niedziela, lipca 23, 2017

Wild Bert - cień Hioba ... / Wild Bert - a shadow of Job... (13)

Dla Katrine Peterson było jasne, że człowiek, który zostawił swego psa i nie zabrał szmacianej lalki - musi po nie wrócić. Kiedy? Nie mogła wiedzieć. Ale miała pewność. Coraz to spoglądała w kierunku skąd jego sylwetka zniknęła za linią horyzontu. 
Dni mijały. "Dante" jakby wyspokojniał. On też wychodził na próg domostwa. Wieczorami wył. Jakby kogoś przywoływał. Brakowało mu Sary, która ciągała go za uszy. Tęsknił za Molly, która robiła mu kokardki. Z chęcią pobiegłby za Almą i Moną. Chyba nie mógł zrozumieć dlaczego żadna z dziewczynek nie przychodzi się z nim bawić i co on robi w tym obcym domu, z tą obcą kobietą.
"Dante" wracał do zdrowia. Postrzały, jakie przyjął na siebie broniąc swego pana wygoiły się. Tak, jeszcze kuśtykał, ale to była tylko kwestia czasu, kiedy znów będzie ganiał po prerii, zapędzał stado. Na razie leżał na ganku domostwa.Od czasu do czasu unosił swój łeb i rozglądał się.

- Nic się nie dzieje - Katrine Peterson mówiła to do siebie, to do "Dantego". Usiadła w bujanym fotelu. Późna pora, zachodzące słońce, książka w garści czego mogła chcieć więcej samotna kobieta?  A do tego "Dante", który podchodził do niej i kładł głowę na jej kolanach, łapą wymuszając, aby go drapała. I ona to robiła. Nachalność "Dantego", gdy robiła to z niejakim ociąganiem się, bawiła ją.
Raptem "Dante" poderwał łeb. Zaskoczyło ją to. Nigdy tak gwałtownie nie reagował. Mogła się prędzej spodziewać kolejnego ryczącego oratorium. Ale tym razem "Dante" ani chciał wyć do księżyca... Jego wzrok skupił się na... To były dwie jakby posuwające się kropki.
Katrine Peterson podniosła się z fotela. Nauczona doświadczeniem weszła na moment do domu. Wyszła ze strzelbą w garści. Sprawdziła czy broń jest naładowana. Była. Na biodrze opasał ją pas z rewolwerem.
- Jak myślisz "Dante"?
Ale on zamerdał tylko ogonem. Czekał.
Dwie kropki stawały się niewielkimi figurkami.
Katrine Peterson miała coraz mniej wątpliwości: to były dwie sylwetki na koniach. Obie w kapeluszach. Ta jedna jakaś nienaturalnie mała, a może skurczona. Ten obok wyrastał niby drzewo. Jechali krok w krok. A może tylko jej się tak wydawało.
- Gość w dom, Bóg w dom? - dla Katrine Peterson ta prawda nie musiała być aż tak oczywista. Miała broń. Rzadko ubierała pas Matta. Teraz to zrobiła. Po tym czego dokonała w okolicy banda Kintnera po prostu bała się. Jedyne oparcie miała w tej starej strzelbie i rewolwerze zmarłego męża. Pozostałe psy? Nie skupiały uwagi na tym czy ktoś nadciąga. Ich reakcja była zawsze opóźniona.
Ten mały przyspieszył. Zdawało się, że wymija tego większego. Ten też pogonił konia, na którym siedział. "Dante" już nie miał wątpliwości. Wiatr ułatwiał mu identyfikację. Ruszył przed siebie.
- "Dante"! Wracaj!
 Ale "Dante" tym razem nie słuchał Katrine Peterson. Lekko kulejąc pognał ku zbliżającym się. On już wiedział, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Tak nie szczeka pies, który się boi lub broni. Doskonale zrozumiała to Katrine Peterson. Ale nie odstawiła broni.
Ta mniejsza postać  zeskoczyła z konia. To chyba była dziewczyna. "Dante" na jej widok ujadał z radości, jak szalony.
- "Dante"! "Dante" - Mona nie potrafiła opanować wzruszenia. Na widok ukochanego psiaka po prostu rozpłakała się. Wtuliła się w niego. Czuła ten sam zapach, który tak dobrze znała. I ten niezwykły mokry nos. I ten niezwykły język...
Bert Green chwycił wodze konia Mony. Ruszył przed siebie. "Dante" poczuł się gospodarzem, bo pognał w kierunku domostwa. Dopiero teraz odezwały się inne psy.
- Wróciłeś Bercie Green? - Katrine Peterson mogła odstawić strzelbę.
- Witaj Katrine.
Uśmiechnęła się.
- To moja córka. Mona.
- Załatwiłeś wszystkie swoje sprawy? - upewniła się.
- Tak jakby.
- A Eddie Kintner?
Bert Green rozłożył ręce.
- Głupio, że zapytałam.
- Czy możemy u ciebie zatrzymać się na jedną noc? Twoja stodoła...
- Chciałam cię przeprosić - usłyszał.
- Mnie? Za co?
- Nie wiedziałam, że  jesteś tym Greenem...
- Co zrobić...
Zsiadł z konia.
Nadeszła Mona z "Dantem".
- Dobry wieczór proszę pani, jestem Mona.
- Witaj. Katrine.
Przytuliła się mocno do dziewczyny. Kątem oka widziała, że Bert Green idzie w kierunku stodoły.
- Gdzie on idzie?!
- Kto?
- Twój ojciec.
Mona wzruszyła ramionami.
- Bercie Green gdzie kroczysz?
Bert odwrócił się:
- Jak to "gdzie"? Do stajni.
- Do domu!
Bert zatrzymał się. Sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Mona, pomożesz mi przy kolacji?
- Tak, proszę pani...
- Mów do mnie Katrine. Dobrze?
- Dobrze, proszę pa... Dobrze Katrine.
- Zaprowadź konie i chodź na kolację!...
Bert ruszył z końmi ku stajni, która była obok stodoły.

(The End)

PS: Ten rozdział dedykuję  prawdziwemu "Dantemu", memu czteronożnemu koledze.

Brak komentarzy: