wtorek, czerwca 06, 2017

Przeczytania... (218) Johnny Cash & Patrick Carr "Cash. Autobiografia" Wydawnictwo Czarne

"Rozmawiałem o tym kiedyś ze znajomymi: że życie na wsi, jakie znałem, faktycznie może należeć do przeszłości, a kiedy dzisiejsi miłośnicy muzyki country - zarówno wykonawcy, jak i fani - mówią o wiejskim życiu, nie znaczy to, że wiedzą, o czym mówią, albo że ich w ogóle obchodzi ziemia i to życie, które ona tworzy i reguluje" - przyznam, kiedy przeczytałem to zdanie na 19-stej stronie zrobiło mi się gorzko i smutno. Johnny Cash (na ile wspierany przez Patricka Carr'ego?) napisał to, co ja odczuwam jadąc rowerem na "swoje łąki", peryferyjnej dzielnicy Bydgoszczy, tj. Prądy. Wierni Czytelnicy blogu wiedzą ile to miejsce dla mnie znaczy. Ale z nim jest, jak ze wspomnieniem Wielkiej Gwiazdy Country. Światy, jakie były naszym dzieciństwem po prostu nie istnieją. Dalej czytamy: "Nasuwa się pytanie: czy istnieje coś oprócz symboli współczesnego country, czy symbole same w sobie są wystarczające? Czy kapelusz,, buty, pikapy i pozowanie na honky-tonk są wszystkim, co pozostało po rozpadającej się kulturze?".

Czy jestem miłośnikiem country? Częściowo tak. Wsłuchiwałem się przed laty w radiowe programy Korneliusz Pacudy, ale na pojechanie do Mrągowa nikt by mnie chyba nie namówił. Przeszczepianie country na rodzimy grunt polskiej wsi uważam za dość niefortunny pomysł. Słucham utworów, który wykonują  Emmylou Harris (przez lata myślałem, że to Emmylu O'Harris), Dolly Parton, Shania Twain, Sara Evans, Terri Clark, Merle Haggard, Willie Nelson, Kenny Rogers czy Kris Kristofferson. Czy Dean Martin klasyfikuje się do tego grona? Trochę gwiazd zapłonęło na muzycznym niebie? Ale tylko Johnny Cash obecny jest na moich lekcjach. Nie może być tematu o wojnie secesyjnej/civil war bez "God bless Robert E. Lee" w jego wykonaniu (ale też pojawia się Dixi w interpretacji samego Elvisa Presleya). Nie mogło więc zabraknąć w moim "Przeczytaniu..." książki duetu Johnny Cash & Patrick Carr "Cash. Autobiografia", w tłumaczeniu Adama Pluszka, które ukazało się dzięki Wydawnictwu Czarne w serii "Amerykańskiej". Brawooo!
Trzeba przyznać, że Johnny Cash (1932-2003) ma więcej szczęścia, niż wszyscy wyżej wymienieni. Książka, która leży przede mną, nie jest samotnym produktem księgarskim. Wydawnictwo Dolnośląskie wydało książkę Michaela Streissgutha pt. "Johnny Cash. Biografia". Wstyd się przyznać, ale jestem urzeczony narracją czytanej autobiografii. Może dlatego, że kocham prozę Johna Steinbecka? Ja naprawdę chwilami miałem wrażenia, że czytam "Grona gniewu". To, co Johnny Cash ma do opisania ze swego dzieciństwa, to niemal ten sam klimat: "Bardzo ciężko oczyszczało się tę ziemię, ale ojciec z moim najstarszym bratem Royem [...] zmagali się z nią od świtu do późnej nocy sześć dni w  tygodniu, zaczynając od najwyżej położonych terenów i torując sobie drogę w dół stopa po stopie: cięli piłami, siekierami, sierpami na długich trzonkach, w końcu wysadzili w powietrze i palili karcze".
Zaskoczył mnie swoisty wywód genealogiczny. Tak, mój słaby punkt: ciekawość w tej materii. Sądziłem, że nazwisko "Cash", to po prostu "Gotówka". W jakim przyziemnym żyłem błędzie! "Mój ród wywodzi się od królowej Ady, siostry Malcolma IV, potomka Duffa, pierwszego króla Szkocji. [...] Nazywali się Caesche; w czasach emigracji w XVI i XVII wieku nazwisko zaczęto zapisywać tak,jak je wymawiało: C-A-S-H". Reuben Cash, pradziadek i  mieszkaniec Wirginii: "Podczas wojny secesyjnej walczył po stronie Konfederacji i ocalał. Jego dom nie. Oddziały Shermana ograbiły i spaliły należącą do pradziadka plantację, więc przeniósł się on wraz z rodziną bardziej na zachód i zbudował farmę na drugim brzegu Missisipi, w stanie Arkansas". Proszę mi wierzyć korzenie Johnny Cash miał przecudownie interesujące i choćby dla samego ich poznania warto sięgnąć po książkę.
Kiedy na swoich zajęciach kilka lat temu dorzucałem do pojęcia "kultura" słowo "kuchnia" robiono wielkie oczy. Nie uważałem tego za zbyt odkrywcze, raczej dla mnie oczywiste. Trudno mi było wytłumaczyć bydgoskim ziomkom np. co to jest bałtuszka czy babka ziemniaczana. Cóż uroczego znajduję w autobiografii J. Casha? A choćby to: "Jednym z minusów spędzania życia w drodze jest to, że nie każdy rodzaj jedzenia się eksportuje. Hamburgera można znaleźć niemal w każdym zakątku ziemi, najeść się do syta kuchni francuskiej, włoskiej czy chińskiej, ale spróbujcie znaleźć smażony piżmian, fasolkę «black-eyed» czy chleb z patelni w Sydney, Singapurze albo Stuttgarcie". Pewnie, że sprawdzałem (ech! ta ciekawość), co to za frykasy zakąszał J. C.
"Choć przez większość czasu mijaliśmy się jak statki w nocy, do czego zmuszenie są wędrowni grajkowie, nie oddaliło to nas od siebie; czuliśmy na tyle silną więź, że gdy nasze grafiki się zbiegały, wpadał na śniadanie i był więcej niż mile widziany. [...] Był bardzo sympatycznym, liczącym się z innymi człowiekiem o miłym usposobieniu, dobrodusznym, no i zabawnym. Tragedie w jego życiu wydawały się takie niesprawiedliwe" - tak Johnny Cash wspominał swego serdecznego przyjaciela, Roya Orbisona (1936-1988). Trudno przejść obojętnie wobec tragedii, jakie powaliły tego muzyka w lata 1966-68. Niewyobrażalny dramat! Najpierw śmierć żony w ulicznym wypadku, potem pożar w domu nad Old Hickory i śmierć w płomieniach dwóch synów. "Na pogrzebie nie potrafiłem podejść do Roya - po raz pierwszy w życiu zabrakło mi słów, gestów, wszystkiego - i musiał minąć tydzień, zanim znalazłem je w sobie i zadzwoniłem do niego; wtedy zwyczajnie powiedziałem mu, że go kocham" - to niezwykłe przyznanie się do swej bezradności. Poruszające jest trudne dochodzenie Roya Orbisona do rzeczywistości. I to jest wartość takich książek, jak ta: odsłania nam ludzi, zdradza jak naprawdę wyglądało ich życie, co tratowało ich spokój. Roy Orbison przestaje być facetem w ciemnych okularach, który śpiewa "Oh, Pretty Woman",  "In Dreams" czy "California blue". Ja teraz włączam "I drove all night".
"...nikt inny nie mógłby stać się gwiazdą na miarę Elvisa. Nie ma drugiego Elvisa. nigdy nie było" - proszę zwrócić uwagę, jak ciepło Johnny Cash pisze o królu rock end rolla. Pewnie, że nie kilka razy wzdycha, że nikt gwieździe country nie fundował różowych Cadillaców, ale cała reszta. Nie ma w tym kropli zawiści, konkurencji, małostkowości czy jakieś artystycznej podłości : "...Elvis miał to coś. Za każdym razem, kiedy z nim występowałem, nie przepuszczałem okazji: stałem za kulisami i obserwowałem go. Podobnie inni. kipiał charyzmą". Piękne jest dla mnie odkrywanie takiego JC: "Słyszę, jak się mówi, że teraz, pod koniec wieku (amerykańska premiera książki była w 1997 - przyp. KN], wszyscy mamy swojego Elvisa, i podoba mi się ten pomysł, nawet jeśli mój Elvis był moim kumplem z krwi i kości. Mój Elvis jest jednak Elvisem z lat pięćdziesiątych. [...] Miał dziewiętnaście lat, kochał cheesburgery, dziewczyny i swoją matkę, niekoniecznie w tej kolejności (właściwie kolejność: najpierw matka, potem dziewczyny, a na końcu cheesburgery)". Nie powiem, że "słodkie", ale jakże sympatyczne. Też lubię cheesburgery...
Świat muzyczny, jaki wspomina Johnny Cash aż kipi życiem i bije blaskiem nazwisk, które młodszemu pokoleniu coraz to już mniej mówią, nie kojarzą ich. Proszę nastolatkowi przeczytać choćby ten fragment: "Sprawa z Jerrym wygląda tak - choć możecie patrzeć na niego jak na megalomana i egoistę - że zdawał si sobie sprawę ze swojego talentu, zawsze o tym wiedział i potrafił o tym mówić, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości. [...] Wiedziałem, jak potrafi szokować, jaki potrafi być nieprzewidywalny" - i zapytać, co to za Jerry? Spotkacie mur milczącego zdziwienia lub co najwyżej wzruszenie ramion. Pewnie, że i dla mnie nie każdy wspominany muzyk z artystycznej drogi Johnnego Casha, to znajomek. I wtedy włączam FB i uzupełniam swoją muzyczną wiedzę. To jest ta zbawienna moc książek, że otwierają nas na światy dotąd nieznane. Do teraz nie wiedziałem nawet o istnieniu kogoś, kto nazywał się Faron Young (1932-1996). No to słucham z YT "Live Fast, Love Hard, Die Young" i cytuję za Johnny Cashem: "I Faron popełnił samobójstwo. [...] Faron - nikomu, kto się zna na muzyce country, nie trzeba dodawać nazwiska Young - zastrzelił się. Jakiś czas znajdował się w śpiączce, po czym nam się wymknął". dochodzę do wniosku, że jednak okazjonalnie znam country, tym bardziej cieszę się czytając autobiografię JC. Tragi komiczność pogrzebu F. Younga  na pewno zapadnie w pamięci Czytelników. Po kremacji poproszono Johnnego Casha, aby zgodzi się, żeby z jego przystani wysypano prochy do Old Hickory: "W chwili, gdy prochy wysypywały się z urny - dokładnie w tym momencie - gwałtownie zawiał wiatr i prochy wylądowały na żałobnikach. Mieli Farona na twarzach, na płaszczach, na butach, mieli go we włosach". Część zmarłego znalazło się nawet na... przedniej szybie wozu JC: "Włączyłem wycieraczki. Poruszały się w tę i we w tę i w tę, w końcu zniknął". Makabra? Bez wątpienia.
Panowie moglibyśmy uczyć się od Johnny  Casha. Jeden, rodzinny przykład: "Mateczka Maybelle to cudowna postać. Była cichą, skromna chrześcijanką o złotym sercu, ale i światową kobietą, która uwielbiała się śmiać, Wyglądała jakby nigdy się nie męczyła, choć wiem, że było inaczej". Co w tym zapisie niezwykłego? To matka June, drugiej żony Johnnego Casha. Znaczy się teściowa. Zapominamy, że onegdaj granie country było bardzo rodzinne, nieomal klanowe. Przypomnijmy sobie (szczególnie 50+ i więcej) koncert J. Casha w Sopocie w 1987 r. Myślałem, że ujrzę faceta w czarnym obleczeniu z gitarą, a tu zjechała... cała rodzinka  Cash & Carter! The Carter Family było raczej na naszym rodzimym gruncie znane chyba tylko zagorzałym fanom country. Pewnie, że włączam po raz kolejny YT i słucham np. "Rocky Top Tennessee". I już wszystko jasne ile w tym życia, energii i radości ze śpiewania. O ile po przeczytaniu całości nie pozostaniemy gorliwymi słuchaczami tych ballad, to tak będzie nam lepiej na duszy, bo autentyczne country niesie z sobą niezwykłą energię i radość życia. Proszę zwrócić uwagę na autoharfę, na jakiej grała Maybelle Carter (1909-1978). W ogóle bardzo ciepło wspomina całą rodzinę Carterów. Ale  jest  też niezwykłe wprost dla mnie zaskoczenie June była kuzynką bardzo znanego Cartera. Jimmy Carter. 39. prezydent USA, to jej... kuzyn! Skąd niby miałem o tym wiedzieć? Równie ciepło JC pisze o swoim teściu. Ezra Carter (1888-1975) nazywany jest przez niego "Tatką" i znajdziemy ne tegoż temat choćby to: "To właśnie dzięki Tatce Carterowi zacząłem zgłębiać Biblię. Wiele mu zawdzięczam i wiele się od niego nauczyłem po tym, jak wyczołgałem się z jaskini Nickajack. Był nie tylko teologiem samoukiem i oddanym nauczycielem, ale także ciepłym i troskliwym człowiekiem, pełnym zdrowego rozsądku". Ta za namową teście Johnny znalazł się na studia nad Biblią.
Autobiografia nie  byłaby warta funta kłaków, gdyby Autor (-zy) przemilczali pewne fakt. Jeden z głównych, to tzw. używki. Ciekawe, bo Johnny Cash cytuje siebie samego: "Białe pigułki to tylko jedna odmiana z tuzina czy więcej o różnych kształtach i rozmiarach. [...] Nazywały się amfetamina, deksedryna, benzedryna, dexamy. Miały wiele miłych nazw i kolorów".  I opisuje ich barwę, możliwości jakie przyjmowanie ich dawało artyście.  Pouczająca lekcja dla każdego kto ma zamiar sięgnąć: "Nigdy nie było tak wspaniale, jak za pierwszym razem, nieważne, jak bardzo się starałem" - przyznaje. Trudno powiedzieć ile z takiego przesłania może trafić do przeciętnego dziś narkomana. Dla piszącego ten blog, to żadne osobiste doświadczenie. Ja tylko dorzucam kolejny cytat: "...brałem dalej, aby osiągnąć stan, na jakim mi zależało, a kończyłem na staraniach wydrapania sobie spod skóry jakichś małych stworzeń". Walka z nałogiem, staczanie się, podnoszenie z upadku, rozkładzie pierwszej rodziny -   o tym też jest m. in. ta książka. Często znajdziemy odwołania Autora do Boga i religii. Zastanawiam się czy nie dałoby się za całości wykroić tekstu: Johnny Cash i Bóg! To oddanie się Stwórcy, poczucie krzywdy jaką Mu wyrządzał swym wykolejaniem się: "...w tym czasie znajdowałem się tak daleko od Boga, jak jeszcze nigdy. moje oddalenie od Niego, najgłębsze i niosące spustoszenie poprzez różnoraką samotność odczuwaną przez lata, wydawało się kompletne". Mam więcej zakreślonych cytatów, ale widzę, że znowu wpadam w ciąg nad cytowania!
"Życia z muzyką nie zamierzałem sobie odpuszczać, a Vivian nie potrafiła tego zaakceptować. Byliśmy przez to bardzo nieszczęśliwi. W domu zawsze toczyła się walka. [...] Z czasem wszystko robił się coraz trudniejsze, tak z Vivian, jak z prochami" -  szczere do bólu. Smutne. Pierwsze wypadki samochodowe. I świadomość, że pośrednio przyczynił się do nieszczęścia: "...wyglądałem strasznie - tak źle, że gdy odwiedził mnie w szpitalu przyjaciel wraz z żoną w ciąży, ta bardzo się zdenerwowała i tego samego dnia wieczorem poroniła". Ten fakt poruszył J. Cashem. Przyznał się do tego publicznie, że już bardziej nie można. I doczytujemy: "...myślę, że życie w ciele tamtej kobiety było zbyt młode na śmierć".
Obraz skutków uzależnień oddają chyba te słowa: "Nigdy nie zastosowałem wobec nikogo fizycznej przemocy, niemniej z pewnością skrzywdziłem wiele osób, zwłaszcza tych najbliższych, i nie miałem litości dla przedmiotów. kopałem je, uderzałem w nie pięścią, roztrzaskiwałem, rąbałem, strzelałem do nich, dźgałem myśliwskim nożem. Na haju było mi wszystko jedno". Warto mieć je przed oczyma. Na szczęście na drodze Artysty stanęła June Carter (1929-2003): "Rzuciła na mnie urok. Była obok mnie pełna życia, zabawna i szczęśliwa dziewczyna, tak utalentowana, energiczna i uparta, jak to tylko możliwe, wydobywająca ze mnie wszystko, co najlepsze". Cytatów jej dotyczących można wydobywać garściami, w zależności od okoliczności. To musiała być niezwykła miłość, skoro Johnny pisze tak: "Chciałbym, żeby cały świat wiedział, jaka jest wspaniała. Jest mądra i błyskotliwa. Ma wspaniałą osobowość. Łatwo się z nią żyje, ponieważ chce, żeby tak było. Przepełnia ją miłość. Lubi się dzielić. Najważniejsze jednak jest to, że mnie kocha, i ja o tym wiem. [...] Ma urok, ma rozum, ma styl i klasę"
Zaskoczyło mnie zdziwienie koleżanki anglistki,  że czytam i cytuję na FB pewne treści z tej książki. Padło nawet pytanie: dlaczego? co mnie ujęło w osobie J. Casha? Naprawdę mnie wryło. Może to źle, że ujawniłem się do słabości w tym kierunku? Sam nie wiem. Ta autobiografia jest dla mnie totalnym odkrywaniem świata, jakiego nawet nie podejrzewałem się tu znaleźć. A chociażby swoiste charakterystyki prezydentów USA. Na mnie robi wrażenie kto Johnny Casha oprowadzał po Białym Domu. I nie był to tylko kuzyn June. Raczej spotykałem się z dość krytycznymi ocenami Richarda Nixona (1913-1994), a tu czytamy m. in.: "Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie dostrzegłem żadnego podstępu ani kalkulacji w jego przyjaznym nastawieniu do mnie ani w jego radości; wszystko wyglądało bardzo szczerze. To właśnie, pomyślałem, sprawia, że jest doskonałym politykiem [...]". Kogo jeszcze spotkamy na kartach tej autobiografii? B. Clintona, R. Reagana, G. Forda, G. Busha: "Naprawdę, nic w tym zaskakującego, że wszyscy prezydenci, których poznałem, mieli wiele uroku osobistego. Gdyby go nie mieli, nie zostaliby prezydentami". Prawda, jakie to proste?
Szukam oczywiście tego, co mnie ujęło w artystycznym życiu Johnnego Casha: wizyta w San Quentin. Tak, chodzi o koncert w tym okrytym ponor sławą więzieniu w 1958 r. Myślałem, że artystka, który jako pierwszy porwał się na takie artystyczny eksperyment napisze trochę więcej. Ale znalazłem to, na co liczyłem: "Zgodziłem się [przyjąć zaproszenie od dyrekcji więzienia - przyp. KN]  i zgadzałem się przez kilka kolejnych lat z rzędu; na parę ostatnich występów brałem ze sobą June. Przez długi czas nie wiedziałem o tym - Merle Haggard powiedział mi o tym później - że podczas trzech moich koncertów stał w pierwszym rzędzie. Nie należał do służby więziennej, więc nie mieliśmy okazji się poznać". Tak, Haggard (1937-2016) był wtedy więźniem. Tylko nie wiem dlaczego ja miałem utrwalone, że właśnie tam obaj muzycy country poznali się i Cash miał torować drogę kariery Merle'a.  Kto by pomyślał, że te koncerty pchną karierę samego Johnnego: "Zawsze uważałem to za ironię losu, że dzięki koncertowi więziennemu, podczas którego trzymałem sztamę z buntownikami, outsiderami i łajdakami, zyskałem na atrakcyjności do tego stopnia, iż telewizja ABC uznała mnie za wystarczająco poważnego, żebym poprowadził cotygodniowy show na jej antenie".
Konia z rzędem temu kto rozpozna o kim tak wspominał: "...był dla mnie bardzo miły. Nie czułem się zbyt pewny siebie w roli dramatycznej i każdego dnia pomagał mi na wszelkie możliwe sposoby. Tylko raz się na niego wściekłem. Powiedział mi, jak mam wypowiedzieć pewną kwestię". To Peter Falk (1927-2011), a wspomnienie z pracy na planie serialu "Columbo". Poszukałem, chodzi o odcinek sezonu 3, z lat 1973-74, pt. "Swan Song". Zagrał tam gwiazdę country. Byłoby poważnym uproszczeniem dopisać, że samego siebie. Nie jest moim celem streszczać ten odcinek.Bez wątpienia Johnny Cash nie był takim próżniakiem, jakiego mogliśmy poznać w tym odcinku ukochanego serialu. W każdym bądź razie dla mnie.
Znajduję w tekście wiele mądrych słów, które postaram się wykorzystać (czy 12 sierpnia?) w innym cyklu tego blogu. Ale, skoro tak wiele jest o rodzinie, to choć ślad o trudnych relacjach z ojcem: "Nie muszę dźwigać grzechów ojca i nie dźwigam żadnej z jego win. Czasami mi się nawet wydaje, że nie jestem z nim spokrewniony". My synowie wiemy coś na ten temat. Po prostu piękne jest to co i jak pisze o swej licznej rodzinie. To istna kawa na ławę! Tak scharakteryzować swe dzieci. Cudowne jest, kiedy pisze, że nie w domu nie mówi się o "pasierbicach" czy "przyrodnich siostrach" (tj. June i swoich). Trzeba dużej życiowej mądrości, autentycznej bogatej wiary, aby tak podchodzić do życia.  I to będzie to jedno coś z tego czytania, za co będę podziwiał Johnny Casha. Rozczuliło mnie takie podsumowanie rodzinnych relacji: "Mając brata, trzy siostry, siedmioro dzieci i dwanaścioro wnucząt, czasem się martwię i zastanawiam, jak mogę spędzać z nimi wystarczającą ilość czasu, nie przechodząc na emeryturę i  nie robiąc z tego pracy na pełen etat. to jednak niemądre. Kiedy zostawiam to tak, jak jest, jakoś działa samo. Widzimy się, kiedy trzeba". Ujmujące jest to, co napisało gromadce swoich chrześniaków: "Za każdym razem czułem się zaszczycony. Nazwanie swojego dziecka czyimś imieniem jest najwyższym komplementem, jaki można zrobić". Przyznaje, że wszyscy oni to John, Johnny, ba! jest jeden Cash! Piszący to jest równie poruszony, kiedy dowiaduje się, że moje uczennica (wiem o trzech) dało swym synom me metrykalne imię...
Pewnie, że szukam nie tylko człowieka w człowieku, przekonuję się o jego niezwykłości. Szukam też pewnego wsparci dla... siebie. Pokrewieństwa dusz? I znajduję je w najmniej oczekiwanych miejscach: "Słyszę, jak ludzie w moim wieku mówią: «Czuję się tak samo dobrze jak zawsze». Nie wierzę im. Ja z pewnością nie mam tej samej energii co kiedyś. Żyję z każdym rodzajem bólu i jak każdy po pięćdziesiątce spędzam mnóstwo czasu na wizytach u lekarzy, żeby skonsultować jakiś drobiazg albo zrobić generalny przegląd". Fakt, w najbliższym czasie czeka mnie wizyta u chirurga, neurochirurga i urologa... Że o dentyście nie wspomnę. Ironizuje z pojęcia "starzenia się z wdziękiem", by na koniec przypomnieć mi coś, co raczej kojarzy się z losem wielkiego Ernesta: "Kiedy śmierć dobije się do drzwi, powinieneś sięgnąć po swoją strzelbę"
Pewnie, że jestem wyczulony na wszelkie polonica! Nie, nie ma wzmianki o wspominanym przeze mnie koncercie w Sopocie, aliści jest coś takiego: "W głowie migają mi obrazy. Punkt kontrolny na granicy komunistycznej Polski i Niemiec Wschodnich, kiedy June, Mateczka Maybelle i ja musieliśmy śpiewać celnikom, zanim zdecydowali się nas przepuścić". Zabawne? Raczej tragi komiczne!
Chciałbym wiele jeszcze zrobić odniesień. Cudownie dopełniona wiedza o artystach country, bo znajdujemy tu coś na kształt alfabetu artystycznego. Ciekawe czy ktoś rozpozna bohatera tej charakterystyki (podpowiadam: został już wzmiankowany w tym "Przeczytaniu..."): "Nawet dziś nie mogę powiedzieć, żebym dobrze go znał, trudno się go poznaje; swoje przemyślenia zostawia dla siebie i swoich piosenek. W zasadzie wcale nie mówi. A kiedy już wypowiada zdania, są zwykle bardzo wnikliwe i precyzyjne, a nierzadko niezwykle zabawne; ma przepiękne poczucie ironii i uznanie dla absurdu. Bardzo go lubię". To Willie Nelson.
Chciałbym wiele jeszcze zrobić odniesień.  Nie będę tu oceniał i podsumowywał. Wiem, czuję to, że wypadłoby to blado. "Cash. Autobiografia" - to lektura do przemyśleń, pobycia u boku jednak niezwykłego człowieka. Po prostu zacytuję to, jak sam rozstaje się z potencjalnym Czytelnikiem: "Nadszedł czas i muszę iść do pracy, albo - jak wolicie - się zabawić. Tak przynajmniej my, muzycy wagabundzi, na to mówimy. Założę czarną koszulę, na czarnych spodniach zapnę czarny pasek, zasznuruję swoje czarne buty, wezmę czarną gitarę i pójdę dać koncert ludziom z tego miasta"

*      *      *

Juny Carter Cash - zmarła 15 maja 2003 r.
Johnny Cash - zmarł 12 sierpnia 2003 r.

5 komentarzy:

  1. "Życie to krótka chwila między pierwszym i ostatnim oddechem."
    Gromadzić te oddechy...
    To pragnienie nie tylko artystów i wrażliwców

    Mona

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że zyskałem żarliwą Czytelniczkę. Życzę gromadzenia tych odechów na pęczki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam
    Wierzę że jeszcze mnóstwo Tych Oddechów przede mną...
    Tego samego życzę autorowi:)

    Mona

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję. Tylko nie wiem czy wyobraźni starczy.

    OdpowiedzUsuń
  5. W to nie wątpię...

    Mona

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.