w łapy. Von Leuthen po chwili wyjął papierośnice, otworzył i podsunął przed...
Był wściekły.
Nawet nie krył tego pozorowanym uśmiechem. 
- Dość!
- Nie rozumiem - von Leuthen wsunął ją z powrotem do kieszonki munduru.
- Pan zajmie się tą sprawą - warknął z naciskiem Sonntag.
- Nie rozumiem, panie...
- Czego pan nie rozumie?! Sprawą mojej żony!
- Ale to był wypadek drogowy, zjechała...
- Dość! - brakowało, aby piana pojawiła się w kąciku ust rozwścieczonego wyższej rangi oficera SS. - Nie chodzi moi o ten gówniany wypadek! Ale tego sukinsyna!
- Jakiego?
- Czy pan po przejściach z... tą... dupą od Canarisa... z głupim zgubił?
- Dalej nie rozumiem.
- To dziecko Leuthen... to dziecko...
Mijający ich jakiś lekarz przystanął. To zachowanie Sonntaga czyniło ten dialog zauważalnym.
- Dam panu pewien adres. To mieszkanie pap babce mojej żony. Ja tam nigdy nie bywam... ale w tej sytuacji mam wątpliwości, co do tych kawuń wypitych z kuzyneczkami i koleżankami... Rozumie pan, von Leuthen?
- Podejrzewa pan... że pani Sonntag...
- Domyślny oficerek! - niemal klasnął w dłonie. Tylko pana do awansu przedstawić. Do samego Himmlera wysłać! Ten bachor nie był mój! Nie mój! Ta suka doprawiła mi rogi, jak stąd do Moskwy! 
Na dalszą rozmowę nie było już klimatu, bo pojawiła się siostra Winter.
- Pana żona się wybudza, herr Sonntag.
- Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. Niech pan zapamięta: nawet
syn hutnika z Mülheim an der Ruhr ma swój honor, choć nie ma "von" przed nazwiskiem. 
I wszedł do izolatki.

cdn

Brak komentarzy: