niedziela, kwietnia 15, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (19)

- Co to jest? - stan zdziwienia Grety Hoffbauer sięgał kresu widnokręgu. Profesor von Holbein położył na stole wizytówkę. 
- Nie rozumiem -  pokiwała głową, dając do zrozumienia, że naprawdę nie rozumie. - Czy... to jakiś żart? 
- Droga Gretchen, w twoim przypadku, nie ośmieliłbym się na ironię czy nietakt. Choćby na wspomnienie berlińskich czasów. Dodam: dobrych czasów. Dla mnie i dla ciebie. I dla Niemiec, kiedy ta austriacka gnida jeszcze bezkarnie siorbała bawarskie piwo. 
- Panie profesorze, bo jeszcze...
- Życzliwi już dawno napisali odpowiedni donos - uśmiechnął się. - Nie wątpię w to wcale. Takie podłe czasy. Podejrzewam choćby Urlikę...
- Pannę...
- On wcale nie jest panną - przerwał jej. - Jej męża zabili Polacy jeszcze w '39, kiedy szturmował w Gdańsku jakąś tam pocztę. Nieważne. To wesz.


- To po co ją zatrudniłeś? - jej oczy malowały się cudownie w zdziwieniu. Narodowy socjalizm wylewał się z warg wielu pracowników profesora von Holbeina. Klęski na wschodzie, we Włoszech przytępiły trochę pewne nastroje, ale defetyzm nie wdzierał się w serca tych, którzy cały cały czas żyli jedną ideą: "Ein Volk, ein Reich, ein Führer"
- Wolę tę sukę mieć na swoim ciele, niż żeby ryła w ukryciu, zza węgła.
- Ale to... - Gretchen wskazała na wizytówkę. - Wysyłasz mnie do wróżki?
- W życiu!
- A kim jest... ta... wariatka... jak nie wróżką? - brwi Grety wygięły się w dwa śliczne łuki ocierające się nieomal o gniew. - Wierzysz w te brednie? Majaki z fusów, kart czy piwa?
Starego profesora rozbawiła na dobre ta wyliczanka. 
- Przecież widzę, co się z tobą dzieje. Musisz z nią porozmawiać.
- Wróżką? Warum?! - wciąż nie rozumiała sensu, nie pojmowała logiki.
- To nie wróżka. To medium! 
- Jeszcze dodaj, że...
- A pewnie, ten pajac z Braunau odwiedzał ją, zapraszał do siebie do kancelarii Rzeszy. Znajomy przekonywał mnie, że bywała nawet w Berchtesgaden.
- Pan profesor ma takich przyjaciół?
- No, on w Berchtesgaden nie był, ale słyszał, że frau Holzer bywała. Skoro Adolf i reszta tej jego hołoty wierzy, to może spróbować nie zawadzi?
Gretchen wzruszyła ramionami. Ale spojrzenie starego profesora był dla niej, jak przymuszenie, ale i zaproszenie. Wzięła do ręki wizytówkę: "Emma Holzer - medium -  Breslau - Clausewitzstraße".
- Numeru ma się domyśleć? - zdziwione oczy spojrzały na pryncypała.
- To nieopodal  Szpitala św. Agnieszki.
- Wiem, gdzie jest  Clausewitzstraße. Ale... po co mi to... naprawdę... Warum?
- Co ci szkodzi? 
Nic. Ale nie powiedziała tak. Dopiła stygnącą kawę.  
- Martin jedzie do centrum, to zawiezie ciebie. Umówiłem już ciebie.
- Bez mojej zgody? Panie profesorze!...
- Nie profesoruj mnie już! Zgoda?
Tak, zgodziła się.
Pół godziny później stała przed drzwiami z numerem "7" na drzwiach. Uderzyła miedzianą kołatką. Otworzyła stara kobieta w jakimś dziwnym czepku, jakby dopiero co pozowała Rembrandtowi.
- Pani do madame? Jest pani umówiona? - zmierzyła Gretchen wzrokiem.
- Zapewniano mnie, że mam spotkanie dziś. 
Stara kobieta otworzyła szerzej drzwi. Gretchen weszła do podłużnego korytarza. Od razu poczuła odpychający zapach nie wietrzonego od dawna pomieszczenia. Panował tam zaduch i dziwny półmrok. Czuł się, jakby była w przedsionku jakiejś nieżyczliwej jej krainy. Brakowało tylko pajęczyn w kątach, ocierającego się o framugę czarnego kota i zapijaczonego stangreta. Skąd przyszedł jej na myśl właśnie ów? Nie wiedziała.
-  Pani tu spocznie - stara kobieta wskazała krzesło. Sama weszła do pokoju, do którego drzwi zasłonięte były ciężką, bordową kotarą. 
Gretchen miała chwilę czasu, aby rozetrzeć się  po korytarzu. Dopiero teraz zauważyła jakieś poroża, które były dla niej wątpliwą ozdobą. Nie rozumiała polujących ludzi. To w tej kwestii również spierała się z wujem Karlem. Zaskoczyło ją to wspomnienie. Powoli wypierała ze swej pamięci, że ktoś taki w ogóle mieszka w Breslau, że mimo wszystko był jej bliskim.
Za kotary wysunęła się starcza głowa w czepku:  
- Madame, prosi.
Odsunęła przed Gretchen kotarę. Weszła do pokoju.
Spodziewała się tu spotkać wiedźmę o długich szponach, z krukiem na ramieniu, jakąś szklana kulę, stojącą czaszkę z płonącą na niej świecą. Pokój zdawał się być normalny z normalnych. Przy oknie stała kobieta. Smukła sylwetka, długa do ziemi suknia, w prawej dłoni trzymała... wachlarz. Odwróciła się do niej. Twarz cała zorana zmarszczkami, tak głębokimi, że deformowały dawny zarys twarzy.  
- Pani Holzer?
- Tu się mówi: madame! - poprawiła ją stara kobieta.
- Libussa, idź precz! - padło z ust kobiety przy oknie.
- Ta frau jest od von Holbeina, madame - kobieta nazwana "Libussą" nic więcej nie powiedziała. Pokornie i posłusznie wycofała się z pokoju.
- Kiedyś zagroziłam jej, że zamienię ją w żabę! - jej usta wygięły się w grymasie. Podeszła do Gretchen. Zmierzyła ją wzrokiem. Uparcie wpatrywała się w jej oczy. Zmieszało to Gretę.
- Chcę, żeby madame wiedziała, że nie wierzę...
- W gusła, latanie na miotle i parszywą "13"? - dopełniła gospodyni.
- Tak. Nie jestem tu ze swej woli.
- Ale jesteś!
Usiadła przy stole. Gościowi wskazała miejsce na wprost siebie. Nie przestawała wbijać swego przenikliwego wzroku w jej twarz.
- Bóg jest okrutny! - powiedziała.
- Bóg?
- Szczególnie dla nas kobiet. On ma 50 - i rozkwita. My mając 40 - zaczynamy gnić. Rzucamy się łapczywie na nagłą miłość, jakby to miał być ostatni kurs "Hindenburga".
- Jaki to ma związek ze mną? - niecierpliwość brała Gretchen w swe ramiona.
- Niecierpliwa? Podaj mi swoje dłonie.
Gretchen zawahała się. Po chwili jednak wysunęła ręce. Poczuła dotyk tej dziwnej kobiety. Zimny. Aż wzdrygnęła się.
- Masz... dwa... trzy światy... - madame zamknęła oczy.
- Nie rozumiem.
- Widzę płomienie... Ogromny dom... starzec z brodą...
- Tate?
- Tate? Tak, tate... Jesteś z obcego domu...
- Jestem z Berlina - dopełniła szybko.
- To... nie... to... za taki dom można dziś zginąć... Żółta gwiazda... sześć ramion... Tate... Tak tylko mówią dzieci Izraela...
- Co to znaczy?! - Gretchen szarpnęła ręce, ale dotyk z drugiej strony stał się teraz ciężkim przytrzymaniem.
- Żyjesz dwoma światami... Breslau jest tylko ucieczką...
- Skąd pani wie?
- Ale... Czas nie uchroni... Uciekasz... Ale...
- Co "ale"?! - trudno było nie ulec powolnej pułapce paniki. Kobieta, która trzymała ją za dłonie deklamowała niemal jej dossier. - Co z moją mame i moim tate? 
- Talia... podarte karty... Szuler? 
- Jakie karty? - Gretchen przypomniało się, jak ojciec lubił pokera i brydża. Chadzał do doktora Kirschensteina i do późna grali i grali. Tak bardzo o to była zła mama. 
- Podarte... cała talia... rozsypują się... płoną... Ale... Ale...
- Ale, co?
- Nie widzę króla karo. 
- Co to znaczy?
Ale madame nie odpowiadała. Puściła jej ręce.
- Czemu trzy światy?
- On...
- Kto?
- Oni...
- Jacy oni?...
- Mundury... Trzej...
- Jak to "trzej"?
- Wiatr, ogień i grzywa...
- Madame... 
- Wiatr, ogień i grzywa... Precz! - madame otworzyła szeroko oczy. - Sama masz dwie twarze! Wynoś się! Niesiesz śmierć! 
- Ja?! - Gretchen uniosła się z krzesła. Madame wstała też.
- Libussa! Libussa! Libussa! - rozdarła się jakimś nieziemskim skowytem.
Wezwana kobieta zjawiła się, jakby wyskoczyła z czarodziejskiego kapelusza. Chwyciła Gretchen za ramię.
- Co to ma znaczyć?! - próbowała oponować.
- Wyrzuć tę sucz! Za nią idzie śmierć! Bei dir ist Todt! Zabiłaś... 
- Nie rozumiem! - Greta chciała jakiegoś wyjaśnienia. Ale Emma Holzer miotała się na swoim miejscu, jak opętana.
- Precz! Bei dir ist Teufel! - i zakryła drżącymi dłońmi swą pomarszczoną twarz. 
- Raus! - wrzasnęła jej nad głową Libussa. I pchnęła ku drzwiom. Zaskoczona takim obrotem spotkania Gretchen potknęła się, o mało nie przewróciła. 
- Warum?!
- Wiatr, ogień i grzywa! Wiatr, ogień i grzywa...- powtarzała, jak w amoku.
Trzask drzwi i przekręcanie zamka uświadomiła ją, że znalazła się na klatce schodowej secesyjnej kamienicy. Zbiegła po schodach. Ochłonęła dopiero na dole. Na jej widok Martin zgasił papierosa. Wsiadła do samochodu. Ruszyli bez słowa. Nie umiała sobie z tym wszystkim poradzić. Rozpłakała się. Martin dodał gazu...

cdn
 

Brak komentarzy: