sobota, stycznia 20, 2018

Spotkajmy się na Unter den Linden 7 / Treffen wir uns in Unter den Linden 7 (11)

To było już postanowione. Opuści Drezno. Wyjęła z szafy torbę podróżną i walizkę. Zaczęła wrzucać rzeczy do torby. Dość chaotycznie, bez ładu i składu. Nagle usiadła na tapczanie.
- Co ja wyprawiam? Jechać? Uciec? Ale gdzie?!
Rozejrzała się po pokoju. Te siedemdziesiąt metrów bezpieczeństwa prysnęło w jednej chwili. Ale dokąd teraz? Do Berlina nie mogła wrócić. Pomyślała o Hamburgu i Monachium. Tylko, że nikogo tam nie miała. Nie była pewna czy może liczyć na swego dawnego impresaria, który wrócił do Bawarii. 
- Wuj Karl? - tak, to zdawało się jej prawdziwą deską ratunku. Wuj! Breslau! 


Tak, zadzwoni do wuja.

Spojrzała na telefon. Starczyło wykręcić tych kilak cyferek. Zawahała się. Czuła opór? Wzrastał w niej?  Nie myślała kiedykolwiek, że będzie szukała ratunku u wuja Karla. Tego wuja Karla! Przemądrzalca i bufona! Tytuł naukowy zabił w nim człowieka? To już nie był ten dawny, beztroski wuj, ale herr profesor habilitowany czegoś tam. Wyżej w rodzinie nikt nie dotarł, nikt nie osiągnął. Na pewno nie na polu nauki. I to ciągłe poprawianie każdego i całego świata. Do NSDAP wstąpił tak dawno, że zapomnieć można było o awanturze, jaką wywołał swym pojawieniem się w mundurze SA-mana.
Zadzwonić? Czuła, że od tego jednego dzwonienia zależy jej los, a może i życie. Ten von Leuthen na pewno jej nie da spokoju. I to docierało do niej z bolesną świadomością. W Dreźnie nie mogła już zostać.
To roztrząsanie wszystkie "za"i "przeciw"? Teraz liczyła się dla niej każda minuta, każda chwila. Zwłoka mogła się okazać nieodwołalną porażką. Spojrzała na zegar. Do odjazdu pociągu miała bezpieczne półtorej godziny. Nie chciała jednak, aby coś ją zaskoczyło, coś odroczyło wyjazd.
Z telefonu nie robiła użytku. Postanowiła zaskoczyć wuja? Tak, nie dzwonić. Usiadła na fotelu. Właściwie na jego skraju. To Piotr nauczył ja, aby przed odjazdem przysiąść na chwilę? Jakiś polski przesąd? Nie zastanawiała się nad tym. Sam fakt, ze Piotr i w takiej chwili był blisko niej świadczyło, że rozłąka, niewiedza wcale nie spuszczała jej z myśli o nim, o nich, przyszłości. Była jakaś przyszłość zarezerwowana tylko dla nich? jakiś absurd. Sama wzruszyła ramionami.
Pukanie do drzwi zaskoczyło ją. Raz jeszcze spojrzała na zegar.
- Kogo...
Podeszła do drzwi. Otworzyła. Wcześniej założyła łańcuch. Bo gdyby to był ten SS-man...
Ale nie. Tym razem nie było żadnego złowrogiego munduru, żelaznych krzyży itp. Przed nią stał dystyngowany starszy pan. Lewą dłoń opierał na lasce.
- Pani Hoffabuer? - upewnił się.
- Tak. A o co chodzi?
Mężczyzna zdjął kapelusz.
- Nazywam się Bursche. Adolf Bursche. Jestem lekarzem.
- Lekarzem? Ja... ja nie wzywałam lekarza.
- Wracam z Warschau...
Zrobił dziwną pauzę.
Greta Hoffabuer zawahała się, ale zdjęła łańcuch.
- Mogę?
- Proszę, niech pan wejdzie.
Mężczyzna był lekko przygarbiony. Rozpiął płaszcz. Nie wiedział czy może go zdjąć, iść dalej czy stać w miejscu.
- Pani... jest zajęta? Pani wychodziła?
- No... tak... za godzinę mam pociąg do Breslau.
- Ja pani nie zajmę zbyt dużo czasu. Zresztą jestem samochodem, to mogę panią odwieść na dworzec.
- Proszę niech pan wejdzie - wskazała w kierunku salonu.
Weszli oboje. Zdjęła torby ze stołu.
- Do Breslau? - mężczyzna niemal westchnął z dziwna nostalgią. - Mam tam kuzyna. Mieszka przy Benderplatz.
- Nie rozumiem. Zjawia się pan u mnie, żeby opowiadać o topografii Breslau? - zniecierpliwienie dawało o sobie znać.
- Ależ oczywiście, że nie, proszę pani.
Wyjął z kieszeni zegarek. Złoty zegarek.
- Eppner - oświadczył.
- Wiem. Widzę. Poznaję. To... to zegarek mego... ojca... - wzięła go do ręki. - Pamiątka od dziadka Rudolfa! Skąd go pan ma?
- Wracam z Warschau proszę pani...
- Jestem Greta, dla przyjaciół Gretchen. Niech pan mówi.
- Nie wiem od czego zacząć.
- Ab Iove?
- Zna pani łacinę?
- Dziadek Rudolf był filologiem klasycyzmy.  
- Byłem w Warschau, proszę pa... Greto - położył rękę na jej dłoni. Cofnęła ją odruchowo.
- To już wiem. Ale skąd zegarek ojca u pana i kim pan jest doktorze Bursche?
- Byłem...
- To wiem.
- Niech mi będzie darowane, ale... No, dobrze. Służbowo odwiedzałem tamtejsze getto. I na ulicy podszedł do mnie pani ojciec...
- Znał go pan wcześniej? 
- Nie, ale chyba przez kilka dni widział mnie. Zareagowałem dość emocjonalnie na widok pewnych... nadużyć. SS-man próbował uderzyć starego mężczyznę. Powstrzymałem go. A mężczyznę odprowadziłem do bramy obskurnej kamienicy. Cuchnęło tam...
- I co dalej?
"Pan jest lekarzem, widziałem... Proszę o pomoc..." - powiedział do mnie. Poszedłem za nim po schodach na trzecie piętro. W tej norze, bo trudno to nazwać mieszkaniem, którym pewnie kiedyś było, mieszkało kilka rodzin. Na tapczanie leżała jakaś kobieta. Nie mogłem jej już pomóc. Krańcowe wyniszczenie głodem...
- Czy to był... mój... ojciec?
- Tak, proszę pa... Greto. Twój ojciec. Dał mi tą pocztówkę...
Położył widokówkę z Drezna, jaką wysłała zaraz po przyjeździe. Zniszczona, pognieciona, naddarta. Był na niej m. in. podany jej adres. Greta patrzyła to na kartkę pocztową, to na zegarek, to na tego obcego jej mężczyznę.
"Pan jest dobrym człowiekiem" - powiedział twój ojciec, Greto. Prosił, aby oddał ten zegarek. Dlatego jestem.
Wstał.
- Gdzie... gdzie pan idzie?
- No, przecież sama pani mówiła, że ma pociąg do Breslau. 
- Nie, nie - pokręciła głową.
- A te torby?  
- Panie doktorze... Breslau nie zając, nie ucieknie! Co z moimi rodzicami?
Mężczyzna rozłożył ręce. 
- Nie wiem. Tyle widziałem pani ojca. Mama, bo chyba to ona była tą wyniszczoną...
- Wyniszczoną? - powtórzyła bezdźwięcznie.
- Tak. Twój ojciec... to silny mężczyzna. Zostawiłem mu trochę chininy. Musiałem opuścić getto. A może i dlatego w ogóle Warschau. Dano mi do zrozumienia, że jestem persona non grata...
- Rozumiem.
- To, co widziałem odarło mnie ze złudzeń.
- Złudzeń?
- Ja naprawdę wierzyłem w Führera.
- A teraz już nie?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła, jakby chciał sprawdzić czy na pewno nikt go nie słyszy, że są sami. 
- To było straszne miejsce. Żydzi sami sobie winni, ale... ale... nie ma prawa, które usprawiedliwia takie bezprawie. Tam ludzie umierają na ulicach.  
Greta podeszła do okna. Nawrócony grzesznik, jakim był gość i odpychał ją i fascynował. 
- Wie pan, że jestem Żydówką.
- Wiem.
- I mnie też by pan posłał tam... do Warszawy?
- Pani mnie źle zrozumiała...
- "Żydzi sami sobie winni...", to pana słowa. Przed chwilą. Tu powiedziane.
- Przepraszam, przepraszam... - ręce zaczęły mu się trząść. - Führer tyle zrobił dla nas, Niemców. 
- My też byliśmy Niemcami! Kiedy on nawet nie jest Niemcem, a ledwo Austriakiem! 
- Przepraszam...
Ruszył ku korytarzowi. 
- Dziękuję panu...
Mężczyzna nie odwrócił się. 
Została sama.
Z sobą.
Z obrazem matki, która konała w jakimś barłogu.
Ze złotym zegarkiem Eppnera... 
Zegar zaczął bić pełną  godzinę. Do odjazdu pociągu do Breslau zostało czterdzieści minut. 
Wybiegła na klatkę schodową.
- Panie doktorze! Panie doktorze!
Odpowiedział jej tylko trzask domykających się frontowych drzwi. 

cdn

Brak komentarzy:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.