sobota, lutego 03, 2018
Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (12)
Wuj Karl nerwowo przekładał monetę w dłoni.
- Same kłopoty... same kłopoty...
Spojrzał na Gretę.
- Jak mam to rozumieć, wuju?
- Mówiłem twemu ojcowi, tłumaczyłem, ale on nie chciał mnie słuchać. Zawsze wiedział najlepiej. A jeszcze do tego, to w Pradze - stuknął palcem w gazetę.
- Nie rozumiem? - Greta przeniosła wzrok na gazetę.
- Nie powiesz, że nie czytałaś, co?- wuj parsknął nieomal z pogardą. - W Pradze strzelali do Heydricha! Bydlaki. Czeskie tchórze!
- Podziwiałeś Czechów, wuju.
- Tak, za lojalność. Może trochę za Husa. Ale ta zbrodnia. Strzelać do protektora? Istne szaleństwo! Zapłacą te wściekły psy za ten akt tchórzostwa i barbarzyństwa.
- Ale poza tym... - postanowiła przerwać ten rozemocjonowany monolog. - Przecież wuj zna kogoś na pewno w Warszawie...
- Warschau - poprawił ją. - Kiedy nauczysz się pewnej poprawności? Owszem, samego Fischera. Jak to sobie wyobrażasz? Zadzwonię: halo Ludwig, trzeba mi wyciągnąć z getta moją siostrzenicę z mężem?
- Właśnie tak!
- Szaleństwo! Na równi z tym praskim! Szaleństwo Greto! Ciesz się, że masz aryjskie papiery.
- Ale moi rodzice...
- Twoi rodzice są pod dobrą opieką...
Greta położyła przed wujem zegarek.
- Twego ojca? - zdziwił się.
- Poznaje wuj?
- Jakże inaczej. Zostawił ci ojciec go?
- Nie, przywiózł mi pewien lekarz z Warszawy...
Na dźwięk słowa "Warszawa" wuj Karl znów nerwowo zatrząsnął się. Nic za to nie mógł, że jego siostra wyszła za tego tam Hoffbauera. Teraz ten przyjazd Grety. Zupełnie mu nie na rękę. Lubił ją, bo trudno było być obojętnym wobec jej wdzięku i osobowości, niemniej ten przyjazd komplikował jego osobiste plany.
- Nie lepiej ci było zostać w Dreźnie? - zapytał po chwili wahania.
- Myślałam, że wuj coś zaradzi. Ten zegarek... zawsze się wujowi... bardzo... podobał...
- No... wiesz... prawdziwy... złoty Eppner...
Widziała, jak staremu aż zwęziły się powieki. To był smaczek, kąsek. Równie dobrze mogłaby mu, gdyby nie był krewnym, zaoferować siebie.
- Kusisz mnie Greto, kusisz - widać było z miny, jak waży w sobie wszelkie wątpliwości, jakiś bilans korzyści i strat.
- Wuj mógłby...
- Mógłby, mógłby... - zapienił się. - Rozsądniej byłoby pomyśleć o sobie, o swojej przyszłości moja droga.
- Co wuj ma na myśli?
- Ja... ja... nie mam tyle środków, aby nas dwoje utrzymywać w Breslau! - oświadczył z miną godną nawiedzonego inkwizytora. - Z czego ty chcesz żyć? Jak utrzymać?
Greta oniemiała. Wuj po raz kolejny w życiu zaskoczył ją. Nie wierzyła w jego skromne dochody. Ale też nie pasowała do niego, mimo wszystko, postawa kutwy.
- Mogłabyś występować.
- Tutaj? W Breslau?
- A czemu nie? - zdziwił się. - Zapomniałaś, jak było w '38?
- Prehistoria.
- Humory! humory! - na te słowa uniósł się z krzesła. - Czy ty nie za wiele żądasz od życia?!
- Pragnę tylko wyciągnąć rodziców z Warszawy! To zbrodnia?
- Dla ciebie, to może oznaczać wyrok! Zrozum to!
- To mam zostawić matkę i ojca?!
- Tak!
- To dopiero zbrodnia!
- Milcz!
- Wuj po prostu się boi. Te opowieści o Fischerze, to pewnie przechwałki! Nic wuj nie zrobi, bo żadnych znajomości ani w partii, ani tam na górze wuj po prostu nie ma!
- Nie krzycz na mnie! Nie masz prawa mnie osądzać! Twój ojciec jest sam sobie winny! Miał bilet do Nowego Jorku. I, co zrobił? Został!
- Mama była wtedy chora...
- Wymówka! On chciał zostać! - zabrzmiało, jak wyrok. - To teraz ma!
- Nie ma wuj prawa tak mówić!
- O! moja panno! - unosił się coraz bardziej. - Jestem u siebie i nikt nie będzie mi mówił, co mam mówić, a co nie!
- Czy to znaczy... - zawahała się. Widziała zmęczone oczy starego człowieka. Miała dość. Wybiegła z pokoju. W korytarzu nawet się nie zawahała. Wybiegła na zewnątrz.
Chłód powietrza trochę ją ostudził.
Nie lubiła tego miasta. Sam nie wiedziała skąd owa niechęć się bierze. Może to, że wuj Karl tu mieszkał starczało za kluczowy argument? To ciągłe wymądrzanie się, ukazywanie świata tylko pod swoim kątem widzenia. I skąd nagle to współczucie dla Heydricha? Pamiętała, co perorował w '31: brunatna hołota... śmieszny Hitler... kabotyni i pedały... To był ten sam wuj? On naprawdę kochał Czechów. Zwykł przypominać czyje było Breslau przed wojnami śląskimi. A jego przyjaźń z Petrem Maškovem czy Jiřím Černym, to już odległa przeszłość? I do tego niebezpieczna?! Aż wzdrygnęła się.
- Taxi! Do zoo
Tu odpoczywała. Patrząc na wybieg niedźwiedzi. "Ursus arctos"- przypomniała sobie dziadka, jak zwiedzali berlińskie zoo. Wiele zwierząt kojarzyła z ich łacińskimi nazwami: Hippopotamus amphibius, Panthera leo, Camelus, Canis lupus, ale najbardziej lubiła Pan troglodytes. Ilekroć szła ku małpiarni powtarzała sobie: idę do kuzynów. To było odwieczne spieranie się matki z ojcem. Ona pokładała wiarę w Boga, który stworzył człowieka i tchnął w niego życie. Ojciec zawsze w takich chwilach przypominał: "a kto wisi w ramce w moim gabinecie?". Jak mantrę powtarzała "Darwin, papo!". Rozjaśniało to jego obliczem takim uśmiechem, że teraz... Teraz dałaby wszystkie pieniądze świata, aby móc wtulić się w jego dostojną brodę. Czuła, że oczy zalewają jej łzy.
Nie mogła się pogodzić, że tamtego świata nie ma. Jak również Grüneicherweg, bo tą przemianowano na Horst Wessel Strasse. Był ktoś jeszcze kto z nią chadzał po Zoologischer Garten w Berlinie. Piotr...
- Dzień dobry!
Nie zareagowała. To "dzień dobry" zdawało się, że dla niej nie istnieje i należy choćby do pielęgniarki, która pchała wózek z sędziwym inwalidą. Starzec miał tylko jedną rękę. Ale do tego tak pogodne oblicze, że tylko pozazdrościć.
- Dzień dobry - powtórzyło się.
Nie mogła mieć żadnych wątpliwości.
- Frau Gauss!
Nikt dawno już do niej nie zwracał się tym nazwiskiem.
- Pani patrzy i panie nie widzi, frau Gauss?!
- Holbein? Profesor Holbein?
- Holbein! Trzeba mieć pecha z takim nazwiskiem... Dawali Himmler, ale nie wziąłem - parsknął tak szczerym śmiechem, że pielęgniarka z wózkiem zatrzymała się, a sędziwy weteran zarechotał.
- Pan jest niepoprawny politycznie panie profesorze - Greta odwzajemniła się.
- Co pani tu robi? Na tej ławce? Przy moim lwie?
- Pana?
- Mój. Wziąłem sobie go w depozyt. Tylko proszę nic nie mówić Schlottowi - zniżył o ton głos. - Nie zrozumie.
- A kto to jest... ten... no... Schlott?
- Martin Schlott dyrektor tego garten! Nie chwalę się swoim depozytem.
- Czy tylko lew? - upewniła się Greta.
- No jeszcze... tego tam wilka. Tak skromnie. Nazwałem je: Adolf und Hermann. Tylko patrzeć, jak będą z nich skóra i kości. Trzeba będzie je jeszcze za życia wypchać trocinami.
- No... dość mizernie wygląda król - lew nawet nie poruszył się.
- Skóra i kości. Jak cała ta nasza III Rzesza, frau Kiro - demonstracyjnie splunął pod nogi.
- Ależ panie profesorze...
- Frau Gauss, tu nie ma konwenansów! To bydło pcha nas w przepaść. Dzielni Czesi wiedzieli, co zrobić ze wściekłym psem, który kąsa...
- Za pana niewydarzony język znajdziemy się na gestapo jeszcze szybciej, niż to się nam zdaje.
Profesor Holbein wziął Gretę pod ramię.
- Zabieram cię zatem do mej restauracji.
- Gdzie? Co? Pan... pan... prowadzi restaurację? Taki wybitny uczony sprzedaje kotlety schabowe, wiedeńskie sznycle? Nie wierzę! - wykrzyknęła.
- Miałem sprzedać się, jak Heisenberg? Nie, moja droga frau Kira! - tu pokiwał znacząco palcem. - Powiedziałem mu kiedyś, że to wysługiwanie się tej browarnej hołocie skończy się stryczkiem! Najpierw odebrałbym mu Nobla!
- Ale pan został profesorze w Rzeszy, nie emigrował.
- Bo ja jestem uparty, ciemny Prusak.
- Ale, co z tą restauracją? Nie pojmuję! Pan restauratorem?
- Z czegoś trzeba żyć. Scheitinger Park, to chyba dobry punkt.
Wyszli poza obręb ogrodu.
- Mogę zadać niedyskretne pytanie?
- Ależ panie profesorze... Na ile niedyskretne.
- Co pani robi w Breslau? Pani kariera chyba powinna rozwijać się w Berlinie, Wiedniu, a nie między lwem, a jego zakąską - ubawiło go to porównanie.
- Przyjechałam do wuja Karla - zawahała się. Podziwiał profesora Holbeina od lat, ale nigdy to nie był stan daleko posuniętej poufałości. Miała-że teraz odsłaniać sekrety życia swego przed tym w końcu obcym człowiekiem.
- Nie chcesz mówić, to nie mów. Ale ja mam propozycję pracy.
- Dla mnie? Skąd przypuszczenie, że jej w ogóle szukam?
- Wyczucie! Nos! Jak bratanek wstąpił do SA czułem to przez ścianę i razem z tym jego "Horst Wessel Lied" wyrzuciłem na zbity pysk! Jak taki mądry, to niech go utrzymuje ten kuternoga z Rheydt.
- O kim pan mówi, bo się pogubiłam.
- O moim bratanku Kurcie i tym doktorku Goebbelsie. No przecież nie braciach Grimm.
- To, co z tą propozycją pracy? Mam roznosić grzyby pod wódkę?
- Mam najlepsze grzyby. Dostawca spod Schweidnitz. No przecież nie spod Frankenstein, bo by mi klientela pouciekała. Przeklęta Mary Shelley!...
- Warum?
- To co?
- Z czym?
- No pracą u Holbeina, frau Gauss!
- Nie wiem, co miałabym robić.
- "Tannhäusera" czy "Lohengrina" pani nie proponuje, ale...
- Śpiewanie do kotleta? - uśmiechnęła się. Sama myśl ubawiła ją.
- A w soboty mini-recitale.
- Ale ja dawno nie śpiewałam.
- W Breslau na pewno pamiętają Kirę Gauss.
- Nie wiem... naprawdę...
- Nie odmawia się staremu człowiekowi, który pamięta jeszcze Bismarcka i mógłby być paninym dziadkiem. Na wspomnienie berlińskich czasów.
- To takie zaskakujące - autentycznie była zaskoczona. Najprościej było odmówić stanowczo i zdecydowanie, ale z drugiej strony to była dość kusząca propozycja.
- A mogę dostać dzień do namysłu?
- Dzień? A potem nici z tego będą.
- Warum?
- Zdechnie ta praska hiena i nasz Dolfi ogłosi żałobę. Zrozumiałe.
- Czytałam, że Heydrich żyje...
- Wprawdzie nie jestem lekarzem, ale ja Holbein to pani mówię, że na Invalidenfriedhof kopidoły uwijają się. Mam pani zgodę? - wczepił swe pogodne, starcze oczy w jej zmieszanie na twarzy.
- Zadzwonię wieczorem.
- A jak, frau Gauss? Zna pani mój numer? - z lekką nutą ironii zapytał.
- No... ja...
- Po prostu przyjedź... tam... - wskazał na Scheitinger Park. - Nazywa się "Violetta Café", na cześć kochanego Verdiego i "Traviaty". Wagner jest dla mnie zbyt ciężki, a odkąd do Bayreuth jeździ ten syn celnika i służącej przestałem go słuchać, choć uwielbiam "Das Rheingold". To jak będzie?...
cdn
Chłód powietrza trochę ją ostudził.
Nie lubiła tego miasta. Sam nie wiedziała skąd owa niechęć się bierze. Może to, że wuj Karl tu mieszkał starczało za kluczowy argument? To ciągłe wymądrzanie się, ukazywanie świata tylko pod swoim kątem widzenia. I skąd nagle to współczucie dla Heydricha? Pamiętała, co perorował w '31: brunatna hołota... śmieszny Hitler... kabotyni i pedały... To był ten sam wuj? On naprawdę kochał Czechów. Zwykł przypominać czyje było Breslau przed wojnami śląskimi. A jego przyjaźń z Petrem Maškovem czy Jiřím Černym, to już odległa przeszłość? I do tego niebezpieczna?! Aż wzdrygnęła się.
- Taxi! Do zoo
Tu odpoczywała. Patrząc na wybieg niedźwiedzi. "Ursus arctos"- przypomniała sobie dziadka, jak zwiedzali berlińskie zoo. Wiele zwierząt kojarzyła z ich łacińskimi nazwami: Hippopotamus amphibius, Panthera leo, Camelus, Canis lupus, ale najbardziej lubiła Pan troglodytes. Ilekroć szła ku małpiarni powtarzała sobie: idę do kuzynów. To było odwieczne spieranie się matki z ojcem. Ona pokładała wiarę w Boga, który stworzył człowieka i tchnął w niego życie. Ojciec zawsze w takich chwilach przypominał: "a kto wisi w ramce w moim gabinecie?". Jak mantrę powtarzała "Darwin, papo!". Rozjaśniało to jego obliczem takim uśmiechem, że teraz... Teraz dałaby wszystkie pieniądze świata, aby móc wtulić się w jego dostojną brodę. Czuła, że oczy zalewają jej łzy.
Nie mogła się pogodzić, że tamtego świata nie ma. Jak również Grüneicherweg, bo tą przemianowano na Horst Wessel Strasse. Był ktoś jeszcze kto z nią chadzał po Zoologischer Garten w Berlinie. Piotr...
- Dzień dobry!
Nie zareagowała. To "dzień dobry" zdawało się, że dla niej nie istnieje i należy choćby do pielęgniarki, która pchała wózek z sędziwym inwalidą. Starzec miał tylko jedną rękę. Ale do tego tak pogodne oblicze, że tylko pozazdrościć.
- Dzień dobry - powtórzyło się.
Nie mogła mieć żadnych wątpliwości.
- Frau Gauss!
Nikt dawno już do niej nie zwracał się tym nazwiskiem.
- Pani patrzy i panie nie widzi, frau Gauss?!
- Holbein? Profesor Holbein?
- Holbein! Trzeba mieć pecha z takim nazwiskiem... Dawali Himmler, ale nie wziąłem - parsknął tak szczerym śmiechem, że pielęgniarka z wózkiem zatrzymała się, a sędziwy weteran zarechotał.
- Pan jest niepoprawny politycznie panie profesorze - Greta odwzajemniła się.
- Co pani tu robi? Na tej ławce? Przy moim lwie?
- Pana?
- Mój. Wziąłem sobie go w depozyt. Tylko proszę nic nie mówić Schlottowi - zniżył o ton głos. - Nie zrozumie.
- A kto to jest... ten... no... Schlott?
- Martin Schlott dyrektor tego garten! Nie chwalę się swoim depozytem.
- Czy tylko lew? - upewniła się Greta.
- No jeszcze... tego tam wilka. Tak skromnie. Nazwałem je: Adolf und Hermann. Tylko patrzeć, jak będą z nich skóra i kości. Trzeba będzie je jeszcze za życia wypchać trocinami.
- No... dość mizernie wygląda król - lew nawet nie poruszył się.
- Skóra i kości. Jak cała ta nasza III Rzesza, frau Kiro - demonstracyjnie splunął pod nogi.
- Ależ panie profesorze...
- Frau Gauss, tu nie ma konwenansów! To bydło pcha nas w przepaść. Dzielni Czesi wiedzieli, co zrobić ze wściekłym psem, który kąsa...
- Za pana niewydarzony język znajdziemy się na gestapo jeszcze szybciej, niż to się nam zdaje.
Profesor Holbein wziął Gretę pod ramię.
- Zabieram cię zatem do mej restauracji.
- Gdzie? Co? Pan... pan... prowadzi restaurację? Taki wybitny uczony sprzedaje kotlety schabowe, wiedeńskie sznycle? Nie wierzę! - wykrzyknęła.
- Miałem sprzedać się, jak Heisenberg? Nie, moja droga frau Kira! - tu pokiwał znacząco palcem. - Powiedziałem mu kiedyś, że to wysługiwanie się tej browarnej hołocie skończy się stryczkiem! Najpierw odebrałbym mu Nobla!
- Ale pan został profesorze w Rzeszy, nie emigrował.
- Bo ja jestem uparty, ciemny Prusak.
- Ale, co z tą restauracją? Nie pojmuję! Pan restauratorem?
- Z czegoś trzeba żyć. Scheitinger Park, to chyba dobry punkt.
Wyszli poza obręb ogrodu.
- Mogę zadać niedyskretne pytanie?
- Ależ panie profesorze... Na ile niedyskretne.
- Co pani robi w Breslau? Pani kariera chyba powinna rozwijać się w Berlinie, Wiedniu, a nie między lwem, a jego zakąską - ubawiło go to porównanie.
- Przyjechałam do wuja Karla - zawahała się. Podziwiał profesora Holbeina od lat, ale nigdy to nie był stan daleko posuniętej poufałości. Miała-że teraz odsłaniać sekrety życia swego przed tym w końcu obcym człowiekiem.
- Nie chcesz mówić, to nie mów. Ale ja mam propozycję pracy.
- Dla mnie? Skąd przypuszczenie, że jej w ogóle szukam?
- Wyczucie! Nos! Jak bratanek wstąpił do SA czułem to przez ścianę i razem z tym jego "Horst Wessel Lied" wyrzuciłem na zbity pysk! Jak taki mądry, to niech go utrzymuje ten kuternoga z Rheydt.
- O kim pan mówi, bo się pogubiłam.
- O moim bratanku Kurcie i tym doktorku Goebbelsie. No przecież nie braciach Grimm.
- To, co z tą propozycją pracy? Mam roznosić grzyby pod wódkę?
- Mam najlepsze grzyby. Dostawca spod Schweidnitz. No przecież nie spod Frankenstein, bo by mi klientela pouciekała. Przeklęta Mary Shelley!...
- Warum?
- To co?
- Z czym?
- No pracą u Holbeina, frau Gauss!
- Nie wiem, co miałabym robić.
- "Tannhäusera" czy "Lohengrina" pani nie proponuje, ale...
- Śpiewanie do kotleta? - uśmiechnęła się. Sama myśl ubawiła ją.
- A w soboty mini-recitale.
- Ale ja dawno nie śpiewałam.
- W Breslau na pewno pamiętają Kirę Gauss.
- Nie wiem... naprawdę...
- Nie odmawia się staremu człowiekowi, który pamięta jeszcze Bismarcka i mógłby być paninym dziadkiem. Na wspomnienie berlińskich czasów.
- To takie zaskakujące - autentycznie była zaskoczona. Najprościej było odmówić stanowczo i zdecydowanie, ale z drugiej strony to była dość kusząca propozycja.
- A mogę dostać dzień do namysłu?
- Dzień? A potem nici z tego będą.
- Warum?
- Zdechnie ta praska hiena i nasz Dolfi ogłosi żałobę. Zrozumiałe.
- Czytałam, że Heydrich żyje...
- Wprawdzie nie jestem lekarzem, ale ja Holbein to pani mówię, że na Invalidenfriedhof kopidoły uwijają się. Mam pani zgodę? - wczepił swe pogodne, starcze oczy w jej zmieszanie na twarzy.
- Zadzwonię wieczorem.
- A jak, frau Gauss? Zna pani mój numer? - z lekką nutą ironii zapytał.
- No... ja...
- Po prostu przyjedź... tam... - wskazał na Scheitinger Park. - Nazywa się "Violetta Café", na cześć kochanego Verdiego i "Traviaty". Wagner jest dla mnie zbyt ciężki, a odkąd do Bayreuth jeździ ten syn celnika i służącej przestałem go słuchać, choć uwielbiam "Das Rheingold". To jak będzie?...
cdn
Świetnie zbudowana narracja. Czekam na każdy odcinek. Dokąd nas to zabierze? Nie można częściej i regularniej zamieszczać je tutaj? To czekanie...
OdpowiedzUsuńCzekanie jest elementem tego pisania, bo tekst powstaje "na żywca". Kończę pisanie kolejnego odcinka,a następnych jeszcze nie ma. Przepraszam.
OdpowiedzUsuń