niedziela, czerwca 26, 2016

Burton Jenkins

Nie wierzył temu, co usłyszał. Jaka kapitulacja? Przecież oni walczą. Przecież... To przecież stawiał przed każdym słowem. Patrzył i nie wierzył. Stracił wiarę? Jeszcze gorzej - stracił nadzieję. Miał ją przez te wszystkie lata, miał ją wczoraj i jeszcze dziś rano. A teraz go z niej odarto? To było gorsze, niż śmierć Stonewalla, Jeba, czy wiadomość z domu, że szkarlatyna zabiła małego Normana i wiecznie gadatliwą Julię! Burton Jenkins - stracił  w s z y s t k o ! Sens siebie!...
Spojrzał na sztandar. Łopotał nad namiotem  kapitana Caleba Langforda. Układające się na krzyżu świętego Andrzeja gwiazdy były powodem do dumy. Dla niego i wielu jego towarzyszy. Nawet nie wysilał się, żeby ich wszystkich sobie przypomnieć. Wielu ich było. Jak wiele stoczonych bitew, potyczek, pokonanych rzek i brodów. I wszystko to daremnie? Sztandar załopotał. Któryś z oficerów wyszedł z namiotu. Peterson czy Bass, a może Vanhof? Nie poznał. Nie przyjrzał się? Niby patrzył w tym kierunku, ale nie widział? Jakieś poruszenie?
Spojrzał na swoje buty. Która to już była para? Nie pamiętał. Nawet tych, które kiedyś ściągnął z jankeskiego trupa dawno już nie miał. Znosił. Podziurawił, spadły mu z nóg! Przez kilka dni chodził na bosaka? On, sierżant armii Skonfederowanych Stanów Ameryki? I żadnym pocieszeniem mu nie był fakt, że wielu też nie miało, co na nogi obuć. Te dała mu jakaś dziewczyna. Były po bracie czy ojcu. Czy jak wrócą z wojny upomną się od dziewczyny (córki czy siostry) o buty? pieniądze za ich brak? To dlatego zawsze zwracał uwagę na buty? Od straty pierwszej pary powtarzał, że kiedy tylko wróci (jeśli wróci?) do domu obstaluje sobie u Maxa Harlana jr. kilka par butów. To nic, że będzie kosztowało. Niech kosztuje. Musi kosztować. Nie ważne! On musi mieć buty od Harlana. Ciekawe, co powiedzą Patersonowie? Te pyszałki z Słonecznej Doliny? Tylko ich było stać na buty od Harlana?! Jego też będzie stać!
A za co ja kupię te buty? Nędzny żołd nie pozwalał na oszczędności, odkładanie na czas zwycięstwa. Tak namawiał ich pastor Melville. On nie miał z czego odłożyć. A jeszcze starał się wysyłać trochę tego do domu, do matki. Odkąd jednak Sherman palił Południe, a Grant ganiał ich jak wściekły pies - nie miał pewności, że pieniądze trafiają do domu. Jakąś gwarancją był kurier? Ale i oni ginęli, jak kamień w wodę. Nigdy nie dowiedzieli się, czy dostali się w jankeskie łapy, zostali zabici, a może okazali się podobnymi bydlakami, jak Troy  McGee, który ukradł pułkową kasę i dał drapak gdzieś na Zachód?
Pieniądze? Pieniądze, to nie wszystko. Bał się tego, co mogło go spotkać w domu? Jak wygląda farma? Czy spustoszyli ją ci bydlacy od Shermana?  Bał się o  maluchów. Starsze rodzeństwo da sobie radę. A nieobliczalna Chrissie? Przecież ona byłaby zdolna z gołymi rękoma rzucić się na pierwszą napotkaną niebieską kurtkę! Na farmie było dość broni, aby dać odpór pierwszym zuchwalcom. A, co dalej? Larry czy Hooper mieli już swoje lata. Byli dobrzy w oporządzaniu bydła, a to, że byli pod Scottem na wojnie z Meksykiem? Dawno i nie prawda! Dwie, stare, sympatyczne pierdoły! A Patersonowie? Przecież obie rodziny razem zjechały przed półwieczem z Irlandii. Mogli się swarzyć, kłócić, ale nie daj Boże jakie nieszczęście - stawali u  boku, mimo, że Jenkinsowie porzucili katolicką  wiarę przodków na rzecz  Kościoła Prezbiteriańskiego. Choć z drugiej strony matka nigdy nie rozstawała się z różańcem po babce Matyldzie.
Zaczął dłubać patykiem w ziemi. Spod piachu zaczęło coś wystawać. Wzbudziło to jego ciekawość. Jeszcze dwa, trzy machnięcia i wydobył ogniwo od łańcucha. Kawał masywnego żelastwa. To nieprawda, że każdy z nich, południowców zakuwał w kajdany Murzynów. Przeczytała tą... Harriet Beecher Stone... czy Stowe? Nigdy  nie pamiętał. Jego rodzina nie miała żadnych czarnych! Dlaczego miał dźwigać ciężar tego, co było udziałem wielkich plantacji? Nie miał nic do żadnego Lincolna czy innego Jankesa! Ilu ich widział przed wzięciem Fortu Sumter? Nie należał do tych, którzy spodziewali się spotkać ludzi z rogami i ogonami! Niech tam sobie mieszkają w swoich Nowych Jorkach czy New Jersey! Co im do nich? Co im do niego?! Budził się w nim gniew! Wirginia!... Miała być wolna! Wirginia - dom Jerzego Waszyngtona! Jak tamci i jego mogli uznawać tego samego Waszyngtona za swego?!
Usłyszał krzyk! Podniósł wzrok. Lazaret był kilkaset jardów od niego. Ten ponury namiot, w którym doktor Booker ratował ich nędzne życia? Najczęściej za pomocą swej niezawodnej piły. Uleczał ciała? A, co z duszą? Co z duszą Burtona Jenkinsa?! - wyło w nim. Co z duszami tych, których zostawili na polach Blackburn's Ford, Dranesville, Princeton Court House, Clark's Mill, Hartville i tylu, tylu innych? Bo jeśli to oni są buntownikami, teraz w dodatku pokonanymi buntownikami, to czy będą mieli prawo do zbawienia? Zapytać pastora Melvillea? Tylko, że poczciwina Melville sam nie udźwignął trudów ostatniej kampanii i zmarł poprzedniej soboty. Pochowali go tam za wzgórzem? Nie, po prostu zakopali go. Jak zakopywali zabitych w ciemnych mundurach: jeden wielki dół, rzut, piach! Koniec! Jego koniec taki już nie będzie?
Ale czy miał być lepszy? Z czego miał się cieszyć? Defilady na  Pennsylvania Avenue - nie będzie! Defilady zwycięstwa w Richmond też nie będzie! Mieli wracać z pieśnią na ustach? A teraz? Co teraz?! Miała rację Berta O'Connor. Wieszczyła klęskę. Nikt nie chciał jej słuchać. Śmiano się się z niej, że głupia, pomylona, nienormalna! Kto wie czy gdyby nie sędziwy wiek, siwe włosy, to nie zlinczowano by jej? Uważano, że starej miesza się w głowie. Nikt nie słuchał głosów rozsądku! Mieli wiarę! Mieli ducha! I zapewne Pana Boga za sobą! Czego więcej trzeba było?! Mieli Lee, Jacksona, Longstreeta, Stuarta, Forresta! Nie mogli przegrać! Nie mogli!...
Flaga nad namiotem kapitana Caleba Langforda załopotała. Wiatr pchnął w nią resztki życia? Podnosiła się z ciężkim oboleniem? Jak on teraz? Tych trzynaście gwiazd? Miał to samo skojarzenie, jak wielu innych: w 1776 też było tylko 13. gwiazd. Babka Cardwell była przecież z tych, której ojciec walczył pod Saratogą. Jego pradziad - ten najbardziej z amerykańskich. Nie jakiś irlandzki Jenkins, który zjechał tu pół wieku temu. Duma z Cardwellów dodawała mu wigoru i pewności siebie. To nic, że ktoś przepił order Cyncynata. Wpajano mu dewizy, jakie na nim wyryto. Jedną szczególnie: "Esto perpetua"! Miał... trwać wiecznie? Jak? Z kim? I dla kogo? Wirginia była plądrowana przez oddziały pijanego żołdactwa Shermana. Czym miał walczyć?!
Spojrzał na swój muszkiet. Stary, zdezelowany grat! Tym miał bronić Wirginii? Ale przecież z tym samym poszedł cztery lata temu za głosem rozsądku i jak mu się zdawało rozumu. Tyle razy wyratował go z opresji. Kiedy jankeski podjazd wziął ich nieomal w niewolę, to posłużył, jak maczuga. Rąbał nim na prawo i lewo, i wyrąbał drogę do tego gaju, w którym uszedł on i kilkunastu jego kompanów, aż nadciągnęła kawaleria Stuarta i wzięła pomstę za ich klęskę! To było wszystko, co miał. Pozostały jeszcze ręce.
Ręce. Ręce farmera. To nie były delikatne dłonie kapitana Langforda czy doktora Bookera. To były ręce chłopa, które rzeźbiła praca: widły! kosa! pług! lejce! Nie stać ich było na wynajęcie parobków. Nie po tym, jak umarł ojciec. I zostawił matkę z gromadą drobiazgu. Niewyparzona gęba Chrissie nie mogła dodać siły, nie pomnażała ilości zaoranych bruzd! A reszta rodzeństwa. Kiedy odchodził Rob już mógł wziąć pewną odpowiedzialność za dom. Ale Aaron, Paul, John, Martin, Dorothy czy Joe? A Norman i Julia? Na samo wspomnienie ich umorusanych twarzy robiło mu się słodko i gorzko. Larry i Hooper - zostali przy nich z szacunku do pamięci po jego ojcu? To nieprawda, co mówiono o jego matce i Larrym. To nie mogła być prawda! Matka nie podeptałaby pamięci ojca z byle kim... Bo kim by James Larry? Nikim. Przybłędą. Najmował się nawet za miskę strawy! Ktoś, w kogo żyłach płynęła krew Cardwellów nie mógł chyba oddać się na sianie komuś takiemu! Tak, wracało to do niego. Chwilami nie dawało spokoju. Jedno słowo na jakiś czas odganiało te demony w jego umyśle: plotki! To były plotki. Bzdury nie mniej bzdurne, jak to, co mówiła pomylona Berta! Ale czy Berta na pewno było pomylona? Teraz, kiedy rozglądał się po obozie miał coraz więcej wątpliwości.
Wyciągnął swój zniszczony pugilares. Przed wielu laty ojciec kupił go, gdy pojechał do Savannah. Pamiętał zapach skóry, bawiły go misterne wytłoczenia. Ojciec był taki dumny z zakupu. Kiedy umarł nadal był poza jego zasięgiem. Dopiero, kiedy oświadczył matce i rodzeństwu, że pójdzie bronić Wirginii, to... Matka, kiedy odchodził dała mu go. Nic cenniejszego nie mogła mu ofiarować. Dopiero przy pierwszym postoju otworzył go. Matka wsunęła mu kilka dolarów i ich fotografię. Ich? Czyli jej i całej gromadki. Miał w kurtce jeszcze jedno zdjęcie. Marty? Nie, Marta nie dała mu swej fotografii. To było zdjęcie generała Lee, jakie można było kupić w każdym szanującym się zakładzie fotograficznym w Wirginii i dwunastu podobnych stanów.
Marta nie dała mu swej fotografii - ta myśl wracała do niego, jak zły sen. Wolała tego gogusia pachnącego jak w zakładzie fryzjerskim "Collins & Son.". Robin Clay mógł się podobać. I podobał się dziewczynom w okolicy. Nie jedna matka zacierała ręce widząc, że jego błękitne oczy spoczęły na wdziękach ich córeczki. Nie jedna matka zrobiłaby wiele, aby pociecha została panią Clay! No i Marta na dobre wpadła w sieć wdzięków "pachnącego Robina"? Tak go nazywał. Pewnie, że z pogardą! złośliwością! Jednego nie mógł zmienić: Robin Clay odjeżdżał na smukłym wałachu, a na jego mundurze lśniły dystynkcje porucznika. A potem szczęście Marty runęło - we wrześniu '62, kiedy nadeszły wieści o bitwie nad Antietam. Nie dość, że Lee przegrał! Na polu bitwy zostało  przeszło dziesięć tysięcy szarych mundurów! Wśród nich był podwładny generała Hooda, major Clay. A na jego rękawie tylko... sierżant?
W pugilaresie było coś jeszcze. Zmięta, poszarpana kartka. List? Nie, to nie był list. Tych z rzadka pisywał. Nawet chciał jeden wysłać do Marty. Tak, wtedy po 17 września. Chrissie napisała do niego. I między wiadomościami, jak poszły żniwa, ile krów się ocieliło i dlaczego był pożar w kuźni dopisała "Mamy wiadomość, że Lee straci kolejnego dzielnego żołnierza. Clay zginął pod Antietam". Gdyby był w domu zaraz by ją poprawił, że nie "pod", tylko "nad". Trudno byłoby bić się pod... rzeką. Wkurzył go zwrot "dzielny żołnierz". Co on wiedział o prawdziwej walce będąc ciągle u boku Hooda, w jego sztabie? I dał się zabić, i nagle wykreował na... herosa? Zastanawiał się czy Marta nosi po nim żałobę? Rozprostował kartkę.
Aż dziw, że ten skrawek papieru jeszcze się trzymał. Dokonał kiedyś rzeczy strasznej. Będąc u Marty, czekając na nią  w bibliotece ojca sięgnął po pierwszą, lepszą książkę i... Wyrwał jedną kartę z tomu leżącego na niewielkim stosie. Nawet nie wiedział, co to było. Dokonywał zbrodni na książce, o której nic nie wiedział? Zdawało mu się, że podobny tom, kiedyś trzymała w ręku Marta, gdy ostatnio siedziała na tarasie. Nie doczekał chwili, kiedy zjawiła się. Pewnie była bardzo zdziwiona, że nikogo już nie zastała. Kartka - to wszystko co miał. Te strofy jakżeż go druzgotały:

Miłość to nie igraszka Czasu: niech kwitnące
Róże wdzięków podcina sierpem zdrajca blady -
Miłości nie odmienią chwile, dni, miesiące:
Ona trwa - i trwać będzie po sam skraj zagłady.

Na drugiej stronie było jeszcze gorzej?

Niech wojenne zniszczenie posągi obali,
Niech gmach zrównają z ziemią batalie najkrwawsze -
Miecz Marsa nie tknie ani pożar nie osmali
Słów, w których żyjesz, w których żyć będziesz już zawsze.

Nie znał końca tego wiersza, tak jak nie miał początku tego wcześniejszego.  Dopiero od pastora Melvillea dowiedział się, że to sonety Szekspira. Miał wrażenie, że Marta sama natchnęła go do tej barbarzyńskiej i zuchwałej kradzieży. Chwilami starał się sobie wyobrazić, jak jej delikatne dłonie przekładają kartki książki, a tu... taka niespodzianka?!
Nie mógł się mylić. Tam... przy wygaszonym ognisku. Siedział  Sam Rhodes. To odzywały się jego skrzypce. Tu nie mógł mieć żadnej wątpliwości. Ten dźwięk był pewnie tak charakterystyczny jak jakiegoś wirtuoza w sali koncertowej. Kiedyś o jednym z nich czytał. Nazywał się jakoś tak... z włoska... Nie pamiętał. Z muzyków pamiętał tylko Mozarta i Beethovena. Był jeszcze jakiś Chopin? Ale Beethoven robił na nim kolosalne wrażenie. Sam Rhodes nie grał mistrza Ludwiga! Smyczek pociągnięty po strunach, te przyciskane przez jego niezwykle zręczne palce, uniosły ku górze dźwięk. Nuta zdawał się z początku nieśmiała, jakby przytłumiona. Dołączył się ze swym zdezelowany banjo Norman O'Shea. I nagle z dziwnego pomruku powstawało:


I wish I was in the land of cotton,
old times there are not forgotton.

look away - look away,
look away - dixie land.


Burton Jenkins podniósł się. Czuł, że pręży się w nim wszystko. Wstawali i inni.

In dixie land where I was born,
early on one frosty morning,

look away - look away,
look away - dixie land.

Na twarzy Boba Browna pojawiła się ciężka łza. Spływała po zoranej bruzdami twarzy. Zatrzymała się na wąsiskach. Nawet nie starał się jej pozbyć. Burton Jenkins rozpłakał się, jak dziecko. A nad przygaśniętym ogniskiem poniosły się dziesiątki głosów:

Then I wish I was in dixie - away - away
in dixie land I take my stand
I live and die in dixie
Away - away - I live and die in dixie.

Brak komentarzy: